Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Był nad morzem. Czy nie widziałeś blasku w jego oczach, gdy o niem mówił? Jest niespokojny, jak jaskółka jesienią na odlocie.
— Tak, ale czy jeździł sam?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi... w każdym razie już go zaczyna opanowywać gorączka podróży. Potrzeba mu nowych podniet i ruchu. Widać niemylne objawy. Naprzekór wszystkiemu, co mówiłeś poprzednio, on teraz czuje w sobie powołanie.
— To może dla niego być ratunkiem — rzekł Torpenhow.
— Być może... o ile ty chcesz przyjąć na siebie odpowiedzialność za jego ratowanie; ja osobiście nie lubię gmerać w czyjejś duszy.

Dick powrócił, niosąc wielki, w metalowe okucia ujęty szkicownik; Nilghai znał dobrze tę księgę i wcale za nią nie przepadał. W niej to Dick wolnym czasem rysował najrozmaitsze przygody, własne lub opowiedziane mu przez innych, a naniesione z całego świata. Najwięcej wszakże go pociągała szeroka korpulencja i szeroki tryb życia Nilghai’ego. Gdy niedopisywała mu rzeczywistość, uciekał się do najdzikszych zmyśleń i przedstawiał wprost niebywałe zdarzenia z życia Nilghai’ego: były tam jego małżeństwa z rozlicznemi księżniczkami afrykańskiemi, były zdrady na rzecz Mahdiego dla oczu pięknych Arabek, powodujące zagładę całych korpusów armji; było jego utatuowanie, wykonane przez zręcznych operatorów w Burmie; jego wywiad (nie bez obaw) z hersztem żółtych opryszków na krwią zbryzganym placu kaźni w Kantonie; a wreszcie przechodzenie jego duszy w ciała słoni, wielorybów i tukanów[1]. Tu i owdzie znajdował

  1. Długodzioby, wolowaty ptak, zwany też pieprzojadem.