Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dick zmarszczył brwi i z rozpaczą wytrzeszczył oczy przed siebie. Nocny chłód zaczął dokuczać bosym stopom Torpenhowa.
— Czy mógłbyś posiedzieć tak przez chwilkę? zapytał. — Wdzieję tylko szlafrok i papucie.
Dick oburącz uchwycił zagłówek łóżka i czekał na rozproszenie się ciemności.
— Ileż to czasu zmitrężyłeś! —. jął labiedzić, gdy usłyszał kroki Torpenhowa. — Tak samo ciemno, jak przedtem. Cóż ty tam tak tarabanisz po przedpokoju?
— Niosę szezlong... derkę... poduszkę. Chcę spać przy tobie. A teraz się połóż; jutro rano będziesz czuł się lepiej.
— O, nie! — tu głos Dicka przeszedł w jęk rozpaczy. — Jestem ślepy! Mój Boże! jestem ślepy... te ciemności nigdy nie ustąpią.
Gotował się wyskoczyć z łóżka, lecz już go opasały ramiona Torpenhowa, zaś podbródek Torpenhowa wgniótł mu się w obojczyk. Dickowi tchu zabrakło; zdołał tylko sapnąć:
— Ślepy!
I wił się w słabym oporze.
— Wytrwałości, Dicku, wytrwałości! — wlewał mu się w ucho niski głos, a uścisk coraz to się zwierał. — Zgryź tę pigułkę, mój stary i nie dopuść, żeby ktoś pomyślał, że się boisz.
Uścisk nie mógł się już silniej zacieśnić. Obaj dyszeli ciężko. Dick rzucał głowę to w tę, to w drugą stronę i jęczał.
— Puść mnie! — mówił głosem stłumionym. — Łamiesz mi żebra. Prawda?.. nie pozwolimy, żeby ktoś... choćby same moce ciemności i tem podobna hałastra... żeby ktoś pomyślał sobie, że się boję...?