Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bisharin — odparł Dick z całą powagą. — Bisharin bez odparzeń od siodła! Dlatego ciebie mi tu nie potrzeba, kołtunie!
Upłynęło parę minut. Potem ozwał się głos:
— W nocy jesteśmy obowiązani do postoju. Z obozu wychodzić nie wolno.
— Ani za pieniądze?
— Hm! Aha! czy angielską monetą?
Znów nastała chwila przygniatającego milczenia.
— A ile?
— Dwadzieścia pięć funtów angielskich, wypłaconych na rękę poganiaczowi po ukończeniu mej podróży, tudzież drugie tyle na rękę szeika, który ma je wypłacić poganiaczowi za jego powrotem.
Była to królewska zapłata, więc szeik, który wiedział, że dostanie porękawiczne za depozyt, jął przeważać sprawę na stronę Dicka.
— Pięćdziesiąt funtów... i to tylko za jednorazową przejażdżkę po nocy. Można za to kupić ziemie, źródła, piękne drzewa i kobiety... i być szczęśliwym przez resztę żywota. Któż się odezwie? — mówił Dick.
— Ja — przemówił jakiś głos. — Ja pojadę... ale z obozu nie można wyjechać.
— Głupiś! Wiem, że wielbłąd może zerwać się z postoju, a warty nie strzelają, jeżeli ktoś puści się w pościg. Dwadzieścia pięć funtów... i drugie dwadzieścia pięć. Ale muszę mieć dobrego Bisharina; nie wezmę wielbłąda jucznego.
Zaczęły się więc układy, a w pół godziny później pierwszy depozyt został złożony w ręce szeika, który jął półgłosem rozmawiać z poganiaczem. Dick słyszał, jak drugi z nich mówił: