Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOSTOJEWSKI

ZBRODNIA
I
KARA
TOM I

BIBLIOTEKA RODZINNA
WARSZAWA 1928

DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.







CZĘŚĆ PIERWSZA[1]
ROZDZIAŁ I

W początku lipca, w dzień nadzwyczaj skwarny, pod wieczór pewien młodzieniec wyszedł ze swej komórki, którą odnajmował od lokatorów w zaułku S., na ulicę, i zwolna, jakby niezdecydowany, skierował się w stronę mostu K.
Szczęśliwie uniknął spotkania ze swą gospodynią na schodach. Jego komórka mieściła się pod samym dachem wysokiego czteropiętrowego domu i podobna była raczej do szafy, niż do mieszkania. Gospodyni zaś jego, od której najmował tę komórkę z obiadem i usługą, mieszkała o jedno piętro niżej w osobnym lokalu, a za każdym razem, przy wychodzeniu z domu, wypadało mu koniecznie przechodzić tuż przy jej kuchni, prawie zawsze otwartej naoścież od strony schodów. I za każdym razem młodzieniec, mijając ją, doznawał uczucia jakby słabości czy strachu, co go niepomiernie gniewało i wzruszało: okropnie był zadłużony u gospodyni i lękał się z nią spotykać.
Nie dlatego, żeby był istotnie tchórzliwym i zahukanym, bynajmniej, a nawet wprost przeciwnie; lecz od pewnego czasu był niezwykle rozdrażniony i znękany; jakgdyby cierpiał na hopochondrję. Tak się zagłębił sam w sobie, że usunął się od wszystkich i lękał się jakiegokolwiek spotkania, nietylko spotkania z gospodynią.
Zgnębiła go bieda; ale nawet ta szczupłość funduszów przestała mu dokuczać ostatniemi czasy. Swemi powszedniemi sprawami przestał i nie chciał się zajmować wcale. Żadnej gospodyni zgoła się nie lękał, bodajby nawet najgorsze miała względem niego zamiary. Ale zatrzymać się na schodach, słuchać byle gadaniny o tych codziennych, drobiazgach, które go nic a nic nie obchodzą, wszystkie te natrętne domagania się zapłaty, groźby, skargi, a przytem samemu kręcić się, przepraszać, wyłgiwać, — nie, lepiej już, jak kot, prześlizgnąć się przez schody i drapnąć, nie widząc się z nikim.
Zresztą tym razem obawa spotkania się z wierzycielką nawet jego samego uderzyła po wyjściu na ulicę.
„Takiego czynu chcę się dopuścić, a lękam się takich głupstw!“ pomyślał z dziwnym uśmiechem. „Hm... tak, człowiek ma wszystko w ręku i wszystko ucieka mu z przed nosa jedynie przez tchórzostwo to tak... Ciekawym, czego się też ludzie najbardziej lękają? Nowego kroku, nowego własnego słowa lękają się najbardziej... A zresztą, za dużo gadam. Dlatego nic nie robię, że gadam. Lepiej powiem: dlatego gadam, że nic nie robię. W tym to ostatnim miesiącu nauczyłem się gadać, leżąc po całych dniach w kącie i myśląc... o niebieskich migdałach. Ale poco idę teraz? Czym zdolny do tego? Czy to na serjo? Wcale nie na serjo. Tak, dla fantazji sam sobie płatam figle? Bardzo być może, że figle.
Na ulicy straszna była spiekota, a przytem duszność, tłok, wszędzie wapno, rusztowania, cegła, kurz i ten szczególny letni swąd, tak znany każdemu mieszkańcowi Petersburga, nie mogącemu mieć willi, — wszystko to razem nieprzyjemnie dotknęło bardzo rozdrażnione nerwy młodzieńca.
Nieznośny zaś odór z traktjerni, których w tej części miasta niezwykłe mnóstwo, i pijani, spotykani co krok, pomimo że był dzień powszedni, uzupełniali wstrętny i smutny koloryt obrazu. Uczucie najgłębszej ohydy błysnęło na chwilę w delikatnych rysach młodzieńca. A był on bardzo przystojny, o ślicznych, ciemnych oczach, szatyn, wzrostu więcej niż średniego, szczupły i zgrabny. Ale wkrótce wpadł jakby w głęboką zadumę, a nawet, mówiąc ściślej, jakby w zapomnienie i poszedł już, nie widząc nic dokoła siebie, bo i nie pragnąc nic widzieć. Zrzadka tylko szeptał coś do siebie, z przyzwyczajenia do swych monologów, do którego przyznał się przed chwilą. W tej chwili czuł on zarazem, że myśli mu się niekiedy mącą i że jest bardzo słaby: już drugi dzień jak nic prawie nie jadł.
Ubrany był tak nędznie, że inny człowiek, nawet przyzwyczajony, wstydziłby się w dzień wychodzić w takich łachmanach na ulicę. Zresztą ta część miasta była taka, że ubraniem byłoby tu trudno kogoś zadziwić. Bliskość placu Siennego, mnogość pewnych zakładów i ludność przeważnie cechowa i rzemieślnicza, skupiona w tych środkowych ulicach i zaułkach Petersburga, pstrzyły niekiedy ogólną panoramę takiemi osobnikami, że dziwnem byłoby się zdumiewać przy spotkaniu z którą z tych figur. Ale tyle zjadliwej pogardy skupiło się już w duszy młodzieńca, że, nie bacząc na całą swą, niekiedy arcymłodą drażliwość, on najmniej się wstydził swych łachmanów na ulicy. Co innego, przy spotkaniu z pewnymi znajomymi lub z byłymi kolegami, z którymi wogóle spotykać się nie lubił... A jednak, gdy jakiś pijak, którego niewiadomo poco i dokąd wieziono naówczas przez ulicę na ogromnym wozie, zaprzężonym w olbrzymiego konia od ciężarów, krzyknął doń nagle, w przejeździe: „Ej ty! szwabski kapelusznik!“ i zaśmiał się na całe gardło, wskazując nań ręką — młodzieniec nagle przystanął i gorączkowo złapał się za kapelusz. Był to wysoki, okrągły, zimmermanowski cylinder, ale już strasznie zniszczony, cały zrudziały, pogięty i poplamiony, bez taśmy i najbezecniej przyklapnięty z jednego boku. Ale nie wstyd, lecz jakieś zupełnie inne uczucie, podobne nawet do przerażenia, owładnęło nim wtedy.
— Wiedziałem o tem! — mruknął ponuro — wiedziałem! To właśnie najgorzej! Oto takie głupstwo, taki drobiazg marny i cały plan na nic! Tak, kapelusz zanadto krzyczący... Śmieszny, dlatego zwraca uwagę... Do moich łachmanów potrzebuję koniecznie czapki, starego jakiego grata, byle nie to paskudztwo... Nikt takich nie nosi, o wiorstę go spostrzegą... będą pamiętać... to właśnie, że będą pamiętać i wydadzą. W takich razach trzeba dawać jaknajmniej powodów... Drobiazgi, najgłówniej drobiazgi...! Te drobiazgi właśnie gubią zawsze i wszystko...
Iść miał niedaleko, wiedział nawet ile kroków od bramy jego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Jakoś razu pewnego zliczył je najmimowolniej w zamyśleniu. Wówczas sam nie wierzył w te swoje mrzonki i tylko drażnił siebie ich okropną, ale ponętną śmiałością. Teraz zaś, po miesiącu, zaczynał już patrzeć inaczej i pomimo wszystkich drażniących monologów o własnej bezsilności i niezdecydowaniu, mimowoli jakoś ową „okropną“ mrzonkę przyzwyczaił się uważać za przedsięwzięcie do urzeczywistnienia, lubo ciągle jeszcze nie dowierzał samemu sobie. Nawet teraz szedł zrobić próbę swego przedsięwzięcia, a z każdym krokiem wzruszenie jego wzrastało silniej i silniej.
Z zamierającem sercem, drżąc nerwowo, zbliżył się do olbrzymiego domu, wychodzącego z jednej strony na kanał, a z drugiej na ulicę — ...ą. Dom ten składał się z maleńkich lokali i był zaludniony przez rozmaitych pracowników — krawców, ślusarzy, kucharki, różnych niemców, dziewczęta tolerowane, drobnych urzędników i t. p. Wchodzący i wychodzący tłumnie — co chwila mijali obie bramy i kręcili się na obu podwórzach domu. Nadzór spełniało trzech czy czterech stróżów. Młodzieniec był bardzo kontent, nie spotkawszy się z żadnym z tych ostatnich i niepostrzeżenie prześlizgnął się zaraz z bramy na prawo na schody. Schody były ciemne i wąskie, „kuchenne“, ale on już wiedział o tem, wszystko już zbadał, zmierzył, i całe to otoczenie bardzo mu odpowiadało: w takiej ciemności nawet ciekawy wzrok nie był niebezpieczny. „Jeżeli teraz tak się boją, cóżby to było, gdyby istotnie miało dojść co do czego?“ pomyślał mimowoli, zdążając na trzecie piętro. Tu zagrodzili mu drogę dymisjonowani żołnierze, tragarze, wynoszący meble z jednego z lokali. Wiedział on już przedtem, że w tym lokalu mieszkał jakiś familijny niemiec, urzędnik: „zatem ten niemiec przenosi się, więc na trzeciem piętrze i na tym placyku, przez jakiś czas, będzie zajęte tylko mieszkanie starej. To dobrze... na wszelki wypadek...“ pomyślał znowu i zadzwonił do mieszkania starej. Dzwonek brzęknął słabo, jakgdyby ulany był z blachy nie z miedzi. W małych lokalach takich domów wszędzie prawie są takie dzwonki. Zapomniał już dźwięku tego dzwonka i teraz ten dziwny brzęk jakby mu coś przywiódł na pamięć i jasno przedstawił... Zadrżał, zanadto miał już osłabione nerwy tym razem. Wkrótce potem drzwi otworzyły się na maleńką szparkę: mieszkanka oglądała przybyłego z widocznem niedowierzaniem i widać tylko było jej oczki, połyskujące w ciemności. Ujrzawszy jednak na placyku dużo ludzi, nabrała odwagi i otworzyła drzwi naoścież. Młodzieniec wstąpił przez próg do ciemnego przedpokoju, oddzielonego przepierzeniami od maleńkiej kuchenki. Stara stała przed nim w milczeniu i spoglądała nań pytająco. Była to drobna, sucha staruszeczka, lat sześćdziesięciu, o złem i ostrem wejrzeniu, o małym zaostrzonym nosku, z gołą głową. Jej brudno blond włosy, niezbyt siwe, były obficie wyłojone tłuszczem. Na jej cienkiej i długiej szyi, przypominającej kurzą łapę, wisiała jakaś flanelowa szmata, plecy zaś — pomimo upału — ustroiła sobie w wytarty i pożółkły futrzany kaftan. Młodzieniec spojrzał widać na nią jakimś dziwnym wzrokiem, gdyż w oczach jej nagle błysnęło znowu poprzednie niedowierzanie.
— Raskolnikow, student, miesiąc temu byłem u pani, — spiesznie wycedził przybyły z półukłonem, przypomniawszy sobie, że trzeba być uprzejmiejszym.
— Pamiętam, dobrodzieju, pamiętam bardzo dobrze, że pan byłeś — odparła staruszka — ani na chwilę nie spuszczając zeń swych przenikliwych oczek.
— Otóż... znowu przychodzę po to samo... zaczął Raskolnikow, trochę zmęczony i zadziwiony niedowierzaniem staruszki.
„A może ona zawsze taka, możem wówczas nie uważał na to“, pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.
Stara zamilkła, jakby się namyślając, potem odeszła na stronę i, wskazując na drzwi do pokoju, wyrzekła, puszczając gościa naprzód:
— Wejdź pan.
Nieduża izba, do której wszedł młodzieniec, o żółtem obiciu, z geranją i perkalowemi firankami w oknach była w tej chwili jasno oświetlona promieniami zachodzącego słońca.
„A więc i wtedy będzie także słońce“, najmimowolniej błysnęło w umyśle Raskolnikowa, i bystrym wzrokiem rozejrzał się po całej izbie, ażeby jak najdokładniej wszystko zbadać i zapamiętać. Ale w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Meble bardzo stare, jesionowe, żółte, składały się z kanapy z ogromnem wygiętem oparciem drewnianem, z okrągłego stołu formy owalnej, tualety ze zwierciadłem pomiędzy oknami, krzeseł przy ścianach, z dwóch czy trzech groszowych obrazków w żółtych ramkach, wyobrażających panny niemieckie z ptaszkami w rękach — oto całe umeblowanie. W kącie, przed niewielką kapliczką płonęła lampka. Wszędzie było nadzwyczaj czysto: meble i podłogi aż błyszczały od wycierania. „To praca Elżbiety“ pomyślał młodzieniec. Najmniejszego kurzu nie można było dostrzec w całem mieszkaniu. „Taka czystość bywa tylko u złych i starych wdów“ myślał dalej Raskolnikow i ciekawie zanurzył wzrok poza perkalową portjerę do drugiej maleńkiej izdebki, mieszczącej w sobie pościel staruszki i komodę. Jeszcze nigdy tam nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwóch pokojów.
— Czego pan chcesz? — srogo zapytała staruszka, wchodząc do izby i, jak poprzednio, stając przed nim, ażeby mu patrzeć prosto w oczy.
— Chciałem zastawić... to! — Wyjął z kieszeni stary płaski srebrny zegarek. Na jego tylnej kopercie był wyryty globus. Łańcuszek był stalowy.
— Ale i na tamten zastaw już dawno minął termin. Trzy dni temu upłynął już miesiąc.
— Zapłacę pani procent jeszcze za miesiąc: cierpliwości.
— A to już moja dobra wola: być cierpliwą, albo sprzedać zastaw choćby zaraz.
— Wiele mi pani da za zegarek?
— Z drobiazgami przychodzisz, dobrodzieju; nic prawie nie warte. Na pierścionek dałam wówczas dwa papierki, a u jubilera możnaby taki sam kupić za półtora rubla.
— Daj pani ze cztery ruble, wykupię zegarek po ojcu. Wkrótce przyślą mi pieniądze.
— Półtora rubelka i procent zgóry, jeżeli łaska.
— Półtora rubla! zawołał młodzieniec.
— Wolna wola. — I stara podała mu zegarek. Młodzieniec wziął go i tak się rozgniewał, że chciał już odejść; ale zaraz opamiętał się, przypomniał bowiem sobie, że nie miał już dokąd iść i że przyszedł jeszcze po coś innego.
— Dawaj pani! — rzekł szorstko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiej izby za portjery. Młodzieniec, zostawszy sam jeden na środku pokoju, ciekawie przysłuchiwał się i rozważał. „Widocznie górna szuflada, myślał, klucze nosi tedy w prawej kieszeni... Wszystkie na jednem kółku, w jednym pęku... I tam jeden klucz jest większy od innych, trzy razy, z zębatą główką, oczywiście nie od komody... A więc jest jeszcze jakaś szkatułka lub skrytka... To właśnie grunt. Do skrytek zawsze bywają takie klucze... A zresztą, wszystko to podłe“...
Stara powróciła.
— Tak oto, dobrodzieju; licząc po grzywnie na miesiąc od rubla, to za półtora rubla wypadnie piętnaście kopiejek, na miesiąc zgóry. A za tamte dwa rubelki należy się od pana jeszcze dwadzieścia kopiejek, to razem będzie trzydzieści pięć. A więc za zegarek dostanie pan wszystkiego rubel i kopiejek piętnaście. Oto są.
— Jakto! Więc już teraz tylko rubel piętnaście!
— Tak jest.
Młodzieniec nie sprzeczał się i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie śpieszył się z odejściem, jakgdyby chciał coś powiedzieć, czy zrobić, ale jakby sam nie wiedział, czego chciał właściwie...
— Może ja pani w tych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz... srebrną... śliczną... papierośnicę... jak wrócę od przyjaciela... — zaciął się i urwał.
— A to wtedy pogadamy, mój dobrodzieju.
— Bądź pani zdrowa... A pani zawsze sama siedzi w domu, siostrzyczki niema? Zapytał, jak mógł, najprzychylniej, wchodząc do przedpokoju.
— A tobie co do niej, dobrodzieju?
— Nic szczególnego. Tak się pytam... Pani bo zaraz... Bądź pani zdrowa!
Raskolnikow wyszedł zupełnie zgnębiony. Stan ten pogarszał się z każdą chwilą. Schodząc ze schodów, zatrzymał się nawet kilka razy, jakby go coś nagle uderzyło. I nareszcie, już na ulicy, zawołał:
— O Boże! Jakie to wszystko wstrętne! I miałżebym ja... nie, nie! To żarty! To szaleństwo! — Dodał stanowczo: I czyż taka okropność mogła mi przyjść do głowy? Ach do jakiej nędzy zdolne jest moje serce!... Przecież to brud, podłość, ohyda, srom!... Ja przez cały miesiąc!...
Ale nie mógł ani słowami, ani wykrzyknikami wyrazić swego wzruszenia. Uczucie nieskończonego wstrętu, które zaczęło dręczyć i mącić mu serce jeszcze wówczas, gdy szedł do starej, doszło teraz do takich rozmiarów i stało się tak rażące, że nie wiedział, jak uciec od swej troski. Szedł po trotuarze, jak pijany, nie zwracając uwagi na przechodniów i potrącając ich, aż opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Obejrzawszy się, zauważył, że stoi tuż przy jakimś szynku, do którego wejście było z trotuaru po schodach na dół, do suteryny. Z drzwi akurat w tej chwili wychodziło dwóch pijanych, którzy, podtrzymując jeden drugiego i wymyślając sobie nawzajem, wdrapywali się na ulicę. Raskolnikow bez namysłu zszedł na dół. Nigdy dotąd nie bywał w szynkach, ale teraz w głowie mu się kręciło, a przytem dręczyło go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tembardziej, że nagle swe osłabienie tłumaczył sobie głodem. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, przy lepkim stole, zażądał piwa i chciwie wychylił pierwszą szklankę. Zaraz wszystko odeszło i myśli mu się wyjaśniły. „Wszystko głupstwo“, ozwał się z nadzieją „nie było się czem trapić! Poprostu rozstrój fizyczny! Jedna, druga szklanka piwa, kawał suchara — i oto w jednej chwili umysł krzepnie, myśl jaśnieje, zamiary się utrwalają! Tfu! Jakaż to marność!...“ Pomimo jednak tak pogardliwego splunięcia, patrzał już wesoło, jakby pozbywszy się nagle jakiegoś ciężaru, i przyjaźnie ogarnął wzrokiem otoczenie. Ale nawet i w tej chwili przeczuł niejasno, że cała ta otucha była także chorobliwa.
W szynku o tej porze mało już było ludzi. Oprócz owych dwóch pijanych, których spotkał na schodach, tuż za nimi wyszła cała zgraja, coś z pięciu ludzi z jedną dziewką i z harmonją. Po ich wyjściu było cicho i przestronnie. Pozostali tylko: jakiś z pozoru mieszczanin podchmielony, ale nie bardzo, siedzący przy piwie; jego towarzysz, tłusty olbrzym, w sybirce z siwą brodą, dobrze cięty, drzemiący na stołku i kiedy niekiedy, znienacka, zaczynający prztykać palcami, rozrzuciwszy ręce w różne strony, i podrzucać wierzchnią część korpusu, nie wstając ze stołka, przyczem pośpiewywał jakiś nonsens, usiłując przypomnieć sobie wiersze, w rodzaju:

Przez rok cały żonę ściskał,
Przez rok ca-ły żonę ści-skał...

Albo, nagle ocknąwszy się znowu:

Przez Podjacką szedł ulicę,
Tam odnalazł swą dziewicę...

Ale nikt nie współczuł jego rozpromienieniu, milczący towarzysz spoglądał na te wybryki nawet niechętnie i z niedowierzaniem. Był tam jeszcze pewien człowiek, z pozoru wyglądający na dymisjonowanego urzędnika. Siedział on osobno przed flaszką gorzałki, pijąc co kilka minut i rozglądając się dokoła. I on także zdawał się być bardzo wzruszony.

ROZDZIAŁ II

Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i, jak się rzekło wyżej, unikał wszelkiego towarzystwa, zwłaszcza ostatniemi czasy. Ale teraz nagle coś go ciągnęło do ludzi. Działo się w nim coś nowego i zarazem rodziło się jakieś pragnienie ludzi. Tak się znużył przez ten miesiąc swych zamkniętych w sobie utrapień, że bodaj na jedną chwilę chciało mu się odetchnąć w innym świecie, w jakimkolwiek bądź, to też pomimo całego brudu otoczenia, chętnie i z upodobaniem siedział teraz w szynku.
Gospodarz zakładu był w drugiej izbie, ale często wchodził do głównej, wpadając skądciś do niej po schodkach, przyczem najprzód ukazywały się jego eleganckie buty z czerwonemi sztylpami. Miał on na sobie kolorową koszulę i strasznie zatłuszczoną czarną atłasową kamizelę, bez krawata, cała zaś, twarz jego była jakby wylana olejem, niby kłódka rdzewiejąca. Za ladą znajdował się chłopak lat czternastu; był też drugi chłopiec młodszy, który podawał, gdy czego żądano. Stały kwaszone ogórki, czarne suchary i ryby pokrajane w dzwonka, wszystko to miało fatalny odór. Było duszno, tak że trudno było wytrzymać, a wszystko do takiego stopnia tchnęło spirytusem, że już, zdaje się, od samego tego zapachu można było w pięć minut stać się pijanym.
Bywają pewne spotkania, nawet z zupełnie nam nieznanymi ludźmi, którymi zaczynamy się interesować od pierwszego wejrzenia, jakoś nagle, raptownie, zanim jeszcze powiemy słowo. Takie wrażenie wywarł właśnie na Raskolnikowie ów gość, siedzący opodal i wyglądający na dymisjonowanego urzędnika. Młodzieniec kilkakrotnie potem wspominał to pierwsze wrażenie i nawet przypisywał je przeczuciu. Bezustannie spoglądał on na urzędnika, naturalnie i z tej przyczyny, iż tamten patrzał uparcie na niego i widać było, że chciał był zacząć z nim gawędę. Na pozostałych zaś, będących w szynku, nie wyłączając gospodarza, urzędnik spoglądał obojętnie i nawet wzrokiem znudzonym, a zarazem z odcieniem pewnego poczucia wyższości, pewnej pogardy, jakgdyby na ludzi niżej położonych społecznie, z którymi nie warto było gadać. Był to człowiek lat pięćdziesięciu z górą, średniego wzrostu, silnej budowy, szpakowaty, z dużą łysiną, z nalaną od ciągłego pijaństwa, żółtą, a nawet zielonkawą twarzą i z podpuchniętemi powiekami; z głębi połyskiwały drobniutkie, jak szparki, ale żywe czerwone ślipki. Ale było w nim coś bardzo dziwnego; w jego wzroku widniało nawet jakby zachwycenie — może nawet był i rozum i sens — ale zarazem błyszczał także nierozsądek. Ubrany był w stary, zupełnie podarty czarny frak z oberwanemi guzami, jeden z nich tylko trzymał się jakoś i na niego zapinał się, widocznie pragnąc być w zgodzie z przyzwoitością. Z pod nankinowej kamizelki wyglądał gors koszuli, cały zmięty, zbrukany i zlany wódką. Twarz była wygolona po urzędniczemu, ale już dawno, tak że już gęsto zaczęła występować różnobarwna szczecina. Ale i w ruchach jego było coś solidnie urzędniczego. Był jednak bardzo niespokojny, targał sobie włosy i podpierał niekiedy, w strapieniu, obiema rękoma głowę, stawiając przedarte łokcie na zalanym i lepkim stole. Nakoniec spojrzał wprost na Raskolnikowa i głośno i wyraźnie wyrzekł:
— Czy mogę do pana dobrodzieja zwrócić się z przyzwoitą rozmową? Gdyż lubo nie w znacznym stanie, atoli doświadczenie moje odróżnia w panu człowieka wykształconego i do napitku nienawykłego. Sam zawsze ceniłem wykształcenie, połączone z serdecznemi uczuciami, a krom tego jestem radcą honorowym. Marmeladow — moje nazwisko; radca honorowy. Śmiem spytać, czyś pan służył?
— Nie, uczę się... — odparł zagadnięty — poczęści zdziwiony i niezwykłym biblijnym tonem mowy i tem, że tak wprost, natrętnie, zwrócono się do niego. Pomimo, że tak niedawno pragnął jakiegobądź towarzystwa, lecz zaraz przy pierwszem istotnie do niego zwróconem słowie, dotknęło go nagle zwykłe przykre i drażniące uczucie wstrętu do każdej obcej twarzy, dotykającej się lub chcącej się dotknąć jego osoby.
— Student tedy, lub były student! — zawołał urzędnik — tak sobie właśnie myślałem! Doświadczenie, panie dobrodzieju, niejednokrotnie doświadczenie! — i na znak pochwały przytknął palec do czoła. — Był pan studentem, albo przechodził pan szkołę uczoną. Pozwoli pan... — Wstał, zatoczył się, porwał swoją flaszkę, i przysiadł się do młodzieńca, trochę doń ukosem. Był już podchmielony, ale mówił kwieciście i ostro, zrzadka tylko miejscami jąkając się nieco i wałkując gawędę. Z niejaką nawet chciwością narzucił się Raskolnikowi, jakgdyby już z miesiąc z nikim nie mówił.
— Panie dobrodzieju — zaczął prawie uroczyście — bieda nie grzech, to fakt. Wiem ja, że pijaństwo nie cnota, to też właśnie tem bardziej. Nędza jednak, panie dobrodzieju, nędza — grzech; w biedzie zachowujemy jeszcze szlachetność uczuć przyrodzonych, w nędzy zaś nikt i nigdy. Za nędzę nawet nie kijem wyganiają, ale miotłą wymiatają z kompanji ludzkiej, żeby jaknajdotkliwiej ubliżyć; i sprawiedliwie, gdyż w nędzy ja sam pierwszy gotów jestem ubliżać sam sobie. Stąd pije się! Panie dobrodzieju, miesiąc temu moją małżonkę zbił pan Lebieziatnikow, a moja małżonka nie to, co ja! Pojmuje pan? Pozwól się pan jeszcze zapytać, tak tylko, z prostej ciekawości: czyś pan nocował kiedy na Newie na gabarach z sianem?
— Nie, nie zdarzało mi się — odparł Raskolnikow. — Cóż to jest takiego?
— Otóż to właśnie ja stamtąd, i to po piątej nocy...
Napełnił lampkę, wypił, i zamyślił się. Istotnie na jego ubraniu i we włosach gdzieniegdzie widniały źdźbła siana. Bardzo prawdopodobne było, że już przez pięć nocy nie rozbierał się i nie mył. Zwłaszcza ręce były brudne, tłuste, czerwone, z czarnemi paznogciami.
Jego rozmowa zwróciła, zdaje się, ogólną lubo leniwą uwagę. Malcy za ladą jęli chichotać. Gospodarz, zdaje się, umyślnie zszedł z górnej izby, żeby posłuchać „zabawnika“ i usiadł opodal, leniwie, ale poważnie ziewając. Oczywiście, Marmeladow był tu znany oddawna. A i skłonność do biblijnego stylu musiał snać zdobyć wskutek przyzwyczajenia do częstych gawęd szynkownianych z różnymi nieznajomymi. Przyzwyczajenie to staje się u niektórych pijaków potrzebą, zwłaszcza zaś u tych, z którymi w domu obchodzą się surowo i którymi pomiatają. Dlatego też w pijącej kompanji starają się oni zawsze jakby o pozyskanie otuchy, a jeżeli się uda, to i szacunku.
— Baj baju! — głośno przemówił gospodarz. — A dlaczego nie pracujesz! Dlaczego nie służysz, kiedyś urzędnik.
— Dlaczego nie służę, panie dobrodzieju, podchwycił Marmeladow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa, jakgdyby on mu zadał to pytanie — dlaczego nie służę? A czyliż serce moje nie znosi mąk, że pełzam, jak gadzina. Skoro pan Lebieziatnikow, miesiąc temu, małżonkę moją zbił własnoręcznie, ja zaś leżałem pijaniuteńki, to czyżem nie cierpiał. Pozwól, młodzieńcze, czy ci się nie zdarzało... hm... oto naprzykład beznadziejnie prosić kogo o pożyczkę.
— Zdarzało się... to jest, jakto beznadziejnie?
— No niby beznadziejnie zupełnie, to jest, wiedząc zawczasu, że nic z tego nie będzie. Więc wiesz pan, dajmy na to, z góry i doskonale, że ten człowiek, ten obywatel najprawomyślniejszy i najpożyteczniejszy, za nic nie da panu pieniędzy, gdyż, pytam, poco miałby dać? Wszak wie, że mu nie oddam. Z litości? Ależ pan Lebieziatnikow, idąc za owym prądem, tłumaczył nie tak dawno, że litość w naszych czasach zabroniona jest nawet przez naukę i że tak nawet dzieje się w Anglji, gdzie istnieje ekonomja polityczna. Dlaczegóż, pytam, miałby dać? I oto, wiedząc z góry, że nie da, ruszasz pan w drogę i...
— Dlaczegóż mam ruszać? — spytał Raskolnikow.
— No, bo niema do kogo, bo niema już gdzie iść. A przecie potrzeba, żeby każdy człowiek miał pójść choćby gdziekolwiek. Bywa bowiem taka chwila, że chciałoby się pójść, bądź co bądź, gdziekolwiek, byle tylko pójść! Gdy moja córka jedynaczka poszła za żółtym biletem, i ja wtedy także poszedłem... (gdyż córka moja mieszka za żółtym biletem) — dodał nawiasem, z pewnym niepokojem patrząc na młodzieńca. — To nic, panie dobrodzieju, to nic! — pospieszył dodać, uspokojony widocznie, a chłopcy za ladą parsknęli śmiechem i uśmiechnął się nawet sam gospodarz. — To nic! Tem kiwaniem głów ja się nie zrażam, albowiem wszystkim wiadomo, wszystko i wszystko tajne staje się jawne, i nie z pogardą, lecz z poddaniem raczej stosuję się do tego. Niech tam, niech! „Oto człowiek!“ Pozwól, młodzieńcze; czy możesz, ale nie... wyrażę się jaśniej i dokładniej: nie czy pan możesz, lecz czy się ośmielisz, patrząc ma mnie w tej chwili, twierdzić stanowczo, że nie jestem świnią?
Młodzieniec nie odpowiedział ani słowa.
— Otóż — ciągnął mówca poważnie i nawet z wymuszoną tym razem godnością, przeczekawszy nowe chichoty w izbie. Otóż, niechże ja sobie będę świnią, ale ona — dama! Ja jestem stworzon na obraz bydlęcia, ale Katarzyna, małżonka moja, osoba wykształcona i urodzona córka sztabs-oficera. Niech tam, niech ja sobie będę podlecem, ale ona — to niewiasta i podniosłego serca i pełna uczuć, wychowaniem uszlachetnionych. A jednak... o gdybyż zlitowała się nade mną. Panie dobrodzieju, panie dobrodzieju, wszak każdy człowiek powinien mieć bodaj jedno miejsce, gdzieby się nad nim zlitowano! Ale małżonka moja, lubo dama wspaniałomyślna, atoli niesprawiedliwa... A chociaż ja sam pojmuję, że gdy ona targa mnie za włosy, to targa mnie jeśli tylko z żalu serdecznego (gdyż, powtarzam bez wstydu, ona mi targa włosy, młodzieńcze, potwierdził z pyszną godnością, usłyszawszy nowe śmiechy w izbie) lecz, Boże, cóżby jej szkodziło, choćby raz... Ale nie! Nie! Wszystko to napróżno i nie ma o czem mówić! Napróżno!... nieraz już bowiem było to pożądane i już nie jeden raz litowano się nade mną, ale... taki to już mój los, ja zaś z natury jestem bydlakiem!
— Oj, racja! — mruknął gospodarz.
Marmeladow uderzył pięścią w stół ze stanowczością.
— Taki mój los! Czy pan wiesz, czy pan wiesz, dobrodzieju mój, że ja jej pończochy nawet przepiłem? Nie trzewiki, gdyż toby choć jako tako przypominało zwykły porządek rzeczy, ale pończochy, pończochy jej przepiłem!... Kaftanik z koziego puchu także jej przepiłem, jej własny, dawny, nie mój; mieszkamy zaś w zimnym kącie i ona tej zimy przeziębiła się i zaczęła kaszleć, krwią nawet. A małych dzieci mamy troje i Katarzyna krwawo pracuje od rana do nocy, pierze i dzieci obmywa, do czystości bowiem od dzieciństwa przyzwyczajona, a piersi ma słabe i skłonne do suchot. O, ja to czuję! Mamże nie czuć tego? I im więcej piję, tem bardziej czuję. Dlatego właśnie piję, że w tem piciu szukam współczucia i czucia... Piję, bo pragnę ciężko cierpieć! — I jakby w rozpaczy spuścił głowę na stół.
— Młodzieńcze — ciągnął dalej, unosząc znowu głowę do góry — na pańskiej twarzy widać jakby troskę. Gdyś pan tu wszedł, wyczytałem ją zaraz i dlatego niezwłocznie zwróciłem się do pana. Komunikując panu bowiem dzieje mojego życia, nie na hańbę chcę siebie wystawić przed tymi nierobami, którzy i tak wiedzą o wszystkiem, a raczej szukam człowieka uczuciowego z edukacją. Dowiedzże się pan, iż małżonka moja kształciła się w szlacheckim instytucie gubernjalnym i przy wyjściu tańczyła z szalem wobec gubernatora i wobec innych osób, za co też złoty medal i list pochwalny miała zaszczyt otrzymać. Medal... no, co do medalu, tośmy go już dawno... sprzedali... hm... ale pochwała do dziś dnia leży u niej w kufrze i jeszcze niedawno pokazywała ją gospodyni. A lubo z gospodynią kłócą się nieustannie, ale korciło ją pochwalić się bodaj przed kimkolwiek i opowiedzieć o szczęśliwych minionych chwilach. Ja nie potępiam, nie potępiam, gdyż to ostatnie, to cała pozostałość jej wspomnień, a wszystko inne poszło w niwecz! Tak, ta dama gorąca, dumna i nieugięta podłogę myje sama i zadawalnia się razowcem, ale nie da sobie w kaszę dmuchać. Dlatego też i panu Lebieziatnikowowi nie chciała darować jego ordynarności, a gdy pan Lebieziatnikow zbił ją za to, to nie tyle z pobicia poszła do łóżka, ile z ambicji. Wziąłem ją już, jako wdowę z trojgiem dzieci, jedno mniejsze od drugiego. Wyszła za pierwszego męża, za oficera piechoty, wyszła z miłości; i uciekła z nim z domu rodzicielskiego. Męża kochała nadzwyczaj, ale wziął się do kart, poszedł pod sąd i tak mu się zmarło. Bijał ją on pod koniec; a ona, lubo mu nie ustępowała, o czem wiadomo mi jest dokładnie i z dokumentów, atoli dotąd wspomina go ze łzami i mnie nim usta wyciera, i ja kontent jestem, kontent, albowiem chociaż w wyobrażaniu bodaj niech sobie będzie szczęśliwa... I została po nim z trojgiem maleńkich dziatek w powiecie dalekim i zezwierzęconym, gdzie i ja byłem naonczas, i została w takiej nędzy beznadziejnej, że ja choć już dużo widziałem na świecie różnych różności, tego opisać się nie podejmuję... Cała zaś rodzina opuściła ją... A była dumna, zanadto dumna.... Wtedy to, panie dobrodzieju, wtedy ja, także wdowiec, i z pierwszej żony czternastoletnią córkę mający, rękę jej swoją ofiarowałem, albowiem nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Możesz pan stąd wnosić, do jakiego stopnia nieszczęście jej dochodziło, skoro ona, z edukacją, ze znanego rodu, z wychowaniem, zgodziła się wyjść za mnie. Ale wyszła! Płacząc i jęcząc i ręce załamując — wyszła! Albowiem nie miała się gdzie podziać. Czy pan pojmujesz, pojmujesz pan, panie dobrodzieju, co to znaczy, gdy się już nie ma gdzie podziać? Nie! Tego pan jeszcze nie pojmujesz... I przez cały rok ja wypełniałem swoje obowiązki uczciwie i święcie i nie dotykałem się tego (wskazał palcem na flaszkę), albowiem ja mam uczucie. Atoli i tem nie mogłem jej dogodzić, a i posadę straciłem, i nie z własnej winy, ale wskutek zmiany etatów, i wtedy... dotknąłem się!... Będzie już temu z półtora roku, jakeśmy się znaleźli nareszcie, po wędrówkach i niezliczonych troskach, w tej wspaniałej i ozdobionej licznemi pomnikami stolicy. I tu dostałem posadę... Dostałem i znowu straciłem. Pojmujesz pan? Tym razem straciłem ją z własnej winy, gdyż kres mój już przyszedł... Mieszkamy zaś teraz w kącie u gospodyni Amilji Lippewechsel, a z czego żyjemy i czem płacimy — nie wiem. Toć i inni żyją... Sodoma... najobrzydliwsza... hm... tak... A tymczasem podrosła i córka moja, z pierwszego małżeństwa, a co wycierpiała ta córeczka moja od swej macochy, podrastając, o tem zamilczę. Albowiem, lubo pani Katarzyna pełna jest uczuć wspaniałomyślnych, atoli dama to gorąca i prędka, więc i oberwie... bywało... Tak! Ale niema o czem gadać! Edukacji, jak pan możesz sobie wyobrazić, Zosia nie odebrała żadnej. Próbowałem, coprawda, przed czterema laty, przechodzić z nią geografję i historję, ale że sam nie byłem nazbyt pewny siebie w tej mierze, a i podręczników nie było dobrych, albowiem jakieśmy tylko mieli książki... hm! no ale teraz już ich niema... i tak się skończyła edukacja. Stanęliśmy na Cyrusie Perskim. Następnie, doszedłszy do wieku dojrzałego, przeczytała kilka książek romansowej treści, a niedawno nawet, z poręki pana Lebieziatnikowa pewną książkę, Fizjologję Louis‘a — znasz ją pan? — czytała z wielką ciekawością i nawet niektóre kawałki nam głośno odczytywała: oto jej cała oświata. A teraz zwrócę się do pana dobrodzieja, sam od siebie, z pytaniem prywatnem: wiele może, zdaniem pana, biedna ale uczciwa dziewczyna zarobić uczciwą pracą?... Piętnastu kopiejek na dobę, dobrodzieju, nie zarobi, jeżeli uczciwa i nie ma talentów nadzwyczajnych, i to np. jeśli pracuje bez wytchnienia. Ale i tak nawet taki pan Klopstok, radca stanu — nie znasz go pan? — nietylko pieniędzy za uszycie pół tuzina koszul do tego czasu nie oddał, lecz nawet z urazą wypędził ją, tupiąc nogami i nazywając bezczelną, pod pozorem niby, że kołnierzyki miały być uszyte nie według miary i krzywo. A tu dzieciaki głodne... A tu pani Katarzyna, załamując ręce chodzi po izbie, a czerwone plamy występują na jej policzkach — co w owej chorobie zawsze bywa: „Darmozjadko jedna! Mieszkasz u nas, jesz, pijesz i z ciepła korzystasz“, a co ona tam je i pije, kiedy dzieciaki po trzy dni kromki chleba nie widzą! A ja leżałem wtedy... bo i cóż! leżałem pijaniusieńki, i słyszę, mówi Zosia (milcząca bo ona i głosik ma taki cieniutki... blondyneczka, twarzyczka blada, szczupła) mówi: „Ach czyż mam się puścić na taką?...“ A już pewna aktorka, kobieta zła i w policji niejednokrotnie notowana, już ze trzy razy wywiadywała się przez gospodynię. „A cóż, odpowiada moja małżonka na przekór — jest co pielęgnować? Jaki mi skarb!“ Ale nie obwiniaj jej pan, nie, nie, panie dobrodzieju, nie obwiniaj pan! Nie było to powiedziane ze zdrowego rozsądku, ale ze wzburzenia wewnętrznego, więcej dlatego, ażeby dokuczyć, jak pchnąć na złą drogę... Albowiem moja małżonka to już niewiasta takiego charakteru, że, jak rozbeczą się dzieci, to — choćby z głodu — zaraz je bić zaczyna. I widzę raz, tak jakoś o szóstej popołudniu, Zosieczka wstała, włożyła chustkę na głowę, burnusik i wybiegła z mieszkania, zaś o dziewiątej była już z powrotem. Wróciła i idzie prosto do żony i kładzie na stole trzydzieści papierków. I ani słowa przytem nie rzekła, choćby spojrzała, wzięła tylko naszą wielką bajową zieloną chustkę (mamy taką ogólną płachtę bajową), nakryła się nią całkiem z głową i padła na łóżko, twarzą do ściany, tylko plecy i całe ciałko drgało jej co chwila... Ja zaś, jak dawniej, ciągle leżałem w takim stanie... I widziałem wtedy, młodzieńcze, widziałem, jak moja żona, także nie mówiąc ani słowa, zbliżyła się do pościółki Zosinej i przez cały wieczór klęczała przy jej nogach, i całowała jej nożynki i wstać nie chciała, a potem obie zasnęły tak razem, w objęciach... obie... obie... tak... a ja... leżałem pijaniusieńki.
Marmeladow zamilkł, jakgdyby mu głos odmówił posłuszeństwa.
Potem nagle i raptownie nalał sobie wódki, wypił i chrząknął.
