Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Fiu! nie jestem porucznikowskim koniem świeżo wziętym do wojska. Jeżeli co, to właśnie cisza drażni mnie i rozjątrza. Bliżej, Torp!... bliżej! O, mój Boże! cóżbym ja dał za to, żebym mógł ich zobaczyć choć na minutę!... choć na pół minuty!
Słyszał całą tę zbrojną ruchawkę prawie że tuż przy sobie, słyszał, tambur jak zapinał sobie sprzączki rzemieni, skrzyżowanych na piersiach, podnosząc z ziemi wielki bęben.
— Wzniósł pałeczki nad głową — szepnął Torpenhow.
— Wiem. Ja się na tem znam. Któżby się znał, jak nie ja? Pst!
Pałeczki opadły z łoskotem — i żołnierze ruszyli naprzód wśród rumoru kapeli. Dick czuł, iż w twarz mu bije wiatr, wywołany ruchem zwartych oddziałów, słyszał oszałamiające dudnienie stóporaz chrobotanie ładownic na pasach. Wielki bęben wybijał takt melodji. Była to nuta śpiewki z music-hallu doskonale utrafiająca w rytm kroku wojskowego:

Mężczyzna winien mieć ładny wzrost
I ludzkie poważanie,
W sobotę wracać do domu wprost
W zupełnie trzeźwym stanie;
Powinien umieć kochać fest
I buzi dawać ładnie, —
Jeśli bez żadnych trosk i kwest
Dwoje utrzymać zdolny jest,
Do serca mi przypadnie!

— Cóż ci się stało? — spytał Torpenhow, widząc, iż zaledwie minęły ich ostatnie szeregi pułku, Dickowi głowa opadła na piersi.
— Nic. To bieganie trochę mnie zmęczyło... i kwita. Torp, odprowadź mnie do domu. Czemuś mnie tu wyciągnął?