Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

która śmiała się z płótna, tak jak to Dick był sobie zamierzył.
— Któż cię nauczył malować takie rzeczy? — zagadnął Torpenbow. — Ani pomysł, ani sposób malowania nie mają nic wspólnego z twoją powszednią robotą. Co za twarz! Co za oczy! jaki w nich wyraz zuchwały!
Mimowoli zadarł głowę i roześmiał się wraz z tą kobietą.
— Oho! przekonała się, że sprawa przegrana... podobno niebardzo jej się dobrze wiodło... ale teraz już przebolała, już się o nic nie troszczy. Czy nie taka jest myśl twego obrazu?
— Utrafiłeś doskonale.
— Skąd wziąłeś te usta i podbródek? Przecież nie od Bessie.
— Wziąłem je... od kogo innego. Ale czy obraz nie tęgi? nie morowy? Czy nie opłaciło się pić wódkę? Ja to wymalowałem. Sam wymalowałem... i nic lepszego wymalować już nie potrafię.
Odetchnął gwałtownie i wyszeptał:
— Boże sprawiedliwy! czegóżbym nie dokonał przed laty dziesięciu, jeżeli dziś potrafię stworzyć rzecz taką?... Ale, żem sobie przypomniał, powiedz-no mi, Bess, co ty o tem sądzisz?
Dziewczyna gryzła wargi, bocząc się na Torpenhowa, że nie zwracał na nią uwagi.
— Ja myślę, że to gęba obrzydliwa i bydlęca... w życiu nie widziałam takiego paskudztwa! — odrzekła i odwróciła się plecami.
— Nietylko ty jedna będzie podobnego zdania, moja dzieweczko. Dicku, w tem przechyleniu głowy jest jakiś wyraz zabójczy, żmijowy, którego nie mogę zrozumieć. rzekł. Torpenhow.