Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdy się głębiej zastanowić, sytuacja przedstawia się wielce zabawnie. Ma rację Maisie... małe biedactwo. Nigdy wpierw nie wiedziałem, że ona umie tak beczeć; ale teraz wiem co myśli Torp: jestem pewny, że będzie natyle głupi, aby pozostać w domu i mnie pocieszać... ile tylko potrafi. Z drugiej strony, niezbyt to miło się przyznawać, że cię odrzucono jak połamany grat. Powinienem całą niedolę znosić, sam — jak zwykle. Jeżeli nie będzie wojny, a Torp dowie się o wszystkiem, oj, będę-ż wyglądał głupio! Jeżeli wojna istotnie wybuchnie, nie wolno mi stawać na zawadzie szczęściu drugiego. Interes to interes... a ja chcę pozostać sam... chcę być samiutki. Ależ tam oni wyrabiają burdy!
Ktoś zakołatał do drzwi pracowni.
— Chodź-no się pobawić z nami, Dicku! — ozwał się głos Nilghai’ego.
— Chciałbym, ale nie mogę. Nie jestem nastrojony do zabawy.
— Wobec tego zwołam wiarę, oni cię tu wnet wyciągną, jak borsuka z jamy.
— Proszę cię, stary, żebyś tego nie robił. Słowo daję, właśnie dzisiaj wolałbym pozostać sam.
— Doskonale. Czy ci tu co przysłać? może szampitra? Cassavetti zaczyna już sobie pośpiewywać o słonecznem południu.
Przez chwilę Dick zastanawiał się poważnie nad tą propozycją.
— Nie, dziękuję ci. Łeb mnie już rozbolał.
— Dzielny chłopczyna! Oto jak na krew młodą działa wzruszenie. Winszuję, Dicku, winszuję! Ja również należałem do spisku, mającego na celu twoje dobro.
— Idź do djabła i... aha, przyślij mi tu Binkiego.