Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlatego, że on mnie o to prosił, a potem i dlatego, że jest do imentu ślepy.
— Pijany?
— Nie. Ślepy, jak dziad z przytuliska. Nie widzi nic a nic. Tak to na niego przyszło...
To mówiąc, pan Beeton wskazał na Dicka, który właśnie opierał się o przedpiersień mostu... widać tam było zgarbionego pokrakę o kłaczastej brodzie, odzianego w nieczyszczony płaszcz z zabrudzonym, szkarłatnej barwy szalikiem na wierzchu. Ze strony takiego człeka nie było się czego obawiać. Nawet gdyby chciał ją gonić (myślała sobie Bessie) nie potrafiłby zajść daleko; przeszła więc na drugą stronę ulicy. Dickowi twarz się rozjaśniła. Sporo czasu upłynęło, odkąd jakakolwiek kobieta zadała sobie trud z nim rozmawiać.
— Sądzę, że pan dobrze się miewa, panie Heldar? — przemówiła Bessie, nieco stropiona. Pan Beeton z miną ambasadora stanął obok i sapał poważnie.
— Istotnie, miewam się doskonale i... na Jowisza! rad jestem widzieć... chciałem powiedzieć, słyszeć ciebie, Bess! Odkąd dostałaś pieniądze ode mnie, nie uważasz za stosowne zajść na górę i mnie odwiedzić. Nie wiem, coby cię mogło do tego skłaniać. Czy teraz idziesz w jakimś określonym kierunku?
— Wybrałam się na przechadzkę — odpowiedziała Bessie.
— Czy nie wedle dawnego zawodu? — zagadnął Dick półgłosem.
— Dalibóg, nie! Zapłaciłam kaucję — (Bessie była wielce dumna z tego wyrazu) — jako służąca w gospodzie, gdzie mam utrzymanie i nocleg, a teraz bardzo mnie tam poważają. Naprawdę bardzo mnie tam cenią.