Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

turę. Binkie rozciągnął się, ile tylko mógł, na kanapie, okazując że niełatwo będzie go stąd wykurzyć.
— Hej! — huknął Nilghai w stronę, gdzie było widać tylko dwie pary ramion, — czyście jeszcze nigdy nie oglądali tej miejscowości?
Na rzece rozległa się gwizdawka parowca, holującego galary ku przystani... w chwilę później wpadł do pokoju szmer przelewającej się fali przechodniów.
Torpenhow trącił Dicka łokciem.
— No i cóż powiesz, Dicku, o tej miejscowości? Dobrze w niej pohasać, ale źle popasać... hę?
Dick, podparłszy dłonią podbródek, i patrząc wciąż w ciemność przed sobą, odpowiedział słowami pewnego dość sławnego jenerała:
— Mój Boże, ileż to łupów w tem mieście!
Binkie poczuł, że tchnienie nocnego chłodu podrażniło mu nozdrza, przeto kichnął żałośnie.
— Zaziębimy jeszcze psinę — odezwał się Torpenhow, — cofnijmy się do pokoju!
Przestali już patrzeć za okno.
— Będziesz wkrótce pochowany, Dicku, na Kensal Green... chyba że zamkną go, jeszcze zanim zechce ci się tam przespacerować... będziesz pochowany o parę kroków od któregoś ze swych bliźnich, jego żony i dziatwy.
— Brońże mnie, Allahu! Wyfrunę stąd, zanim ów czas nadejdzie. Hej, panie Binkie, ustąpże nieco miejsca, żeby i człowiek miał gdzie wyciągnąć pedały.
To rzekłszy, Dick rzucił się na sofę i jął skubać aksamitne uszki Binkiego, poziewując jednocześnie na całe gardło.
— Pewno powiesz, że to pudło wydaje fałszywe dźwięki! — ozwał się Torpenhow do Nilghaja. — Przecież oprócz ciebie, nikt go nie tyka.