Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do mnie!... Chciałabym pana dostać w swe ręce! Gdybym się nie bała, że mnie powieszą, dawnobym pana. zabiła. Tak, zrobiłabym to! Czy pan mi nie wierzy?
Dick uśmiechnął się posępnie. Niezbyt to miło obcować z pomysłem, który ani razu nie może się ukształtować, z foxterierem, który nie umie mówić, i z kobietą, która mówi za wiele. Byłby jej odpowiedział, ale w tej chwili kędyś z kąta pracowni podniosła się jakaś zasłona, jak gdyby z najzwiewniejszego muślinu. Przetarł oczy, ale siwa mgła nie ustępowała.
— Musi to być przykra jakaś dokuczliwa niedyspozycja... Binkie, pójdziemy do lekarza. Nie możemy pozwalać, by coś brzydkiego padło na nasze oczy, bo przecież niemi zarabiamy na chleb codzienny... a także i na kostki z ochłapem baraniny dla małych piesków!
Udał się więc do doktora, praktykującego zdawna w tych stronach; był to staruszek siwy jak gołąb, a miły w obejściu. Nie przerywał zwierzeń Dicka, póki ten nie zaczął mu opisywać szarej błonki, jaka przesłoniła mu oczy w pracowni.
— Każdy z nas, mój drogi panie, od czasu do czasu potrzebuje nadłatania i naprawy — zaświergotał. — Jak okręt, mój drogi panie... zupełnie jak okręt. Czasami w nieporządku jest kadłub, a wtedy idziemy do chirurga; czasem liny, a wtedy ja udzielam porady; czasami zepsuje się maszyneria, a wtedy idziemy do specjalisty od chorób umysłowych; niekiedy zaś czatownik na pomoście bywa już utrudzony, a wtedy zasięgamy zdania okulisty. Wszystkim nam od czasu do czasu potrzeba drobnego załatania lub naprawy. W każdym razie niech się pan zwróci do okulisty.
Dick wyszukał okulistę — najlepszego, jakiego znaleźć można było w Londynie. Był pewny, że lekarz