— Odtąd, mój dobrodzieju — ciągnął po chwili milczenia — odtąd, dzięki pewnemu przypadkowi i doniesieniom złych ludzi, gdyż owa faktorka, jakoby za brak należytego szacunku dla siebie najwięcej intrygowała, — odtąd moja córka Zofja, zmuszoną była wziąć bilet żółty i już wskutek tych samych powodów nie mogła z nami dłużej pozostawać. Albowiem i gospodyni, pani Amalja, nie chciała na to pozwolić (a sama przedtem dopomagała faktorce) a i pan Lebieziatnikow... hm... Właśnie o Zosię poróżnił on się z moją małżonką. Z początku sam do niej się zabierał, ale potem nabrał ambicji: „Jakto — powiada — ja taki oświecony człowiek mam żyć w jednem mieszkaniu z taką tam?“ A Katarzyna nie wytrzymała, ujęła się... i nastąpił wybuch... I odwiedza nas Zosia teraz tylko o zmierzchu i pomaga mojej małżonce i środków do życia dostarcza... Mieszka zaś na stancji u krawca Kapernaumowa, a ten Kapernaumow kuleje i sepleni i cała jego liczna rodzina także sepleni. I żonę nawet też ma sepleniącą... Mieszczą się w jednej izbie, a Zosia ma kąt oddzielny za przepierzeniem.. Hm.. tak.. ludzie bardzo biedni a niezaradni... Tylko oto wstałem wonczas zrana, wciągnąłem na się łachmany, podniosłem ręce do nieba i poszedłem do pana generała. Znasz go pan? Nie? O to pan nie znasz najlepszego z ludzi!.. To wosk... wosk... na obraz Boży niby wosk roztapia się!... Pan generał aż łzy miał w oczach, wysłuchawszy wszystkiego. „No — powiada — Marmeladow, raz już zawiodłeś moje oczekiwania... Biorę cię jeszcze raz na swoją osobistą odpowiedzialność“ — tak mówił — „pamiętaj, pamiętaj!“ Ucałowałem jego stopy, w myśli, albowiem nigdyby na to nie pozwolił, jako dygnitarz i mąż nowych państwowych i oświeconych zasad; wróciłem do domu, a gdym powiedział, że znowu zaliczono mnie w poczet urzędników, Boże, co to było...
Marmeladow znów się zatrzymał w silnem wzruszeniu. W tej chwili weszła zulicy cała partja pijaków, już i tak pijanych, i dały się słyszeć przy wejściu dźwięki wynajętej katarynki i dziecięcy, piskliwy siedmioletni głosik, śpiewający Chateczkę. Zaczęło być gwarno. Gospodarz i służba zajęli się gośćmi. Marmeladow, nie zwracając uwagi na przybyłych, ciągnął swoje opowiadanie. Zdawało się, że już bardzo osłabł, ale im bardziej był podchmielony, tem chętniej prawił. Wspomnienia o niedawnem powodzeniu na służbie jakgdyby dodały mu życia i nawet odbiły się na jego twarzy pewnym blaskiem. Raskolnikow słuchał z uwagą.
— Było to temu, panie dobrodzieju, z pięć tygodni... Tak... Jak się tedy dowiedziały obydwie, małżonka moja i Zosia, Boże, dostałem się niby do raju. Leżę, bywało jak bydlę, nic, tylko wymysły! A dziś: chodzą na paluszkach, uciszają dziatwę: „Ojciec zmęczył się w biurze, odpoczywa, tss!“ Przed biurem dają mi kawę, gotują śmietankę! Prawdziwą śmietankę, kupowały, uważasz pan dobrodziej! A skąd się zdobyły na nowe umundurowanie dla mnie, zawszeć to jedenaście rubli z połową, nie rozumiem? Buty, mankiety perkalowe — przepyszne, wice-mundur, wszystko za jedenaście z połową nabyły w najwytworniejszym stanie. Gdym po raz pierwszy wrócił na obiad z biura, patrzę, a tu pani Katarzyna stawia przede mną dwie potrawy, zupę, panie, pekeflajsz z chrzanem, panie, pojęcia się o tem dawniej nie miało. Sukien nie ma wcale, ale to wcale żadnych, a tu, panie, jakby gdzie szła w gościnę, przybrana i to niebylejak, mości dobrodzieju; z niczego umie zrobić coś: to się przyczesze, jakiś tam, panie, czyściutki kołnierzyk, narękawki, i zupełnie inna osoba, odmłodniała, wypiękniała, aż miło! Zosia, moja gołąbka, dostarczała tylko funduszów, sama zaś, powiada, mnie teraz u państwa bywać nie wypada, chybaby o zmierzchu, żeby nikt nie widział. Uważa pan dobrodziej? Czy pan uważa? Przyszedłem przespać się po obiedzie, i, co pan powie, małżonka moja nie wytrzymała. Jeszcze przed tygodniem wykłóciły się z panią gospodynią ząb za ząb, a dziś zaprosiła ją na kawę. Siedziały przez dwie godziny i gaworzyły pocichutku: „Mąż teraz urzęduje i pensję dostaje, chodził sam do generała, a pan generał sam wyszedł, innym czekać kazał, a jego wziął za rękę i przy wszystkich zaprowadził go do swego gabinetu“. Uważa pan dobrodziej? „Ja, powiada, naturalnie pamiętam pańskie zasługi, a chociaż pan postępowałeś sobie trochę lekkomyślnie, ale że pan teraz przyrzeka, no a wreszcie bez pana źle nam tu było, (uważasz pan!) to ufam powiada, teraz pańskiemu słowu“ — wszystko, powiadam panu memu, wzięła i wymyśliła sobie i to nie przez lekkomyślność, nietylko dla pochwalenia się przed tamtą. Gdzie zaś, ona sama w to wierzy, sama siebie pociesza własnemi słowami, dalibóg! I ja jej nie dziwię się wcale; bynajmniej!... Gdy zaś, przed sześciu dniami, przyniosłem jej pierwszą moją pensję w całości, dwadzieścia trzy ruble czterdzieści kopiejek, nazwała mnie cacuchną. „Ach ty mój cacuchna!“ powiada. I to sam na sam, panie, pojmuje pan dobrodziej? No a przecie nie ma się czem we mnie zachwycać: bo zresztą jaki mąż ze mnie!... A jednak, uszczypnęła mnie w policzek: „Moje ty śliczności!“ powiada.
Marmeladow zatrzymał się, chciał się uśmiechnąć, lecz nagle podbródek mu zaczął skakać. Zapanował jednak nad sobą. Ten szynk, ten obraz rozpusty, pięć nocy na gabarach z sianem i wódką, a zarazem ta chorobliwa miłość dla żony i rodziny — wszystko to źle usposabiało słuchacza. To też Raskolnikow słuchał z naprężeniem, doznając jednak arcyprzykrego uczucia. Zły był na siebie, że tu przyszedł.
— Panie dobrodzieju, panie dobrodzieju! — zawołał Marmeladow, wstrząsając się znowu — o mój drogi panie, panu się to wszystko śmieszne wydaje, jak i innym, i nudzę pana tylko opowiadaniem o tych wszystkich mizernych szczegółach mojego domowego życia, ale dla mnie to nie śmieszne! Albowiem ja wszystko to mogę odczuwać... I w ciągu tego rajskiego dnia mojego życia i całego owego wieczoru, ja sam roiłem sobie błogo, cudnie: jak to ja wszystko urządzę i dzieciaki przystroję i jej dam odpoczynek, i córkę moją z drogi hańby nawrócę na łono rodziny... Czego bom nie roił!... To mi przecie wolno, panie mój. Otóż, mości dobrodzieju (Marmeladow nagle jakgdyby zadrżał, podniósł głowę i uważnie spojrzał w oczy słuchacza) otóż, nazajutrz, po tych wszystkich marzeniach (to jest będzie temu akurat pięć dni) na wieczór, ja chytrym podstępem, niby lis podły, zdobyłem klucz od żoninego kufra, wyjąłem wszystko co się z pensji zostało, wiele tam było nie pamiętam, i oto patrzcie na mnie, wszyscy! Piąty dzień z domu, a tam mnie szukają i już po urzędowaniu, i wice-mundur leży przy moście Egipskim, w zamian za który dano mi oto to odzienie — i wszystko przepadło!...
Marmeladow uderzył się pięścią w czoło, zacisnął zęby, przymknął oczy i silnie oparł się łokciem o stół. Lecz po chwili twarz mu się nagle zmieniła, spojrzał na Raskolnikowa z jakąś zmyśloną chytrością i nienaturalnem natręctwem, roześmiał się i wyrzekł:
— A dziś byłem u Zosi, chodziłem prosić na otrzeźwienie... ha, ha, ha!
— Czyżby dała? — zawołał ktoś z przybyłych, zawołał i zaśmiał się na całe gardło.
— A oto właśnie tę samą flaszkę za jej pieniążka kupiłem — wymówił Marmeladow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa. — Trzydzieści kopiejek wyniosła, własnoręcznie, ostatnie, jakie tylko miała, samem widział... Nic nie rzekła, tylko w milczeniu popatrzała na mnie... Tak nie na ziemi... lecz tam... dbają o ludzi, troszczą się, płaczą, lecz nie winują! A to więcej boli, więcej dolega, gdy nie winują!... Trzydzieści kopiejek... tak... A przecie i ona ich teraz potrzebuje, co? Jak pan myślisz, drogi panie? Wszak teraz ona musi dbać o czystość. A to kosztuje, ta czystość wyszukana, pojmuje pan? To kupić pomadki trzeba, to, panie, spódniczki krochmalone, bucik taki figlarny, panie, żeby to nóżkę pokazać, przechodząc przez kałużę w czasie deszczu. Pojmujesz pan, panie dobrodzieju, co to jest ta czystość? I oto ja, rodzony ojciec, ściągnąłem jej owe trzydzieści kopiejek na otrzeźwienie! I piję! Już przepiłem!... No i któż polituje się nad takim, jak ja, któż? Żałujesz mnie pan teraz, czy nie? Mówże pan, czy żałujesz, ha, ha, ha!
Chciał nalać, ale już nic nie było. Flaszka była pusta.
— Za co cię tam żałować? — krzyknął gospodarz, stanąwszy znowu przy nich.
Dał się słyszeć śmiech, a nawet wymysły. Śmieli się i wymyślali słuchający i niesłuchający, tak, patrząc tylko na figurę byłego urzędnika.
— Żałować! Za co mnie żałować! — zaskamlał nagle Marmeladow, wstając z wyciągniętą naprzód ręką, w stanowczem natchnieniu, jakgdyby tylko czekał na te słowa. — Za co mnie żałować? Mnie ukrzyżować trzeba, przybić do krzyża, a nie żałować. Ah przybij, sędzio, przybij, ale, przybiwszy, żałuj. I wtedy sam przyjdę do ciebie na przybicie, albowiem nie wesołości szukam, lecz smutków i łez!... Czy ty sądzisz, kupcze, że ten sznaps twój poszedł mi na zdrowie? Goryczy, smutków szukałem jeno na dnie flaszki, smutków i łez, i znalazłem je; a pożałuje nas Ten, który wszystkich pożałował i który wszystkich i wszystko ogarnął, On Jedyny, On Sędzia! Przyjdzie w on czas i zapyta: „Gdzie córa, co dla złej macochy — suchotnicy i dla dzieci maleńkich, cudzych dzieci się poświęciła? Gdzie córa, co ojca swego, zbytecznego pijanicę, nie lękając się jego zezwierzęcenia, pożałowała?“ I rzeknie: „Przybywaj! Przebaczyłem ci raz... Raz ci przebaczyłem... Odpuszczam ci i teraz twe mnogie winy, albowiem ukochałaś wiele...“ I przebaczy mojej Zosi, przebaczy, o, ja wiem, że przebaczy... Jam to przeczuł dawniej, kiedym był u niej, w mojem sercu! I wszystkich osądzi i przebaczy, i dobrych i złych, i najmędrszych i głupich... A gdy już skończy ze wszystkiem, wtedy zawoła i do nas: „Przybądźcie i wy! Przybądźcie, pijani, słabi, nędzni!“ I my pójdziemy, bez wstydu, i staniemy. A On zawoła: „Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwa zwierza; atoli przybądźcie i wy!“ I oburzą się najmędrsi i oburzą się mądrzy. „Panie! Dlaczego ich przyjmujesz?“ A on odrzecze: „Dlatego ich przyjmuję, najmędrsi, dlatego ich przyjmuję, rozumni, że żaden z nich nie uważał się za godnego tej łaski“... I poda nam swoje dłonie i my upadniem... i zapłaczem... i pojmiemy wszystko! Wtedy wszystko pojmiemy! i wszyscy zrozumieją... I moja małżonka zrozumie... Panie! Bądź Królestwo Twoje!
Opadł na ławkę, wyczerpany i znużony, nie patrząc na nikogo, jakby zapomniał o otoczeniu, w głębokiej zadumie. Jego słowa zrobiły pewne wrażenie; na chwilę wszyscy zamilkli, ale wkrótce dały się słyszeć nowe śmiechy i wymysły.
— Skombinował!
— Załgał się!
— Urzędnik!
I t. d. I t. d.
— Chodźmy stąd, drogi panie — rzekł nagle Marmeladow, podnosząc głowę i zwracając się do Raskolnikowa — odprowadź mnie pan... Dom Kozela w podwórzu... Czas już... do Katarzyny...
Raskolnikow miał już dawno chęć odejść; pomóc zaś jemu, sam nawet zamyślał. Marmeladow, jak się okazało, słabszy był w nogach, niż w języku, i silnie wsparł się na ramieniu młodzieńca. Mieli przed sobą dwieście do trzystu kroków. Strapienie i trwoga coraz bardziej przejmowały pijaka w miarę zbliżania się do domu.
— Ja nie Katarzyny się lękam — mruczał we wzruszeniu — i nie tego, że mnie rwać zacznie za włosy! Co mi tam włosy! Głupstwo, powiadam! Lepiej nawet, że mi je potarga... nie tego się boję... ja... jej wzroku się boję... tak... wzroku... Czerwonych plam na twarzy także się boję... i jeszcze — jej oddechu się boję... Czyś pan widział, jak oddychają tacy chorzy... przy wzruszeniu? I płaczu dziatwy także się boję... Albowiem, jeśli Zosia nie nakarmiła, to nie wiem, za co!... Nie wiem!... A kułaków nie boję się... Dowiedz się, pan dobrodziej, że takie kułaki to mi nawet przyjemność robią... i wcale nie bolą... Albowiem ja nawet nie mógłbym się bez nich obejść... Tem lepiej... Niech zbije, duszę zbawi... tem lepiej... Otóż i dom... Dom Kozela, ślusarza bogatego niemca... Prowadź pan!
Weszli z podwórza na trzecie piętro. Schody, im dalej, tem były ciemniejsze. Była już prawie jedenasta, a chociaż o tym czasie w Petersburgu niema prawie nocy, ale na szczycie schodów było bardzo ciemno.
Malutkie zakopcone drzwi u szczytu schodów, na samej górze, stały otworem. Ogarek oświetlał nędzną izbę, mającą z dziesięć kroków długości; Widać ją było całą z sieni. Wszystko tam było porozrzucane i w nieładzie, szczególniej zaś rozmaite szmaty dziecinne. Przez tylny kąt izby przyciągnięte było podarte prześcieradło. Za niem widocznie mieściło się łóżko. W samym zaś pokoju były jedynie dwa krzesła i ceratowa kanapa, strasznie poszarpana, przed którą stał stary kuchenny stół sosnowy, niemalowany i niczem niekryty. Na brzegu stołu stał dogorywający ogarek łojówki w żelaznym lichtarzu. Widocznie Marmeladow musiał mieszkać w oddzielnym pokoju, a nie w kącie, ale pokój jego był przechodni. Drzwi do dalszych pokojów, a raczej klatek, na które podzielone było mieszkanie Amalji Lippewechsel, były otwarte. Szumno tam było i gwarno. Śmiano się. Zdaje się, że grano w karty i popijano herbatę. Dolatywały nieraz wyrazy najbezceremonjalniejsze.
Raskolnikow odrazu poznał panią Katarzynę. Była to strasznie wychudła kobieta, cienka, dość wysoka i zgrabna, z pięknemi dotąd jeszcze ciemnoblond włosami i z twarzą istotnie plamisto-czerwoną. Chodziła ona tam i napowrót po swej niewielkiej izbie, z rękami na piersiach, ze spalonemi ustami i oddychała nierówno, urywanie. Oczy jej błyszczały, jak w gorączce, ale wzrok był ostry, i nieruchomy, i chorobliwe wrażenie robiła ta twarz wzruszona, suchotnicza, przy dogasającem świetle ogarka, które drgało na jej policzkach. Raskolnikowowi wydała się kobietą lat trzydziestu i w istocie nie była odpowiednią dla Marmoladowa... Wchodzących nie widziała i nie spostrzegła; zdawało się, że była w jakiemś zapomnieniu, głucha i martwa. W izbie było duszno, ale okna nie otworzyła; ze schodów szedł zaduch, ale drzwi na schody były niezamknięte; z wewnętrznych pokojów przez otwarte drzwi wpadały kłęby dymu z tytoniu, ona kasłała, ale drzwi nie zamknęła. Najmniejsza dziewczynka, najwyżej sześcioletnia, spała na podłodze, jakoś siedząc, kucnąwszy i wsparłszy główkę o kanapę. Chłopczyk, o rok starszy, drżał w kącie i płakał. Widocznie wybito go przed chwilą. Starsza dziewczynka, dziewięcioletnia, wysoka i cienka, jak szczapa, w jednej lichej podartej koszulinie i w narzuconym na gołe plecy starym bajowym burnusiku, który uszyto dla niej pewnie przed dwoma laty, nie sięgał jej bowiem nawet do kolan, stała w kącie przy braciszku, wziąwszy go za szyję swą długą, wyschłą, jak zapałka, ręką. Chciała go, snać, utulić, szeptała mu coś, uspakajała najrozmaiciej, ażeby tylko znowu nie zaczął płakać, i zarazem z trwogą spoglądała na matkę swemi ogromnemi ciemnemi oczyma, które wydawały się jeszcze większe na jej wychudłej i wystraszonej twarzyczce. Marmeladow, nie wchodząc do pokoju, ukląkł w samych drzwiach, a Raskolnikowa wepchnął naprzód. Kobieta, ujrzawszy obcego, niedbale stanęła przed nim, ocknąwszy się na chwilę, jakgdyby namyślając się: po co on przeszedł? Ale widać pomyślała sobie zaraz, że on idzie do dalszych pokojów, ich bowiem izba była przechodnia. Tak pomyślawszy sobie i nie zwracając już nań wcale uwagi, poszła ku drzwiom, wiodącym do sieni, ażeby je zamknąć i nagle krzyknęła, ujrzawszy na progu klęczącego męża.
— A! — wrzasnęła z gniewem — wróciłeś, łotrze! nędzniku! Gdzie pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaż! I ubranie inne! Gdzie masz swoje? Gdzie pieniądze! Mówże!...
I zaczęła go rewidować. Marmeladow z całą pokorą i posłuszeństwem rozsunął obydwie ręce, ażeby ułatwić tym sposobem przeszukiwanie kieszeni. Pieniędzy nie było ani grosza.
— Gdzie pieniądze? — wołała — o Boże, miałżeby w istocie wszystko przepić? Wszak w kufrze zostało dwanaście rubli!... I nagle, rozwścieczona, porwała go za włosy i wciągnęła do izby. Marmeladow sam ułatwiał jej wysiłki, bez oporu pełzając za nią na klęczkach.
— To mnie cieszy! To mnie cieszy, pa-nie do-bro-dzieju, — wołał, targany za włosy, raz nawet uderzając głową o podłogę. Dziecko, śpiące na podłodze, przebudziło się i zaczęło płakać. Chłopczyk w kącie nie wytrzymał, zadrżał, krzyknął i przytulił się do siostry w okropnej trwodze, prawie w omdleniu. Najstarsza dziewczynka trzęsła się, jak listek jesienny.
— Przepił! Wszystko, wszystko przepił! — wołała w rozpaczy biedna kobieta — i ubranie inne! Głodne! (i załamując ręce, wskazywała na dzieci). O przeklęte życie! A pan, pan, czy się nie wstydzisz! — wpadła raptem na Raskolnikowa — z szynku! Czy i ty z nim piłeś? I ty! i ty piłeś! Precz stąd!
Młodzieniec wyszedł skwapliwie, nie mówiąc ani słowa. Przytem, drzwi wewnętrzne otwarły się naoścież i wyjrzało z nich kilku ciekawych. Wyciągały się czelnie śmiejące się głowy w jarmułkach — z papierosami i fajkami. Widać było postacie w szlafrokach lub w zupełnym negliżu, w letnich do nieprzyzwoitości kostjumach, niektórzy z kartami w rękach. Najzabawniej śmieli się wtedy, gdy Marmeladow, targany za włosy, krzyczał, że to go cieszy. Zaczęli nawet wchodzić do izby, nareszcie, dał się słyszeć pisk złowieszczy: to sama Amalja Lippewechsel przedzierała się naprzód, żeby zarządzić po swojemu i po raz setny nastraszyć biedną kobietę urągliwym rozkazem, ażeby jutro zaraz wyprowadziła się z mieszkania. Wychodząc, Raskolnikow zdążył wsunąć rękę do kieszeni, ujął ile się dało miedziaków, które mu dano przy zmianie rubla w szynku i nieznacznie położył je na oknie. Potem już na schodach namyślił się i chciał powrócić.
„Także! Głupstwo zrobiłem, pomyślał, oni mają Zosię, a mnie samemu potrzeba“. Ale doszedłszy do przekonania, iże cofnąć już niepodobna i że tak, czy owak, jużby ich nie odebrał, machnął ręką i udał się do swego mieszkania.
„Zosia przecie także potrzebuje pomady, mówił dalej, idąc przez ulicę i uśmiechnął się złośliwie: to kosztowna czystość... Hm! A może Zosia sama dziś zbankrutuje, toć to także ryzyko, łowy na grubego zwierza, na Kalifornję... a więc jutro mogliby wszyscy bez moich pieniędzy palce lizać... Ależ bo i ta Zosia!... To sobie studnię znaleźli! No, no! I czerpią z niej! Czerpią! Przyzwyczaili się! Popłakali i przywykli! Podły człowiek do wszystkiego przywyknie!“.
Zamyślił się.

