Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mnie tylko pozostawiono nieco więcej czasu... — mówił, przechadzając się tam i z powrotem po pokoju, zrazu spokojnie, potem coraz to szybszym krokiem, przyspieszanym trwogą. Wydawało mu się, że jakiś czarny cień nie odstępuje go ani na krok i przynagla do posuwania się wciąż naprzód i naprzód... a przed oczyma wciąż mu się jeno przesuwały wirujące koła i latające centki.
— Trzeba zachować spokój, Binkie; musimy zachować spokój! — mówił głośno, ażeby dodać sobie otuchy. — To rzecz zgoła nieprzyjemna. Cóż teraz poczniemy? i Trzeba się wziąć do czegoś. Czasu pozostało nam niewiele. Dziś rano jeszczebym temu nie uwierzył, ale teraz to inna sprawa. Binkie, gdzie był Mojżesz, gdy świat zaległy ciemności?
Binkie uśmiechnął się od ucha do ucha, jak przystało na dobrze wychowanego foxteriera, ale nie podsunął żadnej myśli.
— „Gdyby mieć wolną drogę i niespieszną, twą skromność, Binkie, nie byłaby grzeszną... Ale za swemi plecami wciąż słyszę“...
Przetarł czoło, zroszone przykrym znojem.
— Cóż na to poradzę? Cóż na to poradzę? Myśli mi się rwą i nie mogę z niemi dojść do ładu, a przecie muszę coś począć, bo inaczej zwarjuję.
Zaczął znów coraz to prędzej przechadzać się po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu dla wydobycia zdawna porzuconych płócien lub starych szkicowników; odruchowo zwracał się do swych dzieł, jako do rzeczy, które nie mogły go zawieść.
— Z ciebie już nic nie będzie... z ciebie nic nie będzie — powtarzał sobie po każdych oględzinach. — Trzeba dać spokój żołnierzom; nie mogę ich malować.