Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lęk jest tylko niepotrzebną stratą pozostawionych im niedługich chwil żywota.
Dnie upływały jednostajnie bez ważniejszych wydarzeń. Bessie przychodziła zawsze punktualnie, a choć głos jej (tak się Dickowi zdawało) rozbrzmiewał z oddali, to twarz jej zawsze była bardzo blisko. Obraz Melancholji ożywiał się na płótnie, coraz to bardziej upodabniając się do kobiety, która zaznała wszelkich utrapień ziemskich — a teraz darzyła je śmiechem. Prawda, że kąty pracowni osnuwały się szarą przędzą i chowały się w pomroczy. Prawda, że plamy w oczach i bóle pod czaszką coraz to częściej dawały się we znaki Dickowi. Prawda, że odczytywanie listów Maisie sprawiało mu niemałą trudność, a jeszcze większą trudnością było pisanie odpowiedzi; nie mógł jej opowiadać o swej niedoli, ani też śmiać się z jej Melancholji, która rzekomo wciąż była na ukończeniu. Atoli dnie pracy zapamiętałej, usilnej i noce pełne snów najdziwaczniejszych były mu sowitem wynagrodzeniem za wszystko, a kredens stał się najserdeczniejszym jego druhem i powiernikiem.
Bessie zachowywała się wprost ordynarnie i głupawo. Miała zwyczaj wrzeszczeć, jak opętana, ilekroć Dick wpijał w nią swe źrenice z pod pół-przymkniętych powiek; to znów posępniała, jak sowa, lub wpatrywała się z obrzydzeniem w malarza, prawie ust nie otwierając.
Torpenhow już od sześciu tygodni bawił poza domem. Zapowiedzią jego powrotu był liścik, niezbyt powiązany w treści.
„Nowina! wielka nowina!“ — donosił. — „Wie o niej Nilghai, a także i Keneu. Wracamy wszyscy w czwartek. Przygotuj śniadanie i każ oczyścić swój ekwipunek i przybory podróżne.