Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zważywszy, jaką przysługę wyświadczył panu Syndykat, przedstawiając światu pańskie nazwisko...
Nie była to uwaga szczęśliwa, gdyż przypomniała Dickowi parę lat włóczęgi, przeżytych w samotności, w walce i nieziszczonych pragnieniach. To wspomnienie pozostawało w rażącej sprzeczności z postacią beztroskiego jegomościa, który zamierzał cieszyć się owocem lat owych...
— Nie wiem doprawdy, co z panem uczynić — zaczął Dick z namysłem. — Ściśle rzecz biorąc, jesteś pan złodziejem i zasługujesz na to, by cię zbić na kwaśne jabłko, ale pan napewne umarłbyś od tego. Nie pragnę, byś pan umierał mi w tym pokoju, a zresztą w chwili wprowadzania się na nowe mieszkanie byłaby to dla mnie zła wróżba. Nie podnoś pan ręki do bicia; będzie to z pańskiej strony tylko niepotrzebną prowokacją!
Położył jedną rękę na ramieniu przybysza, a drugą przejechał po pękatej jego korpulencji, kryjącej się pod frakiem.
— Rany Boskie! — rzekł do Torpenhowa, — i ten siwy niedorajda, stary piernik, puszcza się na złodziejstwa! Widziałem raz, jak darto pasami czarną skórę z wielbłądnika w Esneh za to, że ukradł pół funta mokrych daktyli, a był ci to człek łykowaty jak biczysko; ale to-to, gdzie pomacasz, wszędzie miękkie... jak baba.
Mało jest rzeczy tak dotkliwie upokarzających, jak to, gdy się jest obmacywanym przez człowieka, który nie zamierza uderzyć. Szef Syndykatu zaczął ciężko dyszeć. Dick obszedł go wokoło, muskając go zlekka dłonią, jak kot trącający łapką puszysty dywanik. Następnie palcem wskazującym przesunął mu po sinych obrzękach pod oczyma i potrząsnął głową.