Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— E, głupstwo; nie masz się czem trapić; powiedziałbym ci, gdyby był jaki powód do strapienia. Zaczekaj jeszcze chwilkę, moja droga. Wpierw chciałbym ci coś podarować. Przeznaczałem to zawsze dla ciebie, odkąd stał mi się ten przykry wypadek. Mam na myśli moją Melancholję; o byłoż z niej piękne dzieło, gdym ją widział poraź ostatni!.. Możesz zachować ją dla mnie, a jeżeli cię kiedy przyciśnie bieda, wolno ci będzie obraz ten sprzedać... wart jest ładnych paręset funtów, nawet choćby sprzedaż szła najgorzej.
Jął gmerać pomiędzy płótnami.
— Jest oprawiona w czarną ramę. Czyż właśnie nie tę czarną ramę namacałem ręką w tej chwili? Oto ona. Cóż ty o niej myślisz?
Zwrócił ku Maisie pokiereszowaną, niekształtną babraninę farb i wytrzeszczył oczy, jak gdyby chciał dostrzec podziw i zdumienie patrzącej. Jedną — i tylko jedną jedyną rzecz na świecie mogła ona dlań uczynić.
— No i cóż?
Głos tego zapytania był pełniejszy i bardziej niejako zaokrąglony, albowiem Dick wiedział, że mówił o najlepszem swem dziele. Gdy Maisie rzuciła okiem na brudną plamę, nagle jakaś bezwiedna a niewytłumaczona ochota do śmiechu pochwyciła ją za gardło. Jednakowoż ze względu na Dicka — cokolwiekby miało oznaczać owo puste, dziwacznie zamazane płótno — nie wolno jej było dawać niczego poznać po sobie. Łzy, powstrzymywane z trudnością, dławiły ją w gardle, gdy odpowiadała, wciąż wpatrując się w zniszczony obraz:
— Ach, Dicku, to naprawdę piękne!
Posłyszał lekkie, histeryczne zachłyśnięcie się jej głosu — i wziął to za dań sobie należną.