Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trwałe, zadowalam się poczuciem, że, jak dotąd, wykonałem już najlepszą z mych prac i nic podobnego nie stworzę conajmniej przez czas jakiś... może przez całe lata... a może i nigdy.
— Co takiego! któraż z twych prac dotychczasowych jest ową najlepszą? — zapytał Torpenhow.
— Czy może ją sprzedałeś? — dorzucił Nilghai.
— O, nie! Niema jej tutaj, ani też jej nie sprzedałem. Co więcej, sprzedać ją byłoby niepodobieństwem, a zdaje mi się, że nikomu niewiadomo, gdzie ona teraz się znajduje. Z całą pewnością nie mógłbym... No, no... od północnej strony placu pojawia się coraz więcej małżonek. Patrzcie, z jakiem cnotliwem oburzeniem spoglądają na to lwy kamienne.
— Czy tak, czy owak, musisz nam odpowiedzieć na pytanie, — odezwał się Torpenhow, gdy Dick podniósł oczy z nad szkicownika.
— Przypomniało mi ją morze — odrzekł Dick powoli; — wolałbym, żeby mi nie przypominało. Rzecz ta ma wagę kilku tysięcy ton... chyba, że odrąbać ją żelaznem dłutem...
— Nie bądź-że kpem! Wobec nas nie potrzebujesz bawić się w udawania — oświadczył Nilghai.
— Nie jest to wcale udawanie. To fakt rzeczywisty. Pewnego razu trajdałem się z Limy do Aucklandu na wielkim, starym, pogruchotanym okręcie pasażerskim, zamienionym na statek towarowy i wynajętym jakiejś drugorzędnej firmie włoskiej... Było to hołotne, stare pudło... Dziennie wypalało się na niem piętnaście ton węgla, a uważaliśmy się za szczęśliwych, gdy udało się nam ujechać siedem węzłów na godzinę. Wówczas zatrzymywaliśmy się, chłodnem okiem ocenialiśmy sy-