Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kami’ego wszyscy sobie mydlili oczy takiem bajdurzeniem, to też wierzyłem święcie, że moje pendzle powinny świat poruszyć i pchnąć go na nowe tory. Na Jowisza, wierzyłem temu istotnie! Gdy moją mizerną łepetę rozsadzał jakiś pomysł, którego nawet nie potrafiłbym urzeczywistnić, jako że miałem zamało wiedzy w mym fachu, zwykłem był biegać na wszystkie strony, dziwując się własnej wspaniałości i zamierzając cały świat wprawić w osłupienie.
— Ale chyba czasami ktoś na to się zdobędzie?
— Bardzo rzadko, jeżeli już zgóry nosi się ze złośliwemi zamiarami, moja droga. Zresztą nawet choćby mu się to udało, jest to przecie tylko taka ot błahostka: świat przecie tak ogromny i ani miljonowa jego część o nas się nie troszczy. Pójdź ze mną, Maisie, a pokażę ci choć zgrubsza, jaki to świat jest wielki. Nie można uniknąć pracy, zarówno jak i jedzenia... to samo przez się zrozumiałe... ale warto zobaczyć, po co się pracuje. Znam takie raje, do których radbym cię zabrać... wyspy rozsiane hen za równikiem. Dostrzec je można po wielotygodniowem przebijaniu się przez wodne przestwory, co z powodu swej głębokości mają toń czarną, a gładką, jak tafla czarnego marmuru... Człek przesiaduje wtedy, dzień za dniem, na marsie statku[1] widząc niemal z trwogą powstające słońce — tak bowiem bezludne są morskie roztocze.
— Kto się trwoży? — człowiek czy słońce?

— Oczywiście słońce. I słychać szmery w łonie morskiej topieli... i szmery ponad głową, w jasnem przeroczu niebios. Potem natrafisz na wyspę, ożywioną

  1. Mars czyli bocianie gniazdo platforma pod wierzchołkiem masztu, służąca za punkt obserwacyjny strażnikom („wyglądałom“.)