Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiem o tem! wiem o tem! — kwilił Dick, rozpaczliwie załamując dłonie; — ale na miłość Boską! czyż nieszczęsny ociemniały nędzarz niczego już od życia żądać nie może, oprócz trzykrotnego pożywienia dziennie i zatłuszczonej kamizelki? Pragnę, pragnę, aby ona przyszła!
Wkrótce po obiedzie przyszła Bess, ponieważ w sam raz podówczas żaden młody mężczyzna nie zaprzątał jej myśli, a zresztą myślała i o korzyściach materjalnych, które pozwoliłyby jej przeżyć beztroskliwie resztę żywota.
— Prawie że nie poznałam pana — ozwała się z uznaniem. — Pan wygląda, jak zwykł był dawniej wyglądać... prawdziwy pan całą gębą!
— Zatem czy nie sądzisz, że zasługuję znów na całusa? — zapytał Dick, rumieniąc się zlekka.
— Może i tak... ale go pan jeszcze nie dostanie. Niech pan usiądzie, to sobie jeszcze pomyślimy, na co mogę się panu przydać. Głowę daję, że p. Beeton tęgo pana nabiera, korzystając z tego, że pan teraz nie może co miesiąca przeglądać rachunków gospodarskich. Czy nie prawda?
— Możebyś więc mogła przychodzić i prowadzić dla mnie gospodarstwo, Bessie?
— Nie mogę tego zrobić w tym pensjonacie... pan o tem wie tak dobrze, jak i ja.
— Wiem, ale moglibyśmy przenieść się gdzieindziej, o ile uznasz, że warto twej fatygi.
— W każdym razie postaram się roztoczyć nad panem opiekę; jednakże nie mam ochoty zarabiać na nas oboje.
Przymówka, zawarta w tych słowach, pobudziła Dicka do śmiechu.
— Czy pamiętasz, gdzie zazwyczaj kładłem książeczkę bankową? — zapytał. — Torp przed samym wyjazdem zabrał ją celem wyrównania rachunków. Popatrz-no!
— Była zazwyczaj pod pudełkiem z tytoniem. Aha!