— No, a jeślim skłamał — zawołał nagle mimowoli — jeżeli istotnie nie podły człowiek, a cały wogóle, caluteczki ród ludzki... więc, to znaczy, że reszta to nic, tylko przesądy, nic tylko strachy na lachy, niema żadnych krańców, i tak być właśnie powinno!

ROZDZIAŁ III

Nazajutrz obudził się już późno, po niespokojnej nocy, ale go sen nie pokrzepił. Obudził się zły, zirytowany, rozdrażniony i z nienawiścią spojrzał na swoją komórkę. Była to malenieczka klatka, około sześciu kroków długości, wyglądająca jaknajnędzniej ze swemi żółtemi, zakurzonemi i wszędzie odstającemi od ścian tapetami, i tak niska, że byle mężczyzna większego wzrostu co chwila musiał się lękać, ażeby nie stuknąć głową o sufit... Meble były zastosowane do miejsca: trzy stare krzesła nieco kulawe, stół malowany w kącie, a na nim kilka kajetów i książek; już z samego ich zakurzenia można było wnosić, że dawno nikt się ich nie dotykał; i nareszcie niekształtna duża sofa, zajmująca niemal całą ścianę i połowę szerokości całego pokoju, ongi obita perkalem, dziś cała w łachmanach. Było to łóżko Raskolnikowa, często sypiał on na niem tak, jak był, nierozebrany, bez prześcieradła, przykrywając się starem, zniszczonem paltem studenckiem i z jedną poduszeczką pod głową, pod którą podkładał wszystko, co było, z bielizny, czystą i brudną, żeby podwyższyć wezgłowie; przed sofą stał mały stoliczek.
Trudno było bardziej się opuścić i zaniedbać, lecz dla Raskolnikowa było to nawet przyjemne w obecnym stanie jego ducha. Zerwał najzupełniej ze wszystkimi, usunął się, jak żółw do swej skorupy, i nawet twarz kobiety, która miała mu usługiwać i od czasu do czasu zaglądała do jego pokoju, wzbudzała w nim wstręt i wybuchy gniewu.
Zdarza się to u pewnego typu manjaków, którzy zanadto przejęli się czemkolwiek. Jego gospodyni już od dwóch tygodni przestała mu wydawać jedzenie, a on nie pomyślał jeszcze do tego czasu o tem, żeby się z nią ugodzić, chociaż siedział bez obiadu. Anastazja, kucharka i jedyna sługa gospodyni, rada była po części z takiego usposobienia lokatora i zupełnie przestała u niego sprzątać i zamiatać; i niekiedy tylko raz na tydzień brała miotłę od niechcenia. Właśnie go teraz obudziła.
— Wstawaj pan, czego pan śpisz? — zawołała nad nim — już po dziewiątej, przyniosłam herbatę. Chcesz pan herbatki? Wygłodziłeś się, niebożę?
Lokator otworzył oczy, wstrząsnął się i poznał Nastkę.
— Co to? herbata? Od gospodyni? — zapytał zwolna, z osłabieniem podnosząc się na sofie.
— Gdzie tam od gospodyni!
Postawiła przed nim swój własny nadpęknięty czajnik, z zagotowaną już herbatą i położyła dwa żółte kawałki cukru.
— Masz tu, Nastusiu, przynieś mi bułkę — rzekł, poszukawszy w kieszeni (spał bowiem w ubraniu) i wyciągnąwszy garstkę miedziaków. — A weź także u rzeźnika jakiej kiełbasy, byle nie drogiej.
— Bułkę przyniosę zaraz, ale czy zamiast kiełbasy nie lepszy byłby kapuśniak? Mam dobry kapuśniak, wczorajszy. Jeszcze wczoraj zostawiłam dla pana, ale pan późno przyszedł. Dobry kapuśniak.
Gdy zupa została przyniesiona i zabrał się do jedzenia, Nastka usiadła przy nim na sofie i jęła gawędzić. Była to prosta baba ze wsi, okrutnie gadatliwa.
— Pani chce skarżyć pana na policję — rzekła.
On zmarszczył się ponuro.
— W policji, za co?
— Pieniędzy pan nie płaci, a mieszka pan. Wiadomo za co!
— E! tego tylko jeszcze brakowało — wyszeptał, zgrzytnąwszy zębami — nie, to mi teraz nie na rękę... Głupia ona — dodał głośno. Zajdę do niej i pogadam.
— Głupia, może i głupia, taka ona, jak i ja, ale pan leżysz sobie, jak worek, i nic jakości od pana nie widać. Dawniej ponoć dzieci pan uczył, a dziś bez co pan nic nie robi?
— Ja i dziś robię... niechętnie, i surowo wymówił Raskolnikow.
— Co niby?
— Robotę...
— Jaką robotę?
— Myślę — poważnie odparł po chwili milczenia...
Nastka aż się zatoczyła od śmiechu. Należała do rzędu śmieszek, a gdy ją rozśmieszono, śmiała się po cichu, kołysząc się i trzęsąc całem ciałem dopóty, dopóki mogła wytrzymać.
— Może pieniędzy paneś dużo wymyślił? — zdołała wymówić nareszcie.
— Bez butów nie można dzieci uczyć. A zresztą pluję na to.
— Nie pluj w studnię!
— Za dzieci miedzią płacą. Co można zrobić za kopiejki? — ciągnął z niechęcią, jakby odpowiadając na własne myśli.
— A panbyś chciał odrazu mieć kapitał?
Dziwnie spojrzał na nią.
— Tak, kapitał — odparł stanowczo, po chwili milczenia.
— Zwolna, zwolna, paniczu, bo się przestraszę, wysoko sięgasz! — Po bułkę pójść, czy nie?
— Jak chcesz.
— Ale, byłabym zapomniała. List przyszedł do pana wczoraj.
— List? Do mnie? Od kogo?
— Od kogo, nie wiem. Trzy kopiejki dałam pocztyljonowi, swoich własnych. Może mi pan odda.
— Ależ przynoś, kobieto, przynoś go! — zawołał Raskolnikow wzruszony.
Za chwilę zjawił się list: od matki, z gubernji R. Aż pobladł, biorąc go do ręki. Dawno już nie odbierał listów; ale teraz coś jeszcze innego ścisnęło mu serce.
— Nastusiu, odejdź, proszę cię; masz swoje trzy kopiejki, tylko na litość boską, odejdź!
List drżał mu w rękach, nie chciał go rozpieczętowywać przy niej i chciał zostać z nim sam na sam. Gdy Nastka wyszła, szybko podniósł go do ust i pocałował; potem długo jeszcze wpatrywał się w niego (od tak dawna już nie otrzymał listu!) ale inne względy wstrzymywały go od otwarcia koperty w obecności obcej osoby.
Zaledwie też dziewczyna wyszła, przycisnął list do ust i długą chwilę wpatrywał się w ukochane trochę ukośne pismo matki.
Długi czas nie mógł się odważyć na otwarcie listu, jakgdyby się go obawiał. — Były to tylko dwie gęsto zapisane stronice.
„Kochany mój synu! — przeczytał wreszcie — już osiem tygodni upłynęło od czasu, kiedy ostatni raz do Ciebie pisałam. Nie gniewaj się jednak, kochany Rodziu, za to na swoją matkę, której jesteś najdroższą nadzieją, bo wierzaj mi, że nie mogłam inaczej. Wiesz przecież najlepiej, jak ja i Dunia Cię kochamy, jesteś bowiem dla nas wszystkiem, naszą jedyną nadzieją, wyłącznym przedmiotem naszych snów! — Co za męczarnie sprawia mi wiadomość, że musiałeś studja swe przerwać jedynie z tego powodu, że pieniądze, które otrzymywałeś za lekcje prywatne, zaledwie mogły ci wystarczyć na jakie takie utrzymanie! — ale pomyśl sam, czy ja mogłam Ci coś posłać z moich biednych 120 rubli pensji? Przed czterema miesiącami posłałam Ci wprawdzie piętnaście rubli, ale to była niestety pożyczka od kupca Waszruszyna, który, chociaż serdeczny przyjaciel Twego ś. p. ojca, nie pożyczył mi inaczej, jak pod zastaw mej pensji. — Musiałam przeto czekać aż do spłacenia tych piętnastu rubli. Teraz jednak spodziewam się, że będę Ci coś mogła posłać.
„U Duni bowiem zmieniło się niejedno od ostatniego Twego listu do mnie. Na twe pytanie jak się jej powodzi u Świdrygajłowych, nie mogłam Ci dać odpowiedzi, znam Cię bowiem dobrze i wiem, że gdybyś się dowiedział, że siostra Twa jest przez obcych poniżona i dręczona, przyszedłbyś do domu choćby i pieszo! Sama byłam zrozpaczona, lecz cóż mogłam poradzić? Dunia wzięła bowiem przy objęciu posady w poczet swej płacy 100 rubli zaliczki, które w ratach miesięcznych są jej ściągane, a to właśnie było trudnością nie do zwalczenia w całej tej sprawie. — Potrzebowałeś przecie wówczas koniecznie sześćdziesięciu rubli, a niestety w żaden inny sposób dostać ich nie mogłyśmy. — Następstwem tego było, że przez cały rok musiała pozostać u Świdrygajłowych. Pisałyśmy ci wówczas wprawdzie, że Dunia zaoszczędziła sobie tę kwotę, jednak nie było to prawdą, ale jest to najlepszym dowodem, jak Cię Dunia kocha, bo, wierzaj mi, u Świdrygajłowych rozkoszy wcale nie zaznała!! Pocóż jednak mam Ci to wszystko detalicznie opisywać? Toby Cię tylko niepotrzebnie bolało i podniecało, tembardziej, że już stosunki szczęśliwie się inaczej ułożyły. Wszystkie te cierpkie przejścia na jakie Dunia u tych ludzi była narażona, puszczamy w niepamięć, bo Dunia jest już teraz, kochany Rodziu, narzeczoną. A już o to nie gniewaj się, że bez poradzenia się Ciebie przyjęła radcę dworu Piotra Piotrowicza Łużyna, gdyż poprostu nie można było tak długo zwlekać, ażby Twego zdania można było zasięgnąć. Łużyn jest bowiem krewnym Świdrygajłowych i to Ci wytłumaczy, jak pani Marta Piotrowna Świdrygajłowa całą sprawę umotała i zaaranżowała. — Łużyn ma bardzo wiele interesów i właśnie teraz ma przed sobą podróż do Petersburga, to też, — rzecz zupełnie naturalna, — każda minuta jest mi droga. Jest to człowiek w całem tego słowa znaczeniu solidny, zajmuje dwa urzędy i ładny kapitalik sobie uskładał. Ma lat pięćdziesiąt jeden i jest wcale przystojny, wprawdzie nieco rubaszny i szorstki, ale może nam tylko się tak zdaje. Gdy Łużyn — co prawdopodobnie wkrótce nastąpi — zejdzie się z Tobą w Petersburgu, nie wyrabiaj sobie o nim za prędkiego albo też złego sądu. Chcąc sobie wyrobić zdanie o człowieku musi się bardzo uważnie poczynać, bo inaczej następuje albo rozczarowanie, albo nawet krzywdzi się drugiego. Mogę Ci tylko powiedzieć, że Łużyn wedle mego mniemania zasługuje pod każdym względem na szacunek. Uprzedził nas, że jest nieprzyjacielem wszelkich przesądów, liczy się chętnie z nowymi kierunkami, jednak niełatwo z raz zajętego stanowiska da się sprowadzić. Mówił wówczas wiele, z czego wnioskuję, że nie jest wolny od próżności i lubi mówić; Dunia sądzi jednak, że chociaż nie posiada gruntownego wykształcenia, to jednak jest człowiekiem rozsądnym i dobrym. Ty, oczywiście, znasz Dunię, wiesz, jaka ona jest roztropna i jak silny ma charakter. Wiele może znieść i nawet w najostateczniejszych razach umie znaleźć tyle siły ducha, że się niczem nie da pokonać.
„Mnie nawet nie doniosła o wszystkiem, żeby mnie nie zaniepokoić, a przecie często korespondowałyśmy ze sobą. Epilog nastąpił niespodziewanie.
„Pani Marta niechcący podsłuchała męża w chwili, gdy błagał Dunieczkę w ogrodzie, a, zrozumiawszy wszystko naodwrót, całą winę zwaliła na nią, sądząc, że ona właśnie jest przyczyną złego. — Wynikła stąd pomiędzy niemi w ogrodzie okropna scena: pani Marta nawet uderzyła Dunię, nie chciała o niczem słyszeć, krzycząc przez całą godzinę, aż nareszcie kazała Dunię zaraz odwieść do mnie, do miasta, na zwyczajnej chłopskiej furze, na którą wrzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, ubranie, słowem wszystko, jak było: niepowiązane i nieułożone. Wtem, zaczął padać ulewny deszcz, a Dunia, znieważona i zniesławiona musiała jechać z chłopem siedemnaście wiorst drogi, na otwartym wozie. Pomyśl teraz, com mogła do Ciebie pisać, w odpowiedzi na twój list, otrzymany dwa miesiące temu. O czem miałam pisać? — Sama byłam w niepewności; prawdy ci napisać nie śmiałam, gdyż mógłbyś z tego względu być bardzo nieszczęśliwy, przygnębiony i smutny, nawet nie wiem, co byś uczynić był w stanie? Jeszczebyś siebie samego zgubił, a przytem i Dunieczka mi wzbroniła; pisać zaś list o niczem lub o głupstwach, gdy w sercu tak wielki smutek, tego nie mogłam uczynić. Przez cały miesiąc po mieście słychać było plotki o tej historji, a nawet już do tego przyszło, żeśmy do kościoła nie mogły chodzić z Dunią, tak pogardliwie na nas patrzano i szeptano, a byli nawet tacy, co i na głos przy nas o tem mówili. Wszyscy znajomi porzucili nas, wszyscy przestali się kłaniać, a ja dowiedziałam się nadto, że subjekci handlowi i niektórzy kanceliści zażartowali sobie z nas nikczemnie, wymazali bowiem dziegciem bramę naszego domu, wskutek czego gospodarz zażądał, abyśmy się wyniosły z mieszkania. A wszystkiemu temu winna była pani Marta, która zdążyła oskarżyć i zmieszać z błotem Dunię we wszystkich domach. Nic dziwnego, ma ona tu bowiem masę znajomych, i w tym miesiącu co chwila przyjeżdżała do miasta, a ponieważ jest bardzo gadatliwa i lubi opowiadać o swych familijnych interesach, a w szczególności skarżyć się na swojego męża wszystkim i każdemu, co jest rzeczą wcale niedobrą, przeto rozniosła całą historję w krótkim czasie nietylko po mieście, ale i po powiecie. — Ja zasłabłam, ale Dunieczka była o wiele silniejsza. Ach, gdybyś widział, jak ona wszystko znosiła, pocieszając i dodając mnie otuchy! — To anioł opiekuńczy! Ale z łaski Bożej męki nasze zostały ukrócone; pan Świdrygajłow rozmyślił się i pewnie przez współczucie dla Duni, przedstawił samej pani zupełne i widoczne dowody kompletnej niewinności Dunieczki, a mianowicie list, jaki Dunia jeszcze przedtem, nim sama pani zastała ich w ogrodzie, zmuszona była napisać i wręczyć mu, ażeby zapobiec osobistym rozmowom i potajemnym schadzkom, do jakich on ją usilnie nakłaniał, a który przy wyjeździe Dunieczki pozostał w rękach pana Świdrygajłowa.
W tym liście, najszczegółowiej, z niewypowiedzianem zgorszeniem wytykała jego nieuczciwy postępek względem żony, przedstawiała mu, że jest ojcem, człowiekiem familijnym i w końcu pisała, że to jest niegodziwe z jego strony męczyć i czynić nieszczęśliwą bezbronną dziewczynę. Jednem słowem, drogi Rodziu, list ten tak był uczciwie napisany, tak wzruszająco, że czytając go zalewałam się gorzkiemi łzami i do dziś trudno mi go czytać bez płaczu. Na usprawiedliwienie Duni wpłynęło nadto świadectwo sług, które widziały i wiedziały o wiele więcej, aniżeli przypuszczał sam pan Świdrygajłow. — Pani Marta była, jak sama się przyznawała, rażona tem i „ponownie zabita“, ale za to zupełnie przekonała się o niewinności Duni; zaraz nazajutrz w niedzielę przyjechawszy wprost do soboru, na kolanach i ze łzami w oczach błagała Wszechmocnego, by dał jej moc znieść tę nową próbę i wypełnić swój obowiązek. — Następnie wprost z soboru, nie wstępując nigdzie przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, gorzko płakała i, obejmując Dunię, prosiła ją o przebaczenie. Tego samego dnia, wprost od nas poszła do wszystkich domów po mieście i wszędzie w najlepszych wyrazach dla Duni, wylewając łzy, przedstawiała jej niewinność i szlachetność jej uczuć i postępowania. Nie dość tego, wszystkim pokazywała i czytała na głos własnoręczny list Dunieczki do pana Świdrygajłowa, a nawet pozwalała przepisywać go na pamiątkę (co zdaje się było zbyteczne). Tym sposobem musiała kilka dni z rzędu objeżdżać wszystkich w mieście, gdyż pominięci byliby się poobrażali. Urządzone były kolejki, tak, że w każdym domu czekano swojej, a wszyscy wiedzieli, że tego i tego dnia pani Marta będzie tam i tam czytać ten list, a na każde czytanie zbierali się nawet ci, którzy list już po kilka razy słyszeli zarówno u siebie, jak i u znajomych po porządku.
„Mojem zdaniem, wiele w tem, bardzo wiele było zbytecznego; ale pani Marta ma już taki charakter. — Przynajmniej w zupełności wskrzesiła dobrą sławę Duni, i cała nikczemność tej sprawy spadła hańbą na jej męża, jako na głównego winowajcę, tak że aż mi go żal: zbyt surowo postąpiono z tym narwańcem. Dunia zaraz otrzymała kilka ofert na dawanie lekcji, ale odmówiła. Wogóle wszyscy naraz zaczęli się zwracać ku niej ze szczególnym szacunkiem. Wszystko to przyczyniło się również najbardziej do niespodzianego wypadku, wobec którego zmienia się obecnie całe nasze położenie. Dowiedz się więc, mój drogi Rodziu, że Dunia ma starającego i że zdążyła już odpowiedzieć mu przychylnie, o czem też spieszę cię zawiadomić. A lubo stało się to bez naradzenia z tobą, to pewno nie będziesz miał pretensji ani do mnie ani do siostry, ponieważ sam zobaczysz, z tej całej sprawy, że czekać i odkładać aż do otrzymania od ciebie odpisu, było niepodobieństwem. Wreszcie sam nie mógłbyś nic stanowczego o tem powiedzieć zaocznie.
„A było to tak. On już radca dworu, pan Piotr Łużyn, i daleki kuzyn pani Świdrygajłowej, która wiele przyczyniła się do tego. Zaczął od tego, że przez nią wyraził chęć poznania się z nami, został przyjęty, jak się należy, pił kawę, a zaraz nazajutrz przysłał list, w którym bardzo grzecznie oświadczył się o rękę Duni, prosząc o prędką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to ruchliwy, pracowity, jedzie do Petersburga, tak że mu każda chwila jest droga. Naturalnie, nie wiedzieliśmy na razie, co począć, wszystko to bowiem stało się nadzwyczaj prędko i niespodzianie. Rozprawiałyśmy o tem; rozmyślały przez cały ten dzień. Człowiek to dobrej opinji i zamożny, służy w dwóch miejscach i ma już spory kapitalik. Coprawda, ma już około czterdziestu pięciu lat, ale powierzchowność ma dosyć przyjemną i może się jeszcze podobać kobietom, zresztą wogóle jest bardzo poważny i przyzwoity, cokolwiek tylko ponury i jakby dumny. Ale to się tak może tylko zdaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam cię nawet, drogi Rodziu, że jak się zobaczysz z nim w Petersburgu, co nastąpi niebawem, to nie bądź zbyt prędki i surowy, jak to masz we zwyczaju, jeżeli ci się co w nim nie spodoba na pierwszy rzut oka. Mówię to na wszelki wypadek, choć przekonana jestem, że, widząc go, doznasz bardzo przyjemnego wrażenia. Zresztą, żeby poznać kogo, trzeba postępować z nim stopniowo i ostrożnie, ażeby się nie pomylić i nie uprzedzić, co potem bardzo jest trudne do naprawienia i wygładzenia. A pan Piotr, sądząc z wielu oznak, jest człowiekiem bardzo szanowanym. Zaraz na pierwszej wizycie, oświadczył nam, że jest stanowczy, ale pod wieloma względami, jak sam się wyraził, „podziela poglądy naszych nowszych pokoleń“ i jest wrogiem wszelkich przesądów. Mówił jeszcze więcej, ma bowiem trochę pod tym względem jakby próżności i bardzo lubi, ażeby go słuchano, to trzecie nie wada. Ja tam, oczywiście, nie wiele zrozumiałam, ale rozsądny i, zdaje się, dobry. Ty znasz przecie, Rodziu, charakter swojej siostry. Jest to dziewczyna z taktem, rozważna, cierpliwa i wspaniałomyślna, chociaż ma serce gwałtowne, com doskonale w niej poznała. Oczywiście, ani z jej, ani z jego strony niema tu wielkiej miłości, ale Dunia, nie dość, że jest panienką rozsądną, jest ona zarazem istotą szlachetną, jak anioł, i uważać będzie za swój obowiązek uczynić szczęśliwym męża, któryby ze swej strony dbał o jej szczęście, a co do tego, to, jak dotąd, nie mamy jeszcze żadnych powodów wątpić, chociaż cała rzecz stała się tak pręciutko. Przytem, jest to człowiek bardzo dobrze wychowany i oczywiście sam zobaczy, że jego szczęście małżeńskie tem będzie trwalsze, im Dunia będzie z nim szczęśliwsza. A co się tyczy jakichś tam nierówności w charakterze, jakichś starych przyzwyczajeń, a nawet pewnych różnic w poglądach (czego niepodobna uniknąć nawet w najszczęśliwszych stadłach), to co do tego, Dunia sama mi powiedziała, że rachuje na siebie; że niema się czego obawiać i że ona może dużo znieść, pod warunkiem, żeby dalsze stosunki były uczciwe i sprawiedliwe. On i mnie, naprzykład, z początku wydał się trochę szorstki, ale to właśnie może być następstwem jego szczerości, otwartości i bezwątpienia, tak jest. Naprzykład, podczas drugiej wizyty już po przyjęciu go wyraził się w rozmowie, że już i dawniej, nie znając Duni, postanowił wziąć panienkę uczciwą, ale bez posagu i bezwarunkowo taką, która już dużo wycierpiała biedy, albowiem, jak objaśnił, mąż nigdy nie powinien nic zawdzięczać żonie, a lepiej jest zawsze, ażeby żona widziała w mężu swego dobroczyńcę. Winnam dodać, że się wyraził oględniej i delikatniej, niż ja napisałem, alem już zapomniała, jak się właściwie wyrażał, a pamiętam samą tylko myśl, a przytem wypowiedział to bez żadnego celu, ot tak z rozmowy, tak, że nawet potem starał się złagodzić wrażenie i poprawić się: mnie jednak w każdym razie wydało się to jakoś nieprzystojnem i powiedziałam o tem Duni. Ale Dunia z urazą nawet odparła mi, że „słowa, to jeszcze nie uczynek“ i ma oczywiście słuszność. Przed zdecydowaniem się, Dunieczka nie spała całą noc, a sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i przez całą noc chodziła tam i z powrotem po pokoju; nareszcie uklękła i długo i gorąco modliła się przed obrazem, a nazajutrz oznajmiła mi, że się zdecydowała.
Wspomniałam ci już, że pan Piotr wyjeżdża do Petersburga. Ma on tam ogromne sprawy i zamierza otworzyć w Petersburgu publiczne biuro porad prawnych. Oddawna już jest on adwokatem spraw najprzeróżniejszych i w tych dniach wygrał pewien znaczny proces. W Petersburgu ma podobno przeprowadzić jakąś sprawę w senacie. Tym sposobem, drogi Rodziu, on i tobie nawet może być bardzo pomocny we wszystkiem; my z Dunią uradziłyśmy, że Ty zaraz z miejsca mógłbyś rozpocząć swoją przyszłą karjerę i uważać swój los za zupełnie wyjaśniony. O gdybyż to mogło nastąpić! Byłoby to tak doskonale, że wszystko możnaby było wziąć za wyraźną łaskę Najwyższego. Dunia myśli tylko o tem. Jużeśmy zaryzykowały napomknieć coś o tem panu Piotrowi. Wyraził się na to ostrożnie i powiedział, że oczywiście, ponieważ trudno mu obejść się bez sekretarza, to lepiej przecie płacić pensję kuzynowi, niż obcemu, jeżeli tylko okaże zdolności do pracy (także! Tybyś nie miał okazać się zdolnym!) ale wyraził zaraz wątpliwość, czy Twoje zajęcia uniwersyteckie zostawią ci dość czasu do zajmowania się u niego. Na teraz na tem się skończyło, ale Dunia o niczem innem odtąd nie myśli. Znajduje się ona poprostu już od paru dni jakby w gorączce i zbudowała już nawet cały szereg dalszych projektów, jak to Ty będziesz towarzyszem i nawet wspólnikiem pana Piotra w jego sprawach sądowych, tembardziej, że sam jesteś na wydziale prawnym.
„Ja, Rodziu, we wszystkiem się z nią zgadzam i podzielam całkiem jej plany i nadzieje, widząc w nich zupełne prawdopodobieństwo; nie bacząc na teraźniejszą, bardzo wytłumaczoną obojętność pana Piotra (dlatego, że on Cię jeszcze nie zna), Dunia jest jaknajpewniejsza, że osiągnie wszystko swoją dobrocią względem przyszłego małżonka. Naturalnie, wystrzegałyśmy się choć w czemkolwiek zdradzić przed panam Piotrem dalsze nasze zamiary, zwłaszcza zaś co do tego, żebyś był jego przyszłym wspólnikiem. Jest to człowiek stanowczy i gotów byłby to przyjąć bardzo oschle, wszystko bowiem uważałby tylko za złudzenie. Prócz tego ani ja, ani Dunia, nawet pół słowa nie mówiłyśmy z nim o stałej naszej nadziei, że on pomoże nam wspierać Cię pieniędzmi, dopóki nie skończysz uniwersytetu; dlategośmy nic nie mówiły, gdyż po pierwsze samo przez się da się to zrobić w przyszłości, i on napewno, bez niczego, sam zaproponuje (czyż bo takiej drobnostki miałby odmówić Duni?), tembardziej, że Ty możesz być jego prawą ręką w kantorze i będziesz otrzymywał pomoc nie tytułem dobrodziejstwa, lecz zapracowanej pensji. Tak pragnie urządzić Dunia, a ja zgadzam się z nią w zupełności. Powtóre, dlategośmy nie mówiły o tem, że chciałam przy pierwszem spotkaniu się Twojem z tym człowiekiem, postawić Cię na równem z nim stanowisku. Kiedy Dunia mówiła mu o Tobie z uniesieniem, on odpowiedział, że każdego człowieka nasamprzód trzeba poznać samemu bliżej, zanim się o nim wyda sąd i że on sam pragnie, zaznajomiwszy się z Tobą, wyrobić sobie należytą o Tobie opinję.
„Wiesz co, mój najukochańszy syneczku, mnie się zdaje, z pewnych kombinacyj (które zresztą wcale nie dotyczą pana Piotra, ale są jedynie moim, osobistym, być może babskim kaprysem staruszki), mnie się zdaję, że może lepiej zrobię, zamieszkawszy po ich ślubie osobno, tak jak teraz, a nie razem z nimi. Jestem pewna, że on będzie na tyle wdzięczny i delikatny, że sam mnie zaprosi i zaproponuje, ażebyśmy się z córką nie rozłączały, a jeśli dotąd o tem jeszcze nie mówił, to jedynie dlatego, że to samo z siebie wypływa; ale ja odmówię. Zauważyłam już nieraz w życiu, że teściowe bywają solą w oku dla zięciów, ja zaś nietylko nie pragnę być jakimkolwiek ciężarem, ale nadto sama chcę mieć swobodę, dopóki mam choć jaki taki własny kawałek chleba i takie dzieci, jak Ty i Dunia. Jeżeli będzie można, osiedlę się w pobliżu was obojga, ponieważ, Rodziu, najprzyjemniejszą wiadomość zachowałam ma koniec listu: dowiedz się tedy, mój najdroższy, że może już bardzo niedługo znowu wszyscy spotkamy się ze sobą i uściskamy się wszyscy troje po trzyletniej nieomal rozłące! Już stanowczo zdecydowano, że ja i Dunia wyjeżdżamy do Petersburga, kiedy, jeszcze napewno nie wiem, ale w każdym razie, bardzo prędko, może już nawet za tydzień. Wszystko zależy od rozrządzenia pana Piotra, który, jak tylko rozejrzy się po Petersburgu, da nam znać niezwłocznie. Pragnie on, dla pewnych widoków, przyspieszyć jak można najbardziej ceremonję zaślubin, i, jeżeli to będzie możliwe, wyprawić weselisko jeszcze w bieżącym karnawale, gdyby się zaś to nie udało dla krótkości terminu, to zaraz po Wielkiejnocy. O, z jakąż radością przycisnę Cię do serca! Dunia aż skacze z radości, że Ciebie zobaczy i raz nawet żartem powiedziała, że już dla tego samego wyszłaby za mąż za pana Piotra. Aniołek! Nie przypisuje się ona teraz do mego listu, ale kazała Ci napisać, że ma tak wiele z Tobą do pomówienia, tak wiele, że teraz nawet pióro odmówiłoby jej posłuszeństwa, w kilku bowiem wierszach nic się nie napisze i tylko się człowiek nairytuje; kazała natomiast serdecznie Cię uściskać i załączyć Ci pocałunków bez liku. Pomimo jednak, że zapewne wkrótce same przyjedziemy, wyślę Ci w tych dniach pieniędzy, ile tylko będę mogła. Teraz, gdy się dowiedziano, że Dunia wychodzi za mąż, mój kredyt się powiększył i wiem napewno, że pan Atanazy zaufa mi teraz na książkę emerytalną nawet do siedemdziesięciu pięciu rubli, tak, że Ci może poślę jakie dwadzieścia pięć do trzydziestu rubli. Przysłałabym więcej, ale się lękam o nasze wydatki w podróży; chociaż pan Piotr był tak grzeczny, że przyjął na siebie pewną część wydatków w czasie naszego wyjazdu do stolicy, mianowicie sam się oświadczył, że przewiezie nasze bagaże i duży kufer (jakoś podobno przez znajomych), ale wypada nam zawsze myśleć o tem, że przyjedziemy do Petersburga, gdzie przecie nie można się pokazać bez grosza, choćby w pierwszych dniach tylko. Zresztą, obrachowałyśmy wszystko z Dunią co do joty i wypadło, że podróż niewiele pochłonie. Do drogi żelaznej mamy wszystkiego dziewięćdziesiąt wiorst i zgodziłyśmy na wszelki wypadek jednego z tutejszych wieśniaków; a potem pojedziemy sobie jaknajlepiej trzecią klasą. Tak, że może dla Ciebie napewno nie dwadzieścia pięć, a trzydzieści rubelków wyskubię. No, ale dość: dwa arkusze zapisałam do szczętu i brak mi już miejsca; bo też i wszystko, co miałam Ci donieść; ileż bo i wypadków zaszło! A teraz, najdroższy mój Rodziu, całuję Cię serdecznie, zanim Cię sama uściskam i błogosławię, jak matka. Kochaj Dunię, Twoją siostrę, Rodziu; kochaj ją tak, jak ona Ciebie kocha, a wiedz, że ona Cię kocha bez granic, więcej, jak samą siebie. Ona, to anioł, a Ty, Rodziu, Ty jesteś dla nas wszystkiem, całą naszą obroną, naszą nadzieją. Jeśli Ty będziesz szczęśliwy, i my szczęśliwe będziemy. Czy Ty się modlisz, Rodziu, jak dawniej, czy wierzysz: w dobroć Stwórcy i Zbawcy naszego? Lękam się, ażeby się do Twego serca nie wkradła ta nowa modna niewiara! Jeśli tak, to ja modlę się za Ciebie. Przypomnij sobie, mój miły, jak jeszcze za czasów Twego dzieciństwa, za życia ojca, powtarzałeś za mną modlitwy, siedząc u mnie na kolanach i jakeśmy wówczas wszyscy byli szczęśliwi. Żegnam Cię, a raczej — do widzenia! Ściskam Cię serdecznie, z całego serca i całuję po tysiąc razy.

Twoja do grobu
Pulcheria Raskolnikowa“.
Prawie przez cały ciąg czytania listu twarz Raskolnikowa mokra była od łez; ale gdy skończył, twarz miał bladą, skrzywioną konwulsyjnie i ciężki, żółciowy, zły uśmiech zawitał na jego wargach. Przyłożył głowę do biednej zmęczonej poduszczyny i myślał, długo myślał. Silnie biło mu serce i silnie wzruszone były jego myśli. Nareszcie zaczęło mu być duszno i ciasno w tej żółtej komórce, podobnej do szafy czy kufra. Wzrok i myśl domagały się szerszej przestrzeni. Porwał kapelusz i wyszedł, tym razem nie lękając się spotkać kogokolwiekbądź na schodach; zapomniał o tem. Udał się w kierunku wyspy Wasilewskiej przez prospekt W—j., jakby spiesząc tam w jakiejś sprawie, lecz według swego zwyczaju, szedł nie wybierając drogi, szepcząc do siebie, a nawet rozmawiając głośno z samym sobą, co bardzo dziwiło przechodniów. Wielu z nich brało go za pijanego.

ROZDZIAŁ IV

List matki zmęczył go. Ale co do najgłówniejszego, kapitalnego jego punktu, ani na chwilę nie było wątpliwości, nawet wówczas jeszcze, gdy czytał list. Najważniejsze postanowienie zapadło w jego głowie, zapadło stanowczo: „Nic z tego związku, dopóki ja żyję, precz z panem Łużynem!“
— Rzecz to bowiem oczywista — mruczał do siebie, uśmiechając się złośliwie i przesądzając zawczasu triumf swojego postanowienia. — Nie, mateńko, nie, Duniu, wy mnie nie oszukacie!... I jeszcze przepraszają, że nie prosiły mojej rady, a całą sprawę ukartowały beze mnie! Ale! Myślą, że teraz klamka zapadła: zobaczymy! A jakie wyborne tłumaczenie: „ten pan Piotr tak zapracowany, ale tak zapracowany, że się żenić inaczej nie może, jak extra-pocztą lub koleją żelazną“.
— Nie, Duniu, wszystko widzę i wiem, o czem ty tak wiele masz do pomówienia; wiem, o czem myślałaś, przez noc całą chodząc po izbie, i o co modliłaś się przed Kazańską Matką Boską, wiszącą w sypialni mamy. Ciężko wchodzić na Golgotę. Hm... Tak więc wszystko już zdecydowane: za zapracowanego i racjonalnego człowieka raczy pani wychodzić zamąż, panno Eudoksjo, za mającego swój fundusz (już mającego fundusz, to brzmi bardziej przekonywająco, poważniej), mającego posadę w dwóch miejscach i podzielającego zdania naszych nowych pokoleń (jak pisze mamunia) i zdaje się dobrego, jak podaje sama Dunia, przez to zdaje się wychodzi za mąż!... Pysznie!... Wyśmienicie!...
„...Ciekawa rzecz jednak, dlaczego mamusia pisze mi o tych „nowych pokoleniach“? Czy poprostu dla charakterystyki osoby, czy też w widokach dalszych: czy nie chce mnie zjednać dla pana Łużyna? O chytra! Ciekawem byłoby także wyjaśnienie jednego punktu: do jakiego stopnia one obydwie posunęły otwartość względem siebie wzajemnie owego dnia i owej nocy i w ciągu całego następnego czasu? Czy wszystkie wyrazy wymawiały otwarcie, czy też obydwie pojęły, że i ta i tamta mają to samo w sercu i w myślach, niema więc poco wypowiadać wszystkiego głośno i zdradzać się niepotrzebnie. Zapewne, tak było po części; z listu widać: mamie wydał on się cokolwiek szorstki, a naiwna mateczka zwróciła się do Duni ze swemi uwagami. Ta zaś, oczywiście, rozgniewała się i „zbyła ją oschle“. Zapewne! któż się nie rozgniewa, skoro rzecz jest jasna bez pytań naiwnych i skoro postanowiono, że już nie ma o czem mówić! Ale bo co ona mi pisze: „Kochaj Dunię, Rodziu, bo ona kocha cię więcej, niż siebie samą“; czy ją aby wyrzuty sumienia nie dręczą samą za to, że córkę postanowiła złożyć na ofiarę dla syna. „Tyś nasza nadzieja, tyś wszystkiem dla nas!“ O, mateczko!!!
Złość potęgowała się w nim coraz bardziej i gdyby spotkał teraz pana Łużyna, zabiłby go chyba!
„Hm, to prawda — ciągnął dalej — idąc za prądem myśli, krążących mu w głowie — to prawda, że „chcąc pognać człowieka, trzeba go badać zwolna, stopniowo, ostrożnie; ale pan Łużyn jest jasny. Nadewszystko „człowiek czynu i zdaje się dobry“: albo to żarty, bagaże, duży kufer przewozi swoim kosztem! Czyż to nie dobroć! One zaś, narzeczona i matka, godzą się z chłopem, pojadą na wozie krytym rogożą (o! znam ja tę jazdę)! Niczego sobie! Bagatela, wiorst dziewięćdziesiąt „a potem najwygodniej przejedziemy się trzecią klasą, wiorst tysiąc“. Rozsądnie, ani słowa: tak krawiec kraje, jak mu materji staje; ale pan, pan, panie Łużyn, cóż pan na to? Toż to pańska narzeczona... Miałżebyś pan nie wiedzieć, że matka zastawia na drogę swoją emeryturkę? Rozumiem, to wspólny wasz obrót handlowy, przedsiębiorstwo, oparte na zyskach wzajemnych i równych kosztach, więc też i wydatki po połowie; kochajmy się, jak bracia, rachujmy się, jak żydzi — słusznie mówi przysłowie. Ale i tu człowiek czynu okpił je krzynkę, bo przewóz bagaży jest tańszy od ich przejazdu, a może nic nie będzie kosztował. Miałyżby one tego nie widzieć, a może umyślnie nie widzą? A przecie kontente, zadowolone. I pomyśleć, że to są dopiero kwiatki, owoce zaś będą później! Ale co jest wtem najważniejszego: to nie skąpstwo, nie sknerstwo, lecz najważniejszy jest ton tego wszystkiego. A wszak to przyszły ton po ślubie, proroctwo... Ale bo i matka, czego ona tak hula! Z czem przyjedzie do Petersburga? Z trzema rublami, lub dwoma „papierkami“, jak mówi ta... ta stara... hm! i z czego spodziewa się żyć potem w Petersburgu? Wszakże już z niektórych względów zdążyła się przekonać, że nie będzie mogła mieszkać z nimi po ślubie, nawet w pierwszych dniach. Zacny człowiek bąknął pewnie coś o tem, dał się poznać, choć mamusia obydwiema rękami odpędza tę myśl od siebie: „Sama, mówi, odmówię“. Co to jest, na co ona rachuje; na sto dwadzieścia pięć rubli emerytury, za odliczeniem długu na rzecz pana Atanazego? Wprawdzie dłubie ona swoje te chusteczki, haftuje narękawki, psując stare oczy. Ale przecie chusteczki dodają rocznie ledwie dwadzieścia rubli do owych stu dwudziestu pięciu — to wiem z pewnością.
— A więc tak, czy owak, łudzi się szlachetnością uczuć pana Łużyna. „Sam, powiada, zaproponuje, będzie prosił“. „A juści! Tak to zawsze bywa u tych szyllerowskich pięknych dusz: do ostatniej chwili stroją człowieka w pawie piórka, do ostatniego momentu łudzą się dobrem, a nie złem; a chociaż przeczuwają odwrotną stronę medalu, za nic nie wypowiedzą przed sobą z góry ostatniego słowa; kurczą się na samą myśl; obiema rękami odpychają prawdę, do tej samej chwili, dopóki już ceniony jegomość sam im w nos finfy nie puści. Ciekawym też, czy pan Łużyn posiada ordery; gotówem się założyć, że ma Annę w dziurce od guzika i że stroi się w nią na obiady do dostawców i kupców. Może ją weźmie i na wesele! A zresztą, niech go tam djabli!...
— Przypuśćmy jednak, matka, no, Bóg z nią, taka już jest, ale Dunia?... Luba siostrzyczko, znam cię, kochanie! Wszak już dwudziesty roczek miałaś, jakeśmy się ostatni raz widzieli ze sobą? Poznałem już twój charakter! Mateczka pisze właśnie, że „Dunia dużo strawi“. Wiedziałem o tem. Przed półtrzecia rokiem wiedziałem to dobrze, iż „Dunia może dużo strawić“. Już, jeżeli pana Świdrygajłowa, ze wszystkiemi następstwami, strawić może, to istotnie strawną ma naturę. A teraz wyobraziły sobie właśnie z mamusią, że można strawić i pana Łużyna, wykładającego teorję o wyższości żon, wziętych z nędzy i obdarzanych dobrodziejstwami przez mężów, i to głoszącego prawie na pierwszej wizycie. Ale przypuśćmy, że mu się to „wymknęło“, choć niby jest to człowiek racjonalny (tak że może wcale mu się nie wymknęło, lecz chciał z góry wyłożyć swoje zasady), lecz Dunia, Dunia? Wszak dla niej ten człowiek jest zrozumiały, i żyć z takim? Wszakże chleb tylko czarny jeść będzie i wodą go popijać, ale duszy swej nie sprzeda, ale swej moralnej swobody nie odda za komfort; za całe księstwo Szlezwig-Holsztyńskie nie odda, a cóż dopiero za pana Łużyna. Nie, Dunia nie była taką, gdy ją znałem, i oczywiście nie jest taką i teraz!... Co tu gadać. Kością stoją Świdrygajłowie. Ciężko za dwieście rubli włóczyć się na guwernerce po gubernjach, ale wiem ja jednakże, iż siostra moja pójdzie raczej za niewolnicę do plantatora, lub za Łotysza do Kurlandczyka, zanim spodli swego ducha i uczucie moralne związkiem z człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nic nie ma wspólnego — na wieki, dla osobistej wygody! I niechby nawet pan Łużyn był ze szczerego złota lub z najdroższego brylantu i wtedy jeszcze nie zgodzi się być prawną nałożnicą pana Łużyna! Dlaczegóż teraz się zgadza? Na czem sztuka polega? Gdzie rozwiązanie? Rzecz jasna: dla siebie, dla swego komfortu, nawet dla ocalenia siebie od śmierci, ona się nie sprzeda, ale właśnie sprzedaje się dla czegoś innego. Dla miłego, dla ukochanego człowieka! Wszystko sprzeda! O, skorzystamy z okazji i zmiażdżymy nasze uczucie moralne; swobodę, spokój, nawet sumienie, wszystko, wszystko zaniesiemy na targowisko. Przepadnij, życie! Byle tylko te nasze ukochane istoty były szczęśliwe. Nie dość tego, wymyślimy naszą własną kazuistykę, nauczymy się od jezuitów, i na czas pewien, może się nam i uda i samych siebie uspokoić, przekonać, że tak trzeba, istotnie trzeba dla dobrej sprawy. Tacy to właśnie jesteśmy, i wszystko jasne, jak dzień. Jasne, że tu nikt inny, jeno Rodjon, syn Romana, Raskolnikow górą, na pierwszym planie. No jakże, można mu dać szczęście, utrzymać na uniwersytecie, zrobić wspólnikiem w biurze, cały los mu zabezpieczyć; a może z czasem, zakończy swój żywot, jako bogacz, powszechnie czczony i szanowany, a może nawet i sławny! A matka? Aleć tu Rodzio, najukochańsze dziecko, pierworodny synek! No jakże dla takiego benjaminka nie oddać ma ofiarę choćby takiej córeczki! O lube i niesprawiedliwe serca! Ha cóż: zdecydujemy się może i na los Zosi! Zosia, Zosia Marmeladówna, odwieczna Zosia, jak świat stary! Lecz czyście obie zmierzyły do gruntu waszą ofiarę? Czy tak? Czyż to nie przechodzi sił waszych? Czy to korzystne, rozumne? Czy wiesz, Duniu, że los Zosi nic a nic nie jest gorszy od losu z panem Łużynem? „Miłości tam być nie może“, pisze mama. A jeżeli prócz miłości, nie może być i szacunku, lecz przeciwnie, jest już wstręt, pogarda, obrzydzenie, cóż wtedy? Wynika wówczas, że znowu wypadłoby „dbać o czystość“. Czyż nie tak? Czy pojmujecie, czy rozumiecie wy, co znaczy ta czystość? Czy pojmujecie, że czystość Łużyny to zupełnie to samo, co czystość Zosi, a może nawet i gorsza, podlejsza, lichsza, u ciebie bowiem, Duniu, wszak bądź co bądź nie zbytek komfortu stanowi ambicję, lecz poprostu idzie o śmierć głodową! „Drogo, drogo kosztuje, Duniu, ta czystość!“ No, a jeśli potem sił nie stanie, rozczarujesz się? Ileż smutku, trosk, przekleństw, łez, ukrywanych przed wszystkimi, ileż ich? Wszakżeś ty nie pani Marta? A cóż z matką stanie się wtedy? Wszak ona już teraz niespokojna, trapi się; a wtedy, gdy wszystko jasno zobaczy? A ze mną?... Ach doprawdy, co też — żeście sobie o mnie pomyślały? Nie chcę ja waszej ofiary, Duniu, nie chcę, mateczko! Nic z tego, dopóki ja żyję, nic z tego, nic z tego! Nie przyjmuję!“
Ocknął się nagle i przystanął.
„Nic z tego? A cóż ty poradzisz na to? Zabronisz? A jakie masz prawo? Cóż ty przyrzec im możesz ze swej strony, ażeby mieć jakieś prawo! Cały los twój, całą przyszłość im poświęcisz, skończywszy kurs i otrzymawszy posadę? Słyszeliśmy o tem, ale to kiedyś, a dziś? A wszak to trzeba zaraz coś zrobić, czy ty to rozumiesz? A ty co teraz robisz? Obdzierasz je same. Wszak pieniądze dostają im się za fant sturublowej emerytury lub rekomendację pp. Świdrygajłowych? Od Świdrygajłowych takich, od takich pp. Atanazych czem ich obronisz? ty przyszły miljonerze, Zeusie, rozporządzający ich losem? Za lat dziesięć? Ależ za dziesięć lat matka zdąży oślepnąć od haftów, a może i od łez, posty wysuszą; a siostra? No, pomyśl, co może być z siostrą za lat dziesięć, lub w ciągu tych lat dziesięciu? Domyśliłeś się?“
Tak dręczył siebie i drażnił pytaniami, jakby z upodobaniem. Wreszcie, wszystkie te pytania, były nienowe, nienagłe, lecz stare, wybolałe, dawne. Oddawna go już dręczyły one, i udręczyły mu serce. Oddawna już wylęgała się w nim cała ta jego troska, wzrastała, olbrzymiała i w ostatnich czasach dojrzała i koncentrowała się, przyjąwszy kształt strasznego, dzikiego i fantastycznego pytania, które zamęczyło mu serce i rozum, domagając się uparcie odpowiedzi. Teraz zaś list matki uderzył weń, jak gromem. Jasna rzecz, iż teraz nie należało gryźć się, nie cierpieć biernie, jednemi tylko rozprawianiami o tem, że pytania nie dają się rozwiązać, a raczej zrobić coś bądź co bądź i to zaraz, jaknajspieszniej. Niech, co chce, będzie, potrzeba się zdecydować, choćby na cokolwiek, albo...
„Albo wyprzeć się życia — zawołał nagle rozwścieczony — posłusznie przyjąć los taki, jaki jest, raz na zawsze i zdusić w sobie wszystko, wyparłszy się wszelkiego prawa działania, życia i miłości’!“
„Czy pan rozumie, czy rozumiesz pan, panie dobrodzieju, co znaczy, gdy się już nie ma gdzie iść?“ przyszło mu nagle na myśl wczorajsze pytanie Marmeladowa: „każdy bowiem człowiek potrzebuje pójść choćby gdziekolwiek...“
Nagle zadrżał: pewno także wczorajsza myśl znowu przebiegła mu po głowie. Ale zadrżał nie wskutek tej myśli. Wszak wiedział, przeczuwał, że ta myśl przyjdzie mu do głowy i czekał już na nią, chociaż myśl ta nie była zgoła wczorajszą. Różnica była w tem, że przed miesiącem, a nawet jeszcze wczoraj, była ona tylko marzeniem, a teraz... teraz zjawiła się nagle, nie jako marzenie, ale w formie jakiejś nowej, groźnej i obcej mu zupełnie, i nagle sam to przyznał... Stuknęło mu coś w głowie i ściemniało w oczach.
Obejrzał się pośpiesznie, szukał czegoś. Chciał usiąść i szukał ławki; przechodził właśnie przez bulwar K. Ławkę widać było nieopodal, o sto kroków. Poszedł, jak mógł, najspieszniej; ale po drodze spotkał go mały wypadek, który na kilka minut zwrócił całą jego uwagę.
Upatrując ławkę, spostrzegł przed sobą, o dwadzieścia kroków idącą kobietę, ale z początku nie zwrócił na nią żadnej uwagi, jak i na wszelkie inne przedmioty, spotykane po drodze. Nieraz mu się już zdarzyło powracać, naprzykład, do domu i wcale nie pamiętać drogi, po której szedł, i przyzwyczaił się już tak chodzić. Ale w idącej kobiecie było coś tak dziwnego i od pierwszego wejrzenia coś tak rzucającego się w oczy, że powoli jego uwaga zaczęła się do niej przykuwać — z początku niechcący i jakby z niechęcią, potem zaś coraz bardziej i bardziej. Nagle zapragnął odgadnąć, co w tej kobiecie jest tak niezwykłego? Przedewszyskiem ona, zapewne dziewczyna bardzo młodziutka, szła w taki upał z gołą głową, bez parasolki i bez rękawiczek, jakoś uciesznie machając rękoma. Miała na sobie jedwabną, z lekkiej materji („z marseliny“) sukienkę, ale także jakoś dziwacznie ułożoną, nad spódnicą, rozdartą; cały kawał materji odstawał i wisiał, chwiejąc się. Mała chusteczka była narzucona na gołą szyję, ale zawiązana jakoś krzywo i na boku. Nadomiar wszystkiego, dziewczyna szła krokiem niepewnym, potykając się i nawet zataczając się na wszystkie strony. To spotkanie przykuło nareszcie całą uwagę Raskolnikowa. Zetknął się z dziewczyną przy samej ławce, ale ona, doszedłszy do ławki, runęła na nią, w kąt, odrzuciła w tył głowę i zamknęła oczy — widocznie ze strasznego zmęczenia. Wpatrzywszy się w nią, Raskolnikow odrazu poznał, że była zupełnie pijana. Miał przed sobą bardzo młodziutką twarzyczkę lat szesnastu, może nawet i piętnastu, ale całą w ogniu i jakby napuchniętą nieco. Dziewczynka, napozór, mało już miała świadomości; jedną nogę założyła na drugą, przyczem wystawiła je daleko więcej, niż wypadało, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, wcale prawie nie czuła, że się znajduje na ulicy.
Raskolnikow nie siadł i nie chciał odejść, lecz stał przed nią w zdumieniu. Ten bulwar zawsze bywał pusty, teraz zaś o godzinie drugiej i w taki upał, nie było prawie nikogo. A jednak z boku, o jakie piętnaście kroków, na brzegu bulwaru, przystanął jakiś jegomość, któremu, jak widać było ze wszystkiego, chciało się bardzo podejść do dziewczyny z jakiemiś zamiarami. On także, widać, spostrzegł ją zdaleka i doganiał, ale przeszkodził mu Raskolnikow. Rzucał nań gniewne spojrzenia, starając się zresztą, żeby ten ich nie dostrzegł, i niecierpliwie czekał na swoją kolej, gdy nieznośny oberwus odejdzie. Rzecz była łatwa do zrozumienia. Jegomość ten miał do trzydziestu lat, pełny, pulchny, krew z mlekiem, z różowemi ustami i wąsikami, odziany bardzo wykwintnie. Raskolnikow strasznie się rozgniewał; zachciało mu się nagle w jakikolwiek sposób zelżyć tego tłustego franta. Opuścił na chwilę dziewczynę i zbliżył się do jegomościa.
— Ej, mości Świdrygajłow! A panu czego tu potrzeba? — krzyknął, zaciskając pięści i śmiejąc się swemi spienionemi ze złości ustami.
— Co to ma znaczyć? — surowo zapytał jegomość, zmarszczywszy brwi i dumnie dziwiąc się.
— Ruszaj pan, ot co!
— Jak śmiesz, łotrze?...
I zamierzył się laską. Raskolnikow rzucił się nań z pięściami, nie bacząc na to, że tęgi jegomość mógł poradzić dwu takim, jak on. Ale w tej chwili ktoś silnie chwycił go z tyłu; pomiędzy nimi stał stójkowy.
Panowie — rzekł — proszę się nie bić w miejscu publicznem. Czego pan chcesz? Co za jeden? — surowo ozwał się do Raskolnikowa, oglądając jego łachmany.
Raskolnikow spojrzał nań z uwagą. Była to zacna twarz żołnierska, o siwych wąsach i bokobrodach i z rozumnem wejrzeniem.
— Pana, pana chcę właśnie — zawołał — chwytając go za rękę.
— Jestem były student, Raskolnikow... To i pan możesz wiedzieć, zwrócił się do jegomościa: — a wy, mój bracie, chodźcie, coś wam pokażę...
I, wziąwszy stójkowego za rękę, pociągnął go ku ławce.
— Oto, patrzcie — zupełnie pijana — szła tylko co przez bulwar! kto ją tam wie z jakich, ale jakoś nie wygląda, żeby z rzemiosła. Najpewniej gdzie napoili i puścili na ulicę. Zobaczcie tylko, jak ma suknię podartą, spójrzcie jak włożona ta suknia: widocznie ją ubierano, a nie sama się ubierała, i to ubierały ją nieumiejętne ręce mężczyzny. To widoczne. A teraz spójrzcie tu: ten frant, z którym o małom się nie pobił, jest mi obcym, pierwszy raz go widzę: ale on ją także spostrzega na drodze, pijaną, nieświadomą tego, co robi, i strasznie chce mu się teraz podejść do niej i porwać ją — ponieważ ona w tym stanie — zawlec gdzie... Niezawodnie tak; wierzcie mi, że się nie mylę. Sam widziałem, jak śledził za nią, tylko ja mu przeszkodziłem, a teraz czeka, dopóki ja nie odejdę. Patrzcie, patrzcie — odrzekł — niby kręci sobie papierosa... Żeby też mu jej nie dać? Możebyśmy ją odstawili do domu — pomyślcie tylko!
Strażnik wszystko zrozumiał i szybko ogarnął. Intencje tłustego jegomościa były rzeczywiście łatwe do zrozumienia; pozostawała dziewczyna. Służaka schylił się ku niej, aby się bliżej jej przyjrzeć, i szczere współczucie wyraziło się w rysach jego twarzy.
— Ach, jaka szkoda! — ozwał się, kiwając głową — toż to jeszcze prawie dziecko. Oszukano ją, to pewne. Panienko, panieneczko — zaczął ją wołać — gdzie panienka mieszka?
Dziewczyna otworzyła zmęczone i osowiałe oczy, błędnie spojrzała na pytających i machnęła ręką.
— Posłuchaj pan — rzekł Raskolnikow — oto (poszukał w kieszeni i wyjął dwadzieścia kopiejek; znalazły się) oto weź pan dorożkę każ ją odwieźć do domu. Żeby się tylko o jej adres dowiedzieć!
— Panienko, panieneczko? — zaczął znowu strażnik, przyjąwszy pieniądze — wezmę zaraz dorożkę dla panny i sam odwiozę. Gdzie panienka każe. A? Gdzie panna mieszka?
— Precz!... Nie zawracaj... — wyszeptała dziewczyna — i znowu machnęła ręką.
— A, pfe, to nieładnie! Ach wstyd, wstyd, panienko! — znowu pokręcił głową, wstydząc, żałując lub gniewając się. — A to zadanie! — Zwrócił się do Raskolnikowa i zarazem, niby niechcący, obejrzał go od stóp do głowy. Znać i on wydał mu się bardzo podejrzany: w takich łachmanach, a sam pieniądze wydaje!
— Czyś pan ją stąd daleko spotkał? — zapytał go.
— Toż mówię panu: szła naprzeciwko mnie, chwiejąc się, tu po bulwarze. Doszła do ławki i odrazu runęła na nią.
— Ach! Cóż to za wstyd teraz na świecie, Boże Wielki! Taka smarkata i już pijana! Oszukano ją, to pewna! O, i sukienka podarta... Ach, jaka to dzisiaj rozpusta!... A może to z jakiej szlachty, zbiedniałej... Oho, dzisiaj takich wiele... Napozór dość delikatna — istna szlachcianeczka — i znowu schylił się ku niej.
Może i on miał także córki — „szlachcianki i z delikatnych“, edukowanych z zacięciem i z ową przejętą modną kokieterją...
— Główna rzecz — zabiegał Raskolnikow — żeby temu łajdakowi jej nie dać! Taki to ją jeszcze obedrze! Odrazu widać, że ma chrapkę; a łotr, nie odchodzi!
Raskolnikow mówił głośno i wprost wskazywał nań ręką. Tamten usłyszał i chciał był znowu się rozgniewać, ale dał spokój i ograniczył się jedynie do pogardliwego spojrzenia. Poczem zwolna odszedł o jakie dziesięć kroków i znowu stanął.
— Nie dać mu jej, to można — odparł podoficer w zamyśleniu. — Żeby tylko chciała powiedzieć, gdzie mieszka... Panienko, paniusiu! — schylił się znowu.
Dziewczyna nagle całkiem otworzyła oczy, spojrzała uważnie, jakgdyby coś zrozumiała, wstała z ławki i poszła napowrót w tę stronę, skąd przyszła. — Pfu, bezwstydni! Zaczepiają! — wyrzekła i znowu machnęła ręką. Poszła prędko, ale, jak poprzednio, zataczając się silnie. Frant poszedł za nią, ale drugą stroną bulwaru, nie spuszczając jej z oczu.
— Nie bój się pan, nie dam jej — stanowczo rzekł wąsacz i udał się za nimi.
— Ech, jaka dzisiaj rozpusta! — powtórzył głośno, wzdychając. W tej chwili jakgdyby coś ukłuło Raskolnikowa; zatrząsł się gorączkowo i zawołał za strażnikiem:
— Czekaj pan, hej!
Ten odwrócił się.
— Daj mi pan pokój!, Rzuć pan! Niech się zabawi (wskazał na franta). Co się panu w to wtrącać?
Strażnik nie rozumiał i wytrzeszczył oczy. Raskolnikow roześmiał się.
— E-ech! — wyszeptał służaka — machnąwszy ręką i poszedł za frantem i za dziewczyną, przyjąwszy zapewne Raskolnikowa albo za warjata, albo za co gorszego jeszcze.
„Moje dwadzieścia kopiejek porwał“ — gniewnie wyszeptał Raskolnikow, zostawszy sam. — Niechże i od tamtego także co weźmie, potem puści z nim dziewczynę i na tem się skończy... Pocom ja się w to wtrącił!... Ja mam pomagać? Czyż mam prawo pomagać? A niech się połykają wzajemnie żywcem — co mnie do tego? I jak śmiałem oddać te dwadzieścia kopiejek. Czy one moje?“
Pomimo tych dziwnych słów, ciężar go opanował. Siadł na opuszczonej ławce. Chaotycznie myślał o tych sprawach. Zresztą, w tej chwili o niczem nie mógłby myśleć spokojnie. Chciałby pogrążyć się w niebyt, zapomnieć o wszystkiem a potem, obudziwszy się wszystko zacząć od nowa. Biedna dziewczynka — szepnął, spojrzawszy na opustoszałe miejsce. — Ocknie się, popłacze, potem matka się dowie... Z początku zbije pięścią, potem rózgą, dotkliwie, boląco, a może i wygna ją... A nie wygna, to przewąchają takie faktorzyce i dopieroż to zacznie włóczyć się moja dziecinka, to tudy to siudy... Potem zaraz szpital (i to zawsze spotyka te, które mieszkają u najuczciwszych matek i pocichutku przed niemi figlują), a potem... potem znowu szpital... wódka... szynkownia... i znowu szpital... za jakie dwa, trzy lata kalectwo, razem życia lat dziewiętnaście albo osiemnaście wszystkiego... Czyż nie widziałem takich? A jak się kształtowały. W taki właśnie sposób, rychtyk... Tfu! Niech tam! To ponoć tak trzeba.
Toć mówią, że taki procent musi odpaść gdzieś, pewnie do djabła, ażeby pozostałych umacniać i nie przeszkadzać im. Procent! Pyszne, doprawdy, są te ich frazesy: takie uspokajające, pouczające. Powiedziano, procent, więc niema się czego trwożyć. A gdyby tak inny wyraz — wówczas może byłoby cokolwiek niespokojniej... A nuż i Dunia stanie się kiedy procentem!... Nie tym, to innym!
„Ale gdzie to ja idę? — pomyślał nagle. — Dziwna rzecz. Wszak po coś szedłem. Przeczytałem list i poszedłem... Na wyspę Wasiljewską do Razumichina szedłem, tak, tak, teraz... pamiętam. Ale poco właściwie? I jakim sposobem myśl pójścia do Razumichina strzeliła mi teraz właśnie do głowy? To szczególne!“

