Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czem dziewczyna zręcznie przeprowadzała swego towarzysza wśród ciżby.
— A gdzie jest... gdzie jest pan Torpenhow? — zapytała wkońcu.
— Odjechał na pustynię.
— Gdzież to jest?
Dick wskazał w prawo.
— Na wschód... poza ujściem rzeki — odpowiedział. Potem na zachód, potem na południe, potem znowu na wschód, wciąż dokoła krawędzi Europy. Potem znów na południe, Bóg wie jak daleko.
To wyjaśnienie ani na trochę nie oświeciło Bessie, ale utrzymała język za zębami i czuwała nad krokami Dicka, póki nie dobrnęli do hotelu.
— Mamy tu herbatę i grzanki — rzekł radośnie. — Nie potrafię ci wypowiedzieć, Bessie, jak się cieszę, żem ciebie znów spotkał. Czemuż to tak nagle odeszłaś precz ode mnie?
— Myślałam, że pan już mnie nie będzie potrzebował — odpowiedziała, ośmielona jego nieświadomością.
— W rzeczy samej nie potrzebowałem... ale później... W każdym razie jestem rad z twojego przybycia. Ty znasz te schody.
Tak więc Bessie wprowadziła go do jego własnego mieszkania — nikt nie myślał stawiać przeszkód i zamknęła drzwi pracowni.
— Jakiż tu nieład! — były jej pierwsze słowa. — Tych rupieci nikt tu nie doglądał od wielu miesięcy!
— Nie, conajwyżej tygodni, Bess. Nie można przecież wymagać, żeby ludzie tutejsi mieli się tem opiekować.
— Nie wiem, czego pan od nich wogóle wymaga. Oni powinni wiedzieć, za co pan im płaci. Kurz jest tu wprost okropny. Całe stalugi zakurzone.