Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który ujął się za Torpenhowem, wpadł, jak ryba w więcierz w napół otwarty worek i usiłował się zeń wydostać tarzając się tam i sam po podłodze w gwałtownych podrzutach, niby jakiś zielony, drgający jeszcze owczy trawieniec; w czas jakiś potem, gdy dopiął swego i wyszedł z uwięzi, wzrokiem domagając się zadośćuczynienia, już trzej potentaci jego psiego świata wyczesywali sobie z czupryn pierze.
— Nie doznawa prorok czci w ojczyźnie swojej! ozwał się Dick żałośnie, otrzepując sobie kolana. — Nigdy już chyba portek nie oczyszczę z tego parszywego puchu.
— To wszystko dla twego dobra — rzekł Nilghai, — niemasz, jak ruch i powietrze.!
— Wszystko dla twego dobra — powtórzył Torpenhow, nie stosując tych słów bynajmniej do niedawnych błazeństw. — To cię nauczy oceniać rzeczy właściwą miarką i nie da ci się rozleniwiać w cieplarnianej atmosferze miejskiej. Dalibóg, że tak będzie, mój stary. Niemówiłbym tego, gdyby tonie było mojem przekonaniem. Cóż, kiedy ty wszystko w żart obracasz.
— Bóg mi świadkiem, że tego nie czynię — odparł Dick pospiesznie i z całą powagą. — Nie znasz mnie widocznie, skoro tak sądzisz.
— Ja tak nie sądzę — rzekł Nilghai.
— Jakże ludzie tacy, jak my, świadomi istotnych znaczeń życia i śmierci, mogą cokolwiek w żart obracać? Wiem, że jest to z naszej strony tylko udawanie, którem chcemy się ratować od upadania na duchu lub od innej ostateczności. Sądzisz, mój stary, że nie widzę, jak ty się stale troszczysz i niepokoisz o mnie, jak starasz się mnie nakłonić do poprawy? Czy przypuszczasz, że i sam o tem nie myślę? Ale nic mi nie poradzisz... nie