Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak i ja myślałem. Jaki z pana musiał być okpiświat, że się pan zdecydował odrazu na podwyższenie ceny!
— Wydaje mi się, że nie uczyniłem nic takiego, coby mogło urazić kogokolwiek z lokatorów, a szanownego pana chyba już najmniej.
— Mniejsza o to. Proszę dać mi jutro pieniądze i dojrzeć tego, ażeby wszystkie moje ubrania były spakowane do bronzowej walizki z cielęcej skóry. Wyjeżdżam.
— Ale kontrakt mieszkaniowy?
— Niechże będę stratny w komornem. Dojrzyj pan, ażeby spakowano moje rzeczy, i zostaw mnie samego.
Pan Beeton jął wraz z żoną zastanawiać się nad przyczynami tego nieoczekiwanego wyjazdu, a ta orzekła, że wszystko to intryga Bessie. Małżonek miał na tę sprawę pogląd o wiele łagodniejszy.
— Jest to rzecz nagła... ale on zawsze bywał nagły i nieobliczalny we wszystkiem. A posłuchajże go teraz.
Z pokoju Dicka dochodził głos śpiewu:

Nie powrócimy do dom nigdy już, —
Nie wrócim, chłopcy, nigdy już!
Pojedziem do kaduka — kto chce, niech nas szuka.
Niech tropi, chłopcy, wśród lądów i mórz!
Niech mówi, że się włóczym wśród lądów i mórz!
Lecz my nie wrócim, chłopcy, nigdy już,
Nie wrócim nigdy już!...

— Panie Beeton! Panie Beeton! Gdzież u licha jest mój rewolwer?
— Biegnij co sił! on oszalał... chce się zastrzelić!... — ozwała się pani Beeton.
Pan Beeton jął mitygować Dicka, ale upłynęło sporo czasu, nim ten ostatni, przechadzając się z łoskotem po pokoju, zdołał wyrozumieć, jaki zamiar kryły w sobie ciągłe zapewnienia: