Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a hałaśliwie kroczył tam i zpowrotem po jej pracowni, — jak wskakiwał na pomost parowca, odjeżdżającego za Kanał. Bicie serca niemal odbierało jej przytomność, a tymczasem Dick przysuwał się coraz bliżej, wiedziony szmerem jej oddechu. Odruchowo wyciągnęła dłoń przed siebie, aby go powstrzymać, czy też przyciągnąć ku sobie... sama nie wiedziała, w jakim celu. Dłoń natknęła się na jego pierś — on cofnął się, jak ugodzony kulą.
— To Maisie! — wyrzucił z siebie bezłzawe szlochanie. — Cóż ty tu porabiasz?
— Przyjechałam... przyjechałam... aby się z tobą zobaczyć.
Dick zacisnął wargi.
— W takim razie, czy nie będziesz łaskawa usiąść? Widzisz, przechodziłem jakieś cierpienia oczne... i...
— Wiem... wiem... Czemuś mi o tem nie doniósł?
— Nie mogłem pisać.
— Mogłeś przecie powiedzieć panu Torpenhowowi.
— Skądże mu przyszło wtrącać się do moich spraw?
— On... on mnie przywiózł z Vitry-sur-Marne. Uważał, że powinnam z tobą się zobaczyć.
— No, i cóż się stało? Czy mogę ci w czem dopomóc?... Nie, nie mogę... Zapomniałem.
— Ach, Dicku, tak się tem strapiłam! Przybyłam, żeby ci to powiedzieć i... Pozwól, że cię odprowadzę do fotelu.
— Daj spokój! Nie jestem dzieckiem. Czynisz to jedynie z litości. Miałem zamiar nigdy nie donosić ci o tem, co się zdarzyło. Teraz już nikomu nie zdam się na nic. Przepadłem i skończyłem swą rolę. Zostaw mnie w samotności!
Powrócił omackiem do swego krzesła i usiadł; pierś dyszała mu ciężko.