Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Samo z siebie to przyszło. Jakiż to człowiek powiedział, że jesteśmy wszyscy wyspami, co krzykiem przesyłają sobie wzajem mylne wieści poprzez oceany niezrozumienia?
— Ktokolwiek to był, miał rację... z wyjątkiem tego co mówił a propos niezrozumienia. Nie przypuszczam, jakobyśmy się wzajemnie nie rozumieli.
Błękitnawy dym, odbiwszy się od powały, jął zwijać się w kłęby. Naraz Torpenhow podsunął przypuszczenie:
— Dicku, czy to aby nie kobieta?
— Idź-że do kata, jeżeli tu coś choćby zdaleka przypomina kobietę. Jeżeli jeszcze raz zaczniesz mi bajać ten sposób, wynajmę sobie pracownię o ścianach z czerwonej cegły, pełną biało malowanych sprzętów oraz begonij i petunij, poustawianych między doniczkowemi palmami (po 36 pensów), porozwieszam wszystkie swoje obrazy na pluszowych plastronach anilinowej barwy i będę do tej budy zapraszał każdą kobietę, która szczeka, burczy i jęczy o tem, co według jej podręczników nazywa się sztuką... Ty zaś Torpie, będziesz je przyjmował w tabaczkowym surducie aksamitnym, żółtych spodniach i pomarańczowym krawacie. Tobie w to graj!
— Zbyt marne widoki, Dicku. Pewien człek lepszy od ciebie, klnąc na czem świat stoi, wyrzekł się przepysznej sposobności. Tyś zaszedł ponoś za daleko, niemniej jaki on wówczas. Oczywiście nie moja to sprawa, niemniej pociechę mi sprawia myśl, że gdzieś tam na świecie szykuje się na ciebie straszna chłosta. Czy przyjdzie ona z nieba, czy z ziemi, tego nie wiem, ale nadejdzie niechybnie i nieco cię upokorzy. Oj, zdałyby ci się cięgi!