Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obłoczki wyciągnęły się w długie smugi zwartej białości, co nawisły brzemieniem w porannej głuszy, aż wkońcu przewaliły się jak białe czubki fal i rozpłynęły się po wądołach. Żołnierze w czworoboku pokaszliwali, przeklinali dym własnych karabinów, zasłaniający im widok, i postępowali naprzód, byle wyjść na miejsce przestronne. Jakiś zraniony wielbłąd zerwał się na nogi i głośno zabeczał, aż wrzask jego opadł w bulgocącem rzężeniu; ktoś poderżnął gardło zwierzęciu, by nie wywoływało zamieszania. Potem rozległ się charkotliwy szloch jakiegoś człowieka, który poniósł śmiertelną ranę od kuli; potem przeraźliwy okrzyk konania — i znów strzelanina ze zdwojoną siłą.
Nie było czasu na zadawanie pytań.
— Złaź, człowiecze! ukryj się tu za wielbłądem!
— Nie! Proszę cię, zaprowadź mnie na pierwszą linję bojową.
Dick zwrócił twarz w stronę Torpenhowa i podniósł rękę, aby poprawić kask na głowie, ale zamiast tego — źle obliczywszy odległość — strącił go tylko na ziemię. Torpenhow ujrzał, że przyjaciel ma siwe włosy na skroniach i że twarz jego nosi już cechy starczej zgrzybiałości.
— Złaź, durniu zatracony! Dicku, mój Dicku, oddal się stąd!
I Dick zszedł posłusznie — lecz waląc się wbok, jak podcięte drzewo, z siodła Bisharina do stóp Torpenhowa. Szczęście wytrwało przy nim do ostatka... uwieńczyła je owa litościwa kula, która w tej oto chwali przeszyła mu czaszkę...
Torpenhow ukląkł pod osłoną wielbłąda, piastując na rękach zwłoki Dicka.

KONIEC.