Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I cóż, uporał się już pan ze swemi mułami? — ozwał się za jego plecami głos porucznika.
— Mój sługa zajął się niemi. Widzi... widzi pan, nabawiłem się zapalenia oczu i widzę bardzo kiepsko.
— Na Jowisza! to bieda! Powinieneś pan przeleżeć się czas jakiś w szpitalu. Ja sam raz na to cierpiałem. Zupełnie to samo, co oślepnąć!
— I ja tak uważam. Kiedyż odjeżdża ta pancerka?
— O szóstej. Na przebycie siedmiu mu potrzebuje całej godziny.
— Czy Sudańczycy drą koty z naszymi?
— Mniej więcej trzy razy na tydzień... po nocach. Ja właśnie obejmuję dowództwo nocnego pociągu. Zazwyczaj wieczorem, gdy odjeżdża do Tanai, bywa zupełnie pusty.
— W Tanai, jak się domyślam, musi być wielki obóz?
— Bardzo wielki. On to ma za zadanie zaopatrywać w żywność naszą kolumnę piechoty, działającą w pustyni.
— Czy daleko znajduje się obecnie kolumna?
— Jakie trzydzieści lub czterdzieści mil stąd... w piekielnie suchej okolicy.
— Czy przestrzeń między Tanai a naszemi oddziałami jest spokojna?
— Mniej więcej. Nie chciałbym przebywać jej samopas, albo też, na ten przykład, w charakterze dowódcy plutonu, ale wywiadowcy przedostają się przez nią jakimś nadzwyczajnym sposobem.
— Zawsze to było ich zwyczajem.
— Więc pan był tu już kiedyś?
— Przebyłem tu większą część tarapatów poprzedniej wojny.