Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rogu właśnie, gdy spuszczano okiennice... zupełnie jak gdyby nie miał co jeść we własnym domu — mówił Dick.
— Binks, czy to prawda? — ozwał się Torpenhow surowo. Pies schował się znów za poduszkę i odwrócił się do obecnych swym białym, wypasionym grzbietem, okazując, że go nic a nic nie obchodzi ta rozmowa.
— Zastanawia mnie to, że i inny bezwstydny piesek chodził też na przechadzkę — wtrącił się Nilghai. — Cóż to cię tak wcześnie wyciągnęło z łóżka? Torp powiada, że pewno kupowałeś konia.
— Przecież on wie dobrze, że gdybym coś podobnego zamyślał na serjo, poszlibyśmy we trójkę. Nie... czułem się samotny i nieszczęśliwy, więc pojechałem nad morze, ażeby przyjrzeć się wielkiej wodzie i przejeżdżającym po niej okrętom.
— Gdzież to jeździłeś?
— Nad Kanał. Progly, czy Snigly... a może inaczej nazywała się ta miejscowość kąpielowa... zapomniałem jaką nosi nazwę, wiem tylko, że znajduje się o dwie godziny jazdy od Londynu i że koło niej przejeżdżają okręty.
— Czy widziałeś jaki znajomy okręt?
— Tylko Barralong, wyruszający do Australji, oraz statek zbożowy z Odessy, który właśnie wyładowywano. Dzień był mglisty, ale morze tchnęło ożywczym zapachem.
— I dlatego, żeby zobaczyć Barralong, wdziałeś najlepsze spodnie? zapytał Torpenhow, wskazując wspomnianą część odzieży.
— Nie posiadam innych... tylko te i te stare portki, które mam na sobie podczas malowania. Zresztą... chciałem uczcić morze.
— Czyż ono ci nie dawało spokoju? — zapytał Nilghai przebiegle.