Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeżeli jutro będzie dobre światło do pracy, to zmarnuję dzień bezużytecznie! — to mowiąc, Maisie niezdecydowanie ważyła w ręce białą paletę z drzewa kasztanowego.
Dick zagryzł wargi, na które już cisnęło się przekleństwo. Nie nauczył się jeszcze wyrozumiałości w stosunku do dziewczęcia, dla którego nie było na świecie rzeczy ważniejszej nad własną robotę.
— O wiele więcej stracisz, moja droga, jeżeli będziesz wyzyskiwała każdą godzinę światła, nadającego się do pracy. Nadmierna praca jest jedynie zabójczą stratą czasu. Nie bądźże nierozsądna. Przyjdę do ciebie jutro rano, zaraz po śniadaniu.
— Ale chyba myślisz poprosić...
— Nie, nie mam zamiaru. Chcę zabrać tylko ciebie i nikogo więcej. Zresztą ona mnie nienawidzi, jak i ja ją nienawidzę. Jej nie będzie zależało na tej wycieczce. A więc jutro... i proś Boga, żebyśmy mieli piękną pogodę.
Dick wyszedł zachwycony, a w następstwie tego nie brał się wcale do roboty. Przemógł w sobie dziką chęć zamówienia specjalnego pociągu, ale kupił wielki szary płaszcz kangurowy, obramowany zbytkownem futrem z czarnej łasicy, a następnie wrócił do siebie, by obmyślić całą sprawę.
— Wyjeżdżam jutro z Dickiem na cały dzień — odezwała się Maisie do rudowłosej pannicy, gdy ta, porządnie zmęczona, wróciła do mieszkania, załatwiwszy potrzebne sprawunki na Edgware Road.
— Zasłużył na to. Ja tymczasem przez czas twojej nieobecności wyszoruję dokumentnie podłogę pracowni, która jest okropnie zabrudzona.