Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maisie końcem parasolki wierciła dołek w plasku; oboje usiedli na ławce parkowej.
— Rozumiem — wymówiła powoli. — Ale mam do wykonania pracę... i muszę ją wykonać.
— Wykonywaj ją więc ze mną, kochana. Nie będę ci przeszkadzał.
— Nie, nie potrafię. To moja praca... moja... moja... moja!... Przez całe życie byłam pozostawiona sama sobie i nie chcę należeć do nikogo, jak tylko do siebie samej. Przypominam sobie te dzieje tak samo jak i ty... ale to się nie liczy... Byliśmy wówczas małemi dziećmi i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Dicku, nie bądź samolubem. Zdaje mi się, że widzę przed sobą drogę do małego sukcesu w roku następnym. Nie oddalaj się ode mnie.
— Przepraszam cię, kochana. Zawiniłem, przemawiając tak niedorzecznie. Nie mogę wymagać, byś wyrzekała się całego swego życia dlatego tylko, żem ja powrócił. Powrócę na swoje miejsce i zaczekam nieco.
— Ależ, Dicku, ja nie pragnę, abyś odchodził... kędyś precz... z widnokręgu... mego życia... teraz, gdy zaledwie powróciłeś.
— Jestem na twe rozkazy; daruj mi.
Jej małą, zafrasowaną twarzyczkę pożerał Dick oczyma, w których był wyraz triumfu, gdyż nie mogło mu się to w głowie pomieścić, by Maisie prędzej, czy później miała odmówić mu swej miłości — skoro on ją tak kochał.
— Jest to z mej strony niewłaściwe — mówiła Maisie, wolniej niż poprzednio; — jest to niewłaściwością i samolubstwem... ale, och, byłam tak samotna! Nie, ty nie rozumiesz. Teraz zobaczyłam cię znowu... jest to niedorzecznością, ale pragnę włączyć cię w krąg mego życia.