Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maisie spojrzała na chwilę wgórę i opuściła oczy.
— To rzecz niemądra, ale... wierzę. Pragnę, żebym mogła cię odprawie od siebie, zanim pogniewasz się na mnie. Ale... ale ta panna, co mieszka ze mną, ma rude włosy i jest impresjonistką, a nasze poglądy stale się różnią.
— Tak też jest i z naszemi poglądami, jak mi się zdaje. Mniejsza o to. Od dziś za trzy miesiące będziemy się oboje z tego śmiali.
Maisie potrząsnęła smutnie głową.
— Wiedziałam, że nie chcesz zrozumieć i że cię to tylko więcej zaboli, gdy się o tem przekonasz. Spójrz-no mi w twarz, Dicku, i powiedz, co widzisz.
Powstali i przez chwilę spoglądali sobie nawzajem w oblicza. Mgła gęstniała i tłumiła gwar uliczny Londynu poza sztachetami ogrodu. Dick przywołał całą, tak żmudnie zdobytą, znajomość twarzy ludzkich, ażeby ześrodkować ją na oczach, ustach i podbródku pod czarnym, aksamitnym beretem.
— To ta sama Maisie, a oto ten sam ja, co dawniej — odezwał się. — Oboje mamy wybredne zachcianki osobiste, a jedno z nas winno się przełamać. A teraz co do przyszłości. Muszę kiedy przyjść do ciebie i obejrzeć twoje obrazy... zdaje się, że najlepiej wtedy, gdy rudowłosej panienki nie będzie w domu.
— Niedziela jest dla mnie dniem najdogodniejszym. Musisz przychodzić w niedzielę. Mam mnóstwo takich rzeczy, które chcę omówić i zasięgnąć co do nich twej rady. A teraz muszę wracać do roboty.
— Postaraj się wybadać przed najbliższą niedzielą, kim ja jestem — rzucił Dick. — Nie wierz na słowo niczemu, com ci opowiedział. Do widzenia, kochanie, a niechże cię Bóg ma w swej opiece!...