Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czona... niekiedy nawet znać w niej talent, ale wogóle nie widzę szczególnej przyczyny, byś miała się nią zajmować. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie.
— Niema wogóle powodu, żeby cokolwiek działo się na świecie; wiesz o tem tak dobrze, jak i ja sama. Ja pragnę tylko sławy.
— Zatem dążysz do niej drogą niewłaściwą. Czyż Karmi nigdy ci tego nie mówił?
— Nie powołuj się wciąż na Kamiego. Chcę wiedzieć, co ty o mnie myślisz. A więc, primo, moje prace są kiepskie.
— Nigdy tego nie mówiłem, ani też nie miałem tego na myśli.
— Wobec tego są dyletanckie.
— Bynajmniej. Jesteś, moja droga, w każdym calu pracowitą kobietką i bardzo cię za to poważam.
— A czy zaocznie mnie nie wyśmiewasz?
— Nie, moja droga. Sama widzisz, że ciebie stawiam ponad wszystkich. Otul się tym płaszczem, bo zmarzniesz.
Maisie okutała się w miękkie skórki łasicze, odwracając nazewnątrz szare futro kangurowe.
— Jakże ono rozkoszne! — mówiła w zamyśleniu, trąc podbródek o gładką sierść kołnierza. — Cóż więc dalej? Dlaczego czynię niewłaściwie, starając się zdobyć odrobinę sławy?
— Dlatego właśnie, że się o nią starasz. Nie rozumiesz, najmilsza? Dobra robota nie ma nic wspólnego... nie jest związana z człowiekiem, który ją wykonywa. Bywa ona wlana w niego (lub w nią) z zewnątrz.
— Ale jakimże sposobem to uczucie...
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę. My jedynie możemy uczyć, jak pracować, opanować materjał i nigdy niczego się nie lękać.