Dziwił się sobie. Razumichin był jednym z jego dawnych kolegów uniwersyteckich. Ciekawe, że Raskolnikow, będąc w uniwersytecie, nie miał prawie kolegów, stronił od wszystkich, nie chodził do nikogo i u siebie niechętnie przyjmował. Ani w ogólnych zebraniach, ani w rozmowach, ani w zabawach, ani w niczem nie brał udziału. Pracował gorliwie, nie szczędząc siebie i szanowano go za to, ale nikt go nie lubił. Był on bardzo biedny i jakoś pysznie dumny i nietowarzyski; jakby coś ukrywał przed ludźmi. Niektórym z kolegów zdawało się, że on patrzy na nich wszystkich, jak na dzieci, — z góry, jakgdyby ich wszystkich wyprzedził rozwojem i wiedzą i przekonaniami, i że na ich przekonania i sprawy patrzy, jak na coś niższego.
Z Razumichinem jednak zbliżył się jakoś, to jest nietyle zbliżył się, ile żył z nim jakoś chętniej, otwarciej. Zresztą z Razumichinem nie można było żyć inaczej. Był to chłopiec niezwykle wesoły i towarzyski, dobry aż do naiwności. Zresztą, pod tą prostotą kryło się uczucie głębsze, godność. Lepsi z jego kolegów rozumieli to, wszyscy go lubili. Był on wcale niegłupi, chociaż istotnie niekiedy był prostakiem. Powierzchowność miał wyrazistą — wysoki, chudy, zawsze źle wygolony, brunet, niekiedy hulał i słynął, jako siłacz. Pewnej nocy, w kompanji, jednym zamachem strącił z nóg jakiegoś stróża, sążniowego draba. Pić mógł do nieskończoności, ale mógł i wcale nie pić. Razumichin tem się jeszcze odznaczał, że żadne niepowodzenia nigdy go nie martwiły i żadne niepomyślne okoliczności, jak się zdawało, nie były w stanie go zgnębić. Mógł mieszkać bodaj na dachu, znosić głód piekielny i niezwykłe zimno. Był bardzo biedny i zupełnie sam jeden, a utrzymywał się z przeróżnych przypadkowych robót. Znał całą masę źródeł, z których mógł czerpać, oczywiście, drogą zarobku. Zdarzyło się raz, że przez całą zimę nie opalał swej izdebki i twierdził, że to nawet przyjemniej, bo w zimnie lepiej się śpi. Obecnie zmuszony był także opuścić uniwersytet, ale nie na długo i wszelkiemi siłami starał się poprawić warunki swego życia, ażeby móc dalej uczęszczać na wykłady. Raskolnikow nie był u niego ze cztery miesiące, a Razumichin nie wiedział nawet, gdzie on mieszka. Raz — jakoś przed dwoma miesiącami spotkali się wprawdzie ze sobą na ulicy, ale Raskolnikow odwrócił się nawet i przeszedł na drugą stronę, ażeby tamten go nie spostrzegł. A Razumichin choć go i spostrzegł, ale minął go, nie chcąc zabierać czasu przyjacielowi.

ROZDZIAŁ V

„Istotnie, nie tak dawno jeszcze chciałem prosić Razumichina o dostarczenie mi jakiej roboty, jakich lekcyj, lub czegoś podobnego...“ domyślał się Raskolnikow... „ale czem on teraz może mi dopomóc? Dajmy na to, że lekcje dostanie, przypuśćmy nawet, że się podzieli ostatnim groszem, tak że się uda nawet buty kupić i ubranie poprawić, żeby chodzić na lekcje... hm... No, a dalej? Co można zrobić za dyski? Czy mnie teraz tego trzeba? Doprawdy zabawne, żem poszedł do Razumichina...“
Pytanie, dlaczego szedł do Razumichina, niepokoiło go więcej, niż mógł nawet przypuszczać; z trwogą dopatrywał się jakiejś złej wróżby w tym, napozór, najzwyczajniejszym postępku.
„Jakto? Czyliż istotnie chciałem naprawić wszystko przez jednego Razumichina? Miałże Razumichin być jedynym moim zbawcą?“ zapytywał siebie ze zdziwieniem.
Myślał i pocierał sobie czoło, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, tak sama z siebie przyszła mu do głowy myśl arcydziwna.
— Hm „do Razumichina“ — wyszeptał nagle całkiem spokojnie, jakby w stanowczem zdecydowaniu — do Razumichina pójdę, to fakt... ale — nie teraz... Pójdę do niego nazajutrz po tamtem, gdy się już tamto ukończy i gdy wszystko pójdzie nową drogą.
I nagle zatrząsł się.
„Po tamtem“ — zawołał, zrywając się z ławki — „a czyż tamto będzie? Miałożby być istotnie?“
Opuścił ławkę i poszedł, prawie pobiegł; chciał zrazu zawrócić w stronę domu, ale myśl o powrocie do domu przejęła go wstrętem: tam właśnie, w kącie, w owej fatalnej szafie dojrzewało to wszystko już przeszło od miesiąca, i poszedł na oślep.
Jego drżenie nerwowe zamieniło się niebawem w gorączkę; czuł nawet omdlenie; na takim skwarze robiło mu się zimno. Jakby z wysiłkiem, jął się, prawie nieprzytomnie, dla jakiejś wewnętrznej potrzeby, wpatrywać we wszystkie napotykane przedmioty, jakgdyby szukając wymuszonej rozrywki, ale źle mu się to udawało i co chwila wpadał w zadumę. Gdy zaś znowu, drgając, podnosił głowę i oglądał się dokoła, to zaraz zapominał, o czem myślał przed chwilą, a nawet którędy przechodził. W ten sposób przeszedł całą wyspę Wasiljewską, wyszedł na Małą Newę, przebył most i skręcił na Wyspy. Zieloność i chłodek spodobały się zrazu jego znużonym oczom, przyzwyczajonym do pyłu miejskiego, do gliny i do olbrzymich, ścieśnionych i gniotących się wzajemnie domów. Tu nie było ani swędu, ani duszności, ani szynków. Ale wkrótce i te nowe, przyjemne uczucia przeszły w chorobliwe i rozdrażniające. Niekiedy stawał przed jaką umajoną willą, spoglądał za ogrodzenie, widział z oddali, na balkonach i tarasach, wystrojone damy i dziatwę, biegającą po ogrodzie. Szczególnie zajmowały go kwiaty; patrzał na nie najdłużej. Spotykał także wspaniałe powozy, jeźdźców i amazonki; odprowadzał ich wzrokiem ciekawie i zapominał o nich pierw, zanim znikli mu z oczu. Raz zatrzymał się i przeliczył swoje pieniądze: miał około trzydziestu kopiejek. „Dwadzieścia strażnikowi, trzy Natce za list, a więc Marmeladowom dałem wczoraj coś czterdzieści siedem kopiejek, czy pięćdziesiąt“, pomyślał, rozliczając, ale zapomniał wkrótce, poco pieniądze wyjął z kieszeni. Dopiero, gdy przechodził koło jakiejś traktjerni, przypomniało mu się, że jest głodny. Wszedł, wypił kieliszek wódki i zjadł nadziewany czemś pierożek. Dojadał go jeszcze po drodze. Dawno już nie pił wódki, to też, chociaż wypił jeden tylko kieliszek, podziałało to nań odrazu. Nogi mu nagle ociężały i poczuł niepomierną chęć snu. Zawrócił do domu, ale doszedłszy już do wyspy Piotrowskiej, stanął w zupełnem wyczerpaniu, zeszedł z drogi, upadł na trawę i natychmiast zasnął.
W stanie chorobliwym sny odznaczają się często niezwykłą jaskrawością, plastycznością i nadzwyczajnem podobieństwem do prawdy. Składa się niekiedy obraz dziwaczny, ale otoczenie i całe przedstawienie procesu noszą przy tem tyle cech prawdopodobieństwa i odznaczają się takiemi subtelnemi, niespodzianemi, ale odpowiedniemi do całości obrazu szczegółami, że sam śpiący nie wymyśli ich na jawie, choćby był takim artystą, jak Puszkin albo Turgienjew. Takie sny, sny chorobliwe, zwykle pamiętne bywają na długo i wywierają silny wpływ na znękany i pobudzony już organizm człowieka.
Raskolnikow miał sen straszny. Przyśniło mu się jego dzieciństwo w rodzinnem miasteczku. Ma lat siedem i przechadza się w letni dzień z ojcem swoim za miastem. Czas szarawy, dzień duszny, miejscowość zupełnie taka sama, jak ta, która ocalała w jego pamięci; nawet w jego pamięci zatarła się ona daleko więcej, aniżeli ta, którą widział teraz we śnie. Miasteczko stoi odkryte, jak na dłoni, dookoła ani krzaku; gdzieś daleko, ma samym skraju nieba, czerni się lasek: o kilka kroków od ostatniego ogrodu miejskiego stoi karczma, duża karczma, zawsze wywołująca w nim, najprzykrzejsze wrażenie, a nawet trwogę, gdy mijał ją, spacerując z ojcem. Był tam zawsze taki tłum ludzi, tak tam krzyczano, śmiano się, wymyślano, tak obrzydliwie i ochryple śpiewano i tak często się bito; dookoła karczmy kręciły się zawsze takie pijane i straszne twarze... Spotykając się z niemi, przyciskał się do ojca i drżał na całem ciele. Przed karczmą droga, gościniec wiejski, zawsze pełen pyłu, a kurz zawsze gęsty, czarny. Gościniec ciągnie się kręto i o jakie trzysta kroków na prawo okrąża cmentarz miejski. Na cmentarzu cerkiew murowana z zieloną wieżyczką, gdzie raz czy dwa razy do roku bywał z ojcem i z matką na mszy za duszę babki, która już dawno umarła, a której on nigdy nie widział. Wówczas brali ze sobą „kutję“ na białym półmisku, w serwecie, a „kutja“’ była słodka z ryżu i rodzynków, wtłoczonych w ryżu na krzyż. Lubił tę cerkiewkę i stare w niej obrazy, po większej części bez ram, i starego popa z trzęsącą się głową. Obok grobu babki, na którym leżał kamień, była mała mogiłka jego braciszka, który zmarł mając sześć miesięcy, a którego również wcale nie znał i nie mógł pamiętać: ale powiedziano mu, że miał braciszka, więc też za każdym razem, odwiedzając cmentarz, przykładnie i bogobojnie żegnał się nad mogiłką, kłaniał się jej i całował ziemię. I oto śni mu się: idą z ojcem po gościńcu ku cmentarzowi i mijają karczmę; on trzyma ojca za rękę i z trwogą ogląda się na karczmę. Niezwykła okoliczność zwraca jego uwagę: tym razem odbywa się tu jakby jakaś zabawa, tłum wystrojonych mieszczanek, bab, ich mężów i wszelkiej gawiedzi. Wszyscy pijani, wszyscy śpiewają pieśni, a przed gankiem karczmy stoi wóz, ale wóz dziwny. Jest to jeden z tych wielkich wozów, do których wprzega się wielkie szkapy i przewozi się niemi towary i beczki z winem. Zawsze lubił patrzeć na te ogromne konie pociągowe z długiemi grzywami, muskularnemi nogami, gdy szły równym stępem i ciągnęły za sobą istną górę towarów — bez żadnego wysiłku, jak gdyby, nawet z temi wozami było im lżej iść, niż bez nich.
Ale teraz, rzecz dziwna, do takiego wielkiego wozu zaprzężono maleńką chudą, zbiedzoną, chłopską szkapę, jedną z tych, które widywał nieraz, jak mordują się z byle wysokim wozem drzewa lub siana zwłaszcza, gdy wóz ugrzęźnie w błocie lub bruździe, i przytem tak je okrutnie, tak boleśnie biją chłopy batami, niekiedy nawet po samym pysku i po ślepiach, a jemu tak ich żal, tak przykro patrzeć na to, że omal nie płacze, a matka zawsze, bywało, odprowadza go od okna. Aż oto nagle zaczyna być gwarno: z karczmy wychodzą takie wielkie draby z krzykami, ze śpiewami, z harmonjami, pijani, jak bele, w krasnych lub niebieskich rubaszkach, z narzuconemi na plecy armiakami.
— Siadajcie, wszyscy siadajcie! — wola jeden, jeszcze młody, z taką grubą szyją i z mięsistą twarzą, jak marchew — wszystkich odwiozę, siadajcie!
Ale zaraz daje się słyszeć śmiech i wykrzykniki.
— Taki kuc ma nas zawieźć!
— Czyś przy zdrowych zmysłach, Mikołaju: taką kobyłkę zaprząc do takiego wozu?
— Ależ chudzizna musi już mieć chyba ze dwadzieścia latek, moi drodzy!
— Siadajcie! Wszystkich dowiozę — woła znów Mikołajek i, pierwszy siadając na wóz, chwyta za lejce i staje, jak długi na froncie. — Gniady dawniej poszedł z Mateuszem — woła z wozu — a ta kobyłka, moi drodzy, tylko mi serce podrywa: takbym ją, zda się, i zabił, darmo chleb żre, bestja. Mówię siadajcie! Cwałem popędzę!
I bierze do ręki biczysko, z lubością gotując się do oćwiczenia szkapy.
— Ta i siadajmy! Co tam! — śmieją się w tłumie. — Słyszycie, cwałem pojedzie!
— Ona cwałem już z dziesięć Iat nie skakała.
— Poleci!
— Nie żałujcie, moi drodzy, bierz każdy bat i jazda!
— Dobra! Wal ją!
Wszyscy pakują się na wóz Mikołajka ze śmiechem i konceptami. Wpakowało się coś ze sześcioro i jeszcze można posadzić. Biorą sobie jakąś babę, tłustą i czerwoną. Świeci się ona od paciorków na piersiach, gryzie orzeszki i chichocze. Dokoła w tłumie także się śmieją, bo, oczywiście, dlaczegóżby się nie śmiać: taka oto licha klaczynka, a taki ciężar ma powieźć cwałem? Dwóch parobczaków na wozie bierze po bacie, ażeby pomagać Mikołajkowi. Daje się słyszeć: „a nu!“ szkapa szarpie z całej siły, ale nietylko cwałem, lecz nawet stępa zaledwie może podołać, grzebie tylko nogami, kurczy się i przysiada pod ciosami trzech batów, spadających na nią, jak grad. Śmiech na wozie i w tłumie podwaja się, ale Mikołajek zły i coraz wścieklej obdarza ciosami konia, jakgdyby istotnie wierzyli w to, że popędzi cwałem.
— Puśćcie i mnie — woła z tłumu jakiś znęcony parobczak.
— Siadaj! Siadajcie wszyscy! — drze się Mikołajek — wszystkich wytrzyma. Zaćwiczę!
I łoi ją, łoi i nie wie już czem i jak bić w rozjuszeniu.
— Tatusiu! Tatusiu! — woła malec do ojca — tatusiu, co oni robią? Tatusiu, biednego konika biją!
— Chodźmy, chodźmy — odpowiada ojciec — to pijani, dokazują głupcy! Chodźmy, nie patrz!
I chce go odprowadzić, ale on mu się z rąk wyrywa i bezwiednie biegnie do konika. Ale źle już z biedaczką. Ledwie dysze, staje, znów rusza, o mało nie padnie.
— Wal ją na śmierć! — woła Mikołajek — niech się, co chce, dzieje. Zaćwiczę!
— A czy krzyża nie nosisz, człowieku! — wyrywa się głos jakiegoś starca z tłumu.
— Widziane to rzeczy, żeby taka szkapa taki ciężar wiozła — dodaje drugi.
— Zamordujesz! — odzywa się trzeci.
— Co wam do tego! Moje dobro! Co chcę, to i robię. Siadajcie jeszcze! Wszyscy siadajcie! Chcę, żeby koniecznie cwałem poszła!...
Nagle wybucha śmiech ogólny i pokrywa wszystko: szkapa nie wytrzymała coraz częstszych ciosów i w niemocy zaczęła wierzgać. Nawet stary nie wytrzymał i uśmiechnął się. Bo i w istocie; taka licha szkapa, a jeszcze wierzga.
Dwaj parobcy z tłumu zdobywają jeszcze po bacie i pędzą do szkapy ćwiczyć ją z boków. Każdy biegnie na swoją stronę.
— Po pysku ją, po ślipiach ćwiczcie, po ślipiach! — wrzeszczy Mikołajek.
— Śpiewajmy, dalej! — woła ktoś z wozu i wszyscy na wozie podchwytują. Daje się słyszeć wesoła pieśń, brzęczy bęben, w przyśpiewkach świst. Babinka gryzie orzeszki i chichocze.
...On biegnie obok konia, zabiega naprzód, widzi, jak go biją po oczach! Serce mu faluje, łzy ciekną. Jeden z bijących uderza go po twarzyczce; on nie czuje, załamuje rączyny, krzyczy, rzuca się do starca z siwą brodą, który kiwa głową i potępia to wszystko. Jakaś baba bierze go za rękę i chce porwać: ale on się wyrywa i znowu biegnie do konika. Szkapa już ostatnich sił dobywa, ale znowu zaczyna wierzgać.
— A żeby cię djabli! — woła wściekły Mikołajek.
Rzuca bat, nachyla się i wyciąga z dna wozu długą i grubą hołoblę, bierze ją za koniec obiema rękoma i z całej siły zamierza się nad nieszczęsną.
— A to jej zada! — wołają dokoła.
— Zabije.
— Moje dobro! — drze się Mikołajek i z rozmachem opuszcza hołoblę. Daje się słyszeć ciężki cios.
— Wal ją, wal! Cóżeśta stanęli! — krzyczą głosy z tłumu. A Mikołajek rozmachuje się