Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pensji? co? On mówił, że to pan ma wybulić mi tę forsę.
Torpenhow dał jej czek i udał się do swego mieszkania. Bessie sumiennie uporządkowała pracownię, zostawiła drzwi lekko uchylone, aby mieć zapewnioną ucieczkę, poczem wylała pół butelki terpentyny na ścierkę i z całą złością poczęła zamazywać twarz Melancholji. Farby nie rozpuszczały się nazbyt prędko, przeto dziewka porwała szpachtlę i jęła zeskrobywać malowidło, nacierając mokrą szmatą każde zdrapane miejsce. Po upływie pięciu minut obraz był już bezładną, pokiereszowaną babraniną.
Zapaćkaną ścierkę cisnęła do pieca i pokazała język śpiącemu.
— Będziesz się miał z pyszna! — szepnęła, odwracając się, i w te pędy zbiegła ze schodów.
Nie miała już nigdy zobaczyć Torpenhowa, ale przynajmniej dokuczyła człowiekowi, który stanął na przeszkodzie jej marzeniom i tyle razy z niej sobie pokpiwał. Spieniężenie czeku było dla Bessie uwieńczeniem całego psikusa, poczem młoda korsarka przeprawiła się na drugi brzeg Tamizy, gdzie zniknęła w szarym ostępie dzielnicy południowej.
Dick spał aż do późnego wieczora, póki nie ściągnął go Torpenhow, każąc mu się położyć do łóżka. Oczy miał jasne, lecz głos ochrypły.
— Popatrzmy jeszcze na obraz — napierał się jak dziecko.
— Masz—iść—do—łóżka, — rzekł Torpenhow dobitnie. — Ze zdrowiem twojem jest jeszcze dość kiepsko, choć może sobie z tego nie zdajesz sprawy. Rzucasz się wciąż jak kocur.
— Od jutra się poprawię. Dobranoc.