Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zgryzotą. Czy jużeście nieodwołalnie postanowili wyjechać? Dla kogo będziesz pracował?
— Jeszcze z nikim nie podpisałem umowy. Chciałam wpierw obaczyć, jaki obrót przyjmie twoja sprawa.
— A zatem pozostałbyś ze mną, gdyby... sprawa poszła kiepsko? — postawił Dick oględne zapytanie.
— Nie dopytuj się. Jestem jedynie człowiekiem.
— Z wielkiem powodzeniem popróbowałeś niedawno odgrywać rolę anioła.
— O, ta — ak!... No, więc, czy będziesz dziś wieczorem na zebraniu? Wszyscy do ranka będziemy tęgo wstawieni. Wszyscy wierzą, że wojna wybuchnie napewno.
— Zdaje mi się, że nie będę z wami wieczorem... Jeżeli nie czyni ci to różnicy, wolę pozostać w spokoju u siebie.
— I rozmyślać? Nie ganię cię za to. Jeżeli kto, to ty zasługujesz na lepszą dolę.
Tej nocy panował na schodach ogromny harmider. Korespondenci, wracając z teatrów, kolacyjek, koncertów, napływali do pokoju Torpenhowa, aby roztrząsać plany kampanji, na wypadek gdyby działania wojenne stały się rzeczywistością. Torpenhow, Keneu i Nilghai sprosili wszystkich, z którymi ongi wespół pracowali, na oblewaną stypę, a rządca domu, pan Beeton, oświadczył, że w ciągu wielce urozmaiconych kolei swego życia nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się widzieć tak licznej zgrai rozbrykanych facetów. Wrzaskami swemi i śpiewem obudzili wszystkich mieszkańców hotelu, a starsi zposród biesiadników dokazywali na równi z młodymi. Albowiem czekały ich przejścia wojenne, a wszyscy wiedzieli, czem one pachną.
Siedząc w swoim pokoju, Dick, nieco wybity z równowagi wrzawą rozbrzmiewającą po drugiej stronie schodów, zaczął się naraz śmiać głośno sam do siebie: