Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

orzeźwił chłodem; koło rzeki, skurczonej posuchą, zaryczało bydło. Maisie pochyliła głowę, opierając ją o węgar okna, a plątowisko kruczych włosów okryło jej ramiona.
— Maisie, wstawaj; jeszcze się zaziębisz!
— Dobrze, moja droga; dobrze, moja droga...
Zatoczyła się do łóżka, jak zmęczone dzieciątko, a zakopując twarz w poduszkach, mruczała:
— Tak mi się zdaje... tak mi się zdaje... Ale on powinien był odpisać!
Dzień przyniósł jej znów szarzyznę pracowni, woń farb i terpentyny oraz nudne wykłady Kami’ego, który był artystą z ołowiu, ale złotym nauczycielem, o ile tylko uczeń, czy uczenica byli w łaskach u niego. W ten właśnie dzień Maisie nie była z nim na dobrej stopie, więc z niecierpliwością oczekiwała końca zajęć. Wiedziała, kiedy koniec ten nadchodzi — albowiem w chwilę taką Kami podgarniał poły czarnego surduta alpakowego i spłowiałemi, błękitnawemi oczyma, które wówczas nie dostrzegały ani uczniów, ani płócien, wpatrywał się kędyś w dal przeszłości, przypominając sobie dzieje niejakiego Binata.
— Państwo wszyscy nieźle już malujecie — powiadał. — Jednakże winniście pamiętać, że nie dość mieć metodę, pojęcie o sztuce, zdolności, a nawet to co zową powabem pendzla; powinniście mieć ponadto wewnętrzną świadomość swego powołania... ona to dopiero daje nam prawo zawieszać na ścianie nasze obrazy. Z pośród tylu ludzi, którzy się u mnie kształcili, — (w tem miejscu uczniowie zaczynali odpinać pluskiewki i składać tubki z farbami) — tak, ze wszystkich, którzy się u mnie kształcili, najzdolniejszy był Binat. Już gdy do mnie zawitał, posiadał wszystko, co się zdobywa studjami, pracą i wiedzą. Gdy rozstawał się ze mną, umiał chyba