Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ja nie. Ja ci jestem wdzięczny za jego zniszczenie... O czem-żeśmy to rozmawiali, zanim wspomniałaś owo zdarzenie?.
— O wyjeździe... i o pieniądzach. O wyjeździe moim i pana.
— A, prawda! Wyniesiemy się stąd... to jest, chciałem powiedzieć, ja się stąd wyniosę.
— A ja?
— Dostaniesz okrągło pięćdziesiąt funtów za zniszczenie pewnego obrazu.
— Więc pan nie....?
— Niestety nie, moja droga. Pomyśl, że dostaniesz pięćdziesiąt funtów wyłącznie na fatałaszki dla siebie.
— Pan mówił, że nie potrafi nic zrobić beze mnie...
— Słowa te były prawdziwe jeszcze chwilę temu. Teraz mam się już lepiej, więc mogę ci podziękować za służbę. Podaj mi kapelusz!
— A gdybym tak nie podała?
— Wyręczy cię pan Beeton, a ty stracisz pięćdziesiąt funtów i basta. Podaj kapelusz!
Bessie zaklęła pocichu. Wszak litowała się była szczerze nad nieszczęśliwcem, żałowała go z jednaką niemal szczerością, bo był niebrzydki; pochlebiało jej to, że na czas pewien będzie niejako jego opiekunką, nadewszystko zaś wchodziły tu w grę cztery tysiące funtów, któremi ktoś miał obracać... I oto przez jedno wypsnięcie się języka i kobiecą chętkę lekkiego, nienazbyt przykrego, dokuczenia utraciła pieniądze, błogie wywczasy i błyskotki, towarzystwo oraz sposobność zdobycia wyglądu dostojnego prawdziwej damy.
— A teraz napełnij mi fajkę. Tytoń mi nie smakuje, ale furda! Ja tu tymczasem przemyślę rzecz całą. Jaki dziś dzień tygodnia, Bess?