Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pójdę spać. W pokoju tak okropnie ciemno. Zapalmy lampę i przyjrzyjmy się Melancholji... Przecież księżyc powinien świecić...
W tym to czasie Torpenhow posłyszał, iż jakiś głos nieznany, chrapliwie drgający od śmiertelnej trwogi, przywołuje go po imieniu...
— Zobaczył obraz! — było pierwszą jego myślą, gdy wpadł pędem do sypialni i zastał tam Dicka siedzącego na łóżku i bijącego rękoma powietrze.
— Torp! Torp! Gdzieżeś ty? Na miłość Boską, chodź do mnie!
— Cóż się stało?
Dick wpił się palcami w jego ramię.
— Co się stało? Leżałem tu przez tyle czasu w ciemnościach, a tyś mnie nie słyszał. Torp, nie odchodź ode mnie, mój stary! Jestem pogrążony w ciemnościach!.. W ciemnościach, powiadam ci!
Torpenhow podsunął świecę na niewielką odległość ku oczom Dicka — ale w tych oczach już nie było światłości... Zapalił gaz, tak iż do uszu Dicka dojść musiało pyknięcie wybuchającego płomienia. Kleszcze palców zacisnęły się tak silnie w ramię Torpenhowa, że ten aż się wzdrygnął.
— Nie opuszczaj mnie. Prawda, że nie zostawisz mnie teraz w samotności? Ja już nic nie widzę. Czy pojmujesz? Czarno... wszędzie czarno... mam takie uczucie, jak gdybym leciał w bezmiar ciemności.
— No, no! otuchy!
Torpenhow ujął Dicka pod ramię i kołysał go leciuchno.
— Tak mi dobrze. Teraz się nie odzywaj. Jeżeli przez chwilkę będę miał zupełny spokój, to może ciemność ustąpi. O, zdaje mi się nawet, jak gdyby świtało. Pst!