Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pono nic nie wskórałem swą przemową. Gdybyś ty chciała mi dopomóc!... Dwoje nas tylko jest na tym świecie... wobec wszystkich celów... a przecież lubisz ze mną przestawać?
— To prawda. Nie wiem, czy zdołasz pojąć, jak bardzo jestem osamotniona!
— Zdaje mi się, że zdołam, najdroższa.
— Przed dwoma laty, gdym osiadła w tym małym domku, przechadzałam się często po ogródku, próbując się rozbeczeć. Ale nie umiem płakać. Czy ty umiesz?
— Dość dawne czasy, gdym tego próbował. I cóż to było powodem smutku? Czy przemęczenie?
— Nie wiem... ale nieraz mi się śniło, żem zwichnęła sobie życie... że zostałam bez grosza i umieram z głodu w Londynie. Myślałam o tem przez dzień cały i przejmowało mnie to lękiem... ach, jakimże lękiem!...
— Znam ten lęk. Jest on ze wszystkich najokropniejszy. Niekiedy nocą wybija mnie ze snu. Ty o nim wcale nie powinnaś wiedzieć.
— Skądże ty o nim wiesz?
— Mniejsza o to. Czy masz twoje trzysta funtów rocznej renty zabezpieczone?
— Są złożone w Banku Państwowym.
— Doskonale. Jeżeliby ktoś przyszedł do ciebie i raił lepszą lokatę — nawet gdybym ja sam do tego cię nakłaniał... nie daj się namówić. Nie podejmuj tego kapitału ani na chwilę i nie pożyczaj z niego nikomu ani pensa... nawet rudowłosej dziewczynie.
— Nie strofuj-że mnie w ten sposób! Nie wyglądam przecież na taką, co nie wie o Bożym świecie.
— Na ziemi nie brak ludzi, którzy zaprzedaliby duszę za trzysta funtów rocznego dochodu... Nie brak i kobiet, które przyjdą niby na pogawędkę i pożyczą od