Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maisie przyglądała mu się i strach zwolna schodził z jej serca, ustępując miejsca gorzkiemu wstydowi. Oto Dick wyjawił prawdę, która była przed nią zakryta przez wszystkie etapy pośpiesznej jazdy do Londynu; albowiem on naprawdę już przepadł i skończył swą rolę. Nie był już wyniosłym sobie-panem, ale marną, lichą istotką; ani też nie był artystą wybitniejszym od niej, ani też wpadającym w oczy mężczyzną — ale biednym, ociemniałym kaleką, co siedział w krześle i lada chwila mógł wybuchnąć płaczem. Maisie była niezmiernie i szczerze zmartwiona jego dolą — bardziej zmartwiona, niż była kiedykolwiek w swem życiu z czyjejkolwiek przyczyny — ale nie natyle zmartwiona, by mogła zaprzeczyć jego słowom. Stała więc milcząca i nieco zawstydzona, ponieważ wprzód postanawiała sobie święcie, że wyprawa jej zakończy się zwycięsko... teraz zaś była jedynie przejęta żalem, który — co wprost trwogę w niej budziło — nie miał nic wspólnego z miłością.
— A zatem? — ozwał się Dick, stale odwrócony twarzą kędyś w przestrzeń. — Nie chciałbym ci już się nigdy niczem naprzykrzać. I o cóż ci chodzi?
Zdawał sobie sprawę, że Maisie słowa więzną w gardle; jednakowoż nie był przygotowany — jak zresztą i ona sama — na nagły wybuch wzruszenia, który po tem nastąpił. Ludzie, którym niełatwo dobywa się z ust okrzyk bólu, płaczą bez miary, skoro z głębokiego dna ich duszy przebiją się uwięzione źródła. Maisie rzuciła się na pierwsze z brzega krzesło i zaniosła się łkaniem, zakrywszy twarz rękoma.
— Nie mogę... nie mogę! — zawodziła z rozpaczą. Doprawdy, nie mogę... To nie moja wina! Tak mi przykro. Ach, Dicku, tak mi przykro!