Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prawdę powiedzieć, Dick miał w głębi serca tę świadomość, że nie jakaś osobliwa zasługa, lecz chyba niewygasłe jeszcze do cna poczucie humoru, trzymało go przy życiu. Samobójstwo (tak sobie rozumował) byłoby kiepskiem naigrawaniem się z powagi położenia, tak samo jak i korne przyznawanie się do bojaźni.
— Choćby dla samej hecy — przemawiał do kota, który zajął w mieszkaniu miejsce Binkiego — chciałbym wiedzieć, jak długo to jeszcze potrwa. Mogę wyżyć przez rok za sto funtów, które Torp wyjął dla mnie z banku. W samym banku mam napewno ze dwa lub trzy tysiące... wobec tego jestem zaopatrzony na jakie dwadzieścia do trzydziestu lat. Potem wrócę do mojej renty stu dwudziestu funtów rocznie, które przez ten czas jeszcze urosną. Pomyślmy nad tem. Dwadzieścia pięć... trzydzieści pięć... człek w wiośnie życia, jak to mówią... czterdzieści pięć... człek w sile wieku, właśnie wstępujący w szranki polityczne... pięćdziesiąt pięć... „zmarł stosunkowo wcześnie, dożywszy lat pięćdziesięciu pięciu“, wyrażając się stylem gazeciarskim. Bah! jakże mrą te niebożęta! Sześćdziesiąt pięć... jesteśmy tylko posunięci w latach. Siedemdziesiąt pięć... przecie i to możliwe. Do djaska, moja kocino! jeszcze pięćdziesiąt lat samotnego uwięzienia w ciemnościach! Ty zdechniesz, Beeton umrze, Torp umrze i Mai... wszyscy powymierają, tylko ja pozostanę żywy i będę się tłukł po świecie, nie mając nic do roboty. Bardzo się martwię o siebie; chciałbym, żeby jeszcze ktoś się o mnie martwił. Z wszystkiego wnosząc, nie zwarjuję przed śmiercią, ale dolega mi zawsze ból jednakowy. Pewnego pięknego dnia, kiedy cię będą poddawali wiwisekcji, moja kocino, wtedy przywiążą cię do stolika i ciach! rozpłatają cię na dwoje... ale ty się nie bój: już wtem