Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przecież kupują twoje obrazy, a nie twoje polisy ubezpieczeniowe, moja dziecino — rzekł Nilghai.
— Narażałem jedno, żeby zyskać drugie. Nie baw się w morały. Dalejże „Pilota!“ Gdzieżeś to wynalazł tę śpiewkę?
— Na jakimś nagrobku — odparł Nilghai. — Na nagrobku w dalekiej krainie. Dorobiłem do niej akompanjament z mnóstwem strun basowych.
— Ach, marność nad marnościami! Zaczynaj!
I Nilghai rozpoczął:

Podniosłem kotwicę, druhowie żeglarze,
już chyżej powierzam się fali,
już dałem rozkazy do drogi —
a wyście w przystani wciąż stali...
Nigdym w tak piękny poranek czerwcowy
na przestwór nie puszczał się wodny,
Nigdy nie miałem tak pięknych nadziei
ni duszy takiej swobodnej!

Hej, ramię w ramię, Joe, mój wiarusie!
klinem się wedrzeć w tę gawiedź!
Walić obuchem wiara!
lecz ostrzom nie dajcie okrwawieć!
Charnock krzyczy: „Hej-Joe, a nuże
w kij związać tego bramina!
Dla mnie ta blada wysmukła wdówka,
dla ciebie ta smagła dziewczyna!“

Młody Joe (już szósty masz krzyżyk)
czemuż tak ciemne masz lice?
Katie ma oczy łagodne, błękitne, —
któż zmętnił twoje źrenice?

Teraz śpiewali już wszyscy. Dick wtórował niskim basem, a w uszach grał mu huk morskiej wichury:

Huknęła palba... do mnie muszkiety!
Hej, wiara, stać w pogotowiu! —
zgłębiłem pierś Admirała Holendra
mą kulą — jak sondą z ołowiu...