Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdybyż tujeszcze był Amomma! — ozwała się Maisie.
Przez długi czas oboje milczeli. Wreszcie Dick wziął za rękę Maisie i przemówił do niej po imieniu.
Ona potrząsnęła główką i wpatrzyła się hen w morze.
— Maisie, kochanie, czyż i to, co widzisz, w niczem nie zmieni twego usposobienia?
— Nie! — odparła przez zaciśnięte zęby. — Gdyby... gdyby tak było, powiedziałabym ci to sama... ale jest inaczej... Dicku, ach proszę cię, bądź rozsądny!
— Czy nie sądzisz, by kiedyś miało dojść do tego?
— Nie, jestem pewna, że do tego nie dojdzie.
— Czemu?
Maisie podparła ręką brodę i wpatrując się wciąż w morze, mówiła jakoś gorączkowo:
— Wiem doskonale, czego pragniesz, Dicku, ale dać ci tego nie mogę. Nie moja w tem wina... dalibóg, że nie... Gdybym czuła, że mogę zająć się czyjąś osobą... ale czuję, że niepodobna... Poprostu nie rozumiem, co to za uczucie.
— Czyż mam temu dawać wiarę, moja droga?
— Byłeś dla mnie zawsze bardzo dobry, mój Dicku; nie umiem ci się za to inaczej odwdzięczyć, tylko wyznając szczerą prawdę. Nie byłabym zdolna cię okłamywać. I tak już sobą pogardzam.
— I czemuż to?
— Ponieważ... ponieważ przyjmuję od ciebie wszystko, co mi dajesz, a sama nie daję ci nic wzamian za to. To bardzo samolubnie, bardzo brzydko z mej strony; ile razy o tem pomyślę, czuję wyrzuty sumienia.
— Zapamiętaj więc to sobie raz na zawsze, że sam odpowiadam za własne czyny, a jeżeli postępuję tak, nie inaczej, tedy ciebie za to ganić nie można. Nie powinnaś sobie nic wyrzucać, moje kochanie.