Pani Jennett ani na chwilę nie wypuszczała go ze swej czułej opieki atoli najzwyklejsze, — ot! — chłosta w szkole publicznej (Dick brał cięgi po trzy razy na miesiąc) przejmowała go pogardą dla sił opiekunki.
— Ona mi nic nie zrobi, — tłumaczył Maisie, która go podżegała do buntu, — a gdy już mnie wytłucze, bywa łagodniejsza dla ciebie.
Dick wałęsał się teraz po całych dniach, nieskrępowany na ciele i duszą dziki, o czem mieli sposobność się przekonać młodzi koledzy szkolni, bo ilekroć dał się unieść rozochoceniu, znęcał się nad nimi podstępnie, a z rozmysłem. To samo rozochocenie nieraz wiodło go do próby dokuczenia Maisie, ale dziewczynka nie dawała się skrzywdzić.
— Przecie oboje jesteśmy nieszczęśliwi — mawiała. — Na cóż pogarszać jeszcze sprawę? Znajdźmy sobie jakie zajęcie i zapomnijmy o tem co było.
Owocem tych poszukiwań był rewolwer. Atoli bawić się nim można było jedynie na najbardziej błotnistym cyplu wybrzeża, zdala od budek pływackich i grobel, a poniżej trawiastych stoków Fort Keeling. Przypływ wdzierał się tu nieraz na dwie mile w głąb lądu, a wielobarwne ławice namułu, prażone słońcem, tchnęły ohydną wonią zwiędłych charszczów[1]. Było już dobrze popołudniu, gdy Dick i Maisie przybyli na ono miejsce; Amomma cierpliwie dreptał za nimi.
— U — uch! — rzekła Maisie, wciągając nosem powietrze. — Co za okropna woń bije od tego morza! Nie lubię tego...
— Ty nigdy nie lubisz niczego, co nie dogadza wszystkim twym kaprysom — rzekł Dick opryskliwie. — Daj
- ↑ Roślina rosnąca nad morzem.