Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znów zgęstniała na morzu, a łoskot śruby zaczął przycichać. Maisie, nieco nadąsana, zawołała na Dicka; powrócił, ale nie odrywał oczu od morza.
— Czy widziałaś kiedy nad swą głową pałający Krzyż Południa? — zapytał. — To przepyszne widowisko!
— Nie, — odrzekła węzłowato, — i bynajmniej do niego nie tęsknię. Jeżeli wydaje ci się on tak piękny, czemuż sam nie pojedziesz napawać się jego widokiem?
Wynurzyła twarzyczkę z pośród jedwabisto-czarnych skórek łasiczych na kołnierzu, a oczy jej zaskrzyły się jak djamenty. Szare futro kangurowe srebrzyło się w poświacie księżycowej nito osiędzieliną skrzepłego szronu.
— Na Jowisza! Maisie, tak opatulona wyglądasz jak małe bożyszcze pogańskie.
Wyraz jej oczu świadczył, że nie podobał się jej ten komplement.
— Niestety! — mówił dalej, — Krzyż Południowy nie wart jest widzenia, jeżeli go się ogląda samemu. Parowca już nie słychać.
— Dicku — odezwała się spokojnie, — dajmy na to, że zechciałabym teraz przyjść do ciebie... uspokójże się na chwilę... tak jak stoję, i tak tobą zajęta, jak w chwili obecnej...
— Chyba nie, jak bratem?.. Wtedy w Parku mówiłaś... że nie...
— Nigdy nie miałam brata. Dajmy na to, że powiedziałabym: „Weź mnie z sobą w owe kraje, a z czasem może istotnie obudzisz we mnie głębsze uczucie“... cóżbyś wtedy uczynił?
— Odesłałbym cię natychmiast dorożką, tam skąd przyszłaś. Nie, nie zrobiłbym tego; pozwoliłbym ci odejść pieszo. Ale tybyś tego nie zrobiła, ja zaś nie miałbym ochoty ryzykować. Warta jesteś, abym na