Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niebawem na gibkich nóżętach wbiegł piesek, rozwydrzony ważną rolą, jaką odgrywał w ciągu całego wieczora — albowiem dzielnie dopomagał biesiadnikom w chóralnym śpiewie. Atoli, gdy znalazł się w obrębie pracowni, przekonał się, że tutaj niema co merdać ogonkiem, więc usadowił się na kolanach Dicka, gdzie przeleżał aż do godziny przeznaczonej na spoczynek. Potem udał się do łóżka wraz z Dickiem, który liczył kolejno uderzenia godzin, a rankiem wstał z głową pełną bolesnych przeświadomień... po to, ażeby z ust Torpenhowa posłyszeć bardziej już formalne powinszowania oraz szczegółowe sprawozdanie z całonocnej pijatyki.
— Jak na szczęśliwego amanta, nietęgą masz minę! — zauważył Torpenhow.
— Mniejsza o to... to moja sprawa osobista, a mam całkiem słuszne powody... Czy ty naprawdę wyjeżdżasz?
— Tak. Ze starym Centralnym Syndykatem Południowym, jak zwykle. Telegrafowali do mnie... i zostałem przyjęty na lepszych warunkach niż dotychczas.
— Kiedy wyruszasz w drogę?
— Pojutrze... do Brindisi.
— Dzięki Bogu! — wyrwało się Dickowi z głębi serca.
— No, prawdę mówiąc, niebardzo to ładnie z twej strony, że chcesz mnie się pozbyć. Jednakże w twojem położeniu wolno być samolubem.
— Nie to miałem na myśli. Czy nie byłbyś łaskaw przed wyjazdem podjąć stu funtów, złożonych na mój rachunek?
— Pewno to ma być mały zadatek na własne gospodarstwo?
— Och, to tylko na... wydatki ślubne.