Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dick pokazał Bessie ten list, a ona w odpowiedzi zaczęła mu wymyślać za to, że odprawił stąd Torpenhowa i złamał jej życie.
— No, no! — odrzekł Dick gburowato, — lepiej ci tu było siedzieć, niż wdzięczyć się do pierwszego lepszego pijanego bydlaka na ulicy.
Miał poczucie, iż wybawił Torpenhowa od wielkiej pokusy.
— Nie wiem, czy to gorzej, niż siedzieć wobec pijanego bydlaka tu w tej pracowni! Przecie pan od trzech tygodni nie był ani razu trzeźwy; przez cały czas chlał pan, jak świnia... i pan się uważa za lepszego ode mnie!
— O co ci idzie? — rzekł Dick.
— O co idzie! Zobaczy pan, niech-no tylko pan Torpenhow powróci!
Niedługo trzeba było czekać; niebawem Torpenhow spotkał Bessie na schodach. Nie okazał najmniejszego rozczulenia. Niósł wiadomości, które obchodziły go więcej, niż wdzięki dziesięciu takich Bessie, jak ona, a ponadto tuż za nim kroczył Keneu i Nilghai, przybywając z wizytą do Dicka.
— Pije wciąż jak ryba! — szepnęła Bessie. — Już tak się u niego ciągnie prawie od miesiąca.
Wsunęła się ukradkiem za mężczyznami, chcąc posłyszeć sąd ich nad Dickiem.
W wesołym nastroju weszli do pracowni, gdzie z przesadną wylewnością ich powitał zapaćkany, umorusany, pomarszczony i szkaradny drapichróst — zarośnięty od niegolenia, powalany koło nozdrzy farbą białą i błękitną, zgarbiony w ramionach i świdrujący nerwowemi oczyma z pod nawisłych brwi. Trunek pracował tu zawzięcie pospołu z Dickiem.
— Czy to ty? — zapytał Torpenhow.