Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyręczałem się Binatem... naprzykład niechby mnie wzięła za modela do jakiego studjum. Niczego nie żądam, jak tylko być znów koło niej, nawet chociażbym wiedział, że jakiś inny mężczyzna do niej się zaleca... Uff! ależ to na psy zszedłem!
Na schodach jakiś głos zaczął nucić wesoło:

Kiedy pojedziemy precz — precz — precz —
W świat szeroki,
Będzie płacz i narzekanie pośród wierzycieli!
Będą biadać wielkim krzykiem,
Ześmy sobie parowczykiem
W zeszły wtorek z Anglji hen czmychnęli!

Ozwały się donośne stąpania, ktoś trzasnął drzwiami, wiodącemi do mieszkania Torpenhowa, zabrzmiał gwar głosów ożywionych zawziętą zwadą; naraz rozległ się czyjś głos piskliwy.
— Wiecie co, wiara, znalazłem nową manierkę... patent pierwsza klasa... no i cóż powiecie?
Dick skoczył na równe nogi. Głos ten był mu doskonale znany.
— To Cassavetti! powrócił z kontynentu. Teraz już wiem, czemu Torp wyjechał. Gdzieś tam w świecie jest ruchawka... a ja nie będę w niej brał udziału!
Nilghai napróżno nakazywał milczenie.
— Aha! to ze względu na mnie, — rzekł Dick z goryczą. — Ptaki już się zabierają do odlotu, a nie chcą, bym o tem wiedział. Sądząc z głosu, zdaje mi się, że jest tu i Morten-Sutherland i Mackaye. Dalibóg, połowa korespondentów wojennych całego Londynu zebrała się na wiec... a mnie wykluczono!
Potykając się, przeszedł omackiem po podejście i wkroczył znienacka do pokoju Torpenhowa. Wyczuł, iż pokój nabity był ludźmi.