Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dick chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju, trąc oczy i poziewując. W czasie nocnej bezsenności przyszedł mu do głowy pomysł tak prosty i świetny, że Dick zdziwił się, czemu już przedtem nie wpadł na coś podobnego. Była to niezmiernie podstępna intryga, polegająca na tem, by wytropić Maisie którego dnia powszedniego... podsunąć jej myśl wycieczki i zabrać ją koleją do Fort Keeling, na ten sam grunt, po którym stąpali oboje razem przed dziesięcioma laty.
— Z reguły — rozmawiał nazajutrz rano ze swoją namydloną twarzą, odbijającą się w lustrze, — nie jest rzeczą bezpieczną wkraczać ponownie na wydeptaną ścieżkę. Przypomina się szczegół za szczegółem... naraz wionie chłodny wiatr i człowieka ogarnia smutek. Ale tym razem jest to wyjątek od wszelkiej reguły... Pójdę natychmiast do Maisie.
Naszczęście nie zastał rudowłosej dziewczyny, bo właśnie wyszła do miasta na zakupy. Maisie, w bluzie poplamionej farbami, borykała się ze swem malowidłem. Nie ucieszyła się jego widokiem, gdyż odwiedziny w dzień powszedni były przekroczeniem układu; to też Dick musiał zebrać całą odwagę, by wytłumaczyć cel swego przybycia.
— Wiem, że w swą pracę wkładałaś nazbyt wiele wysiłku — wnioskował zwierzchniczym tonem. — Jeżeli tak potrwa dalej, to się zrujnujesz. Powinnaś stanowczo pojechać na wycieczkę.
— Dokąd? — zapytała Maisie posępnie. Stała już od dość dawna przed sztalugami i była bardzo zmęczona.
— Gdzie ci się tylko podoba. Jutro siadamy do pociągu i zobaczymy, gdzie się zatrzyma. Zjemy sobie gdzieś drugie śniadanie, a wieczorem odwiozę cię do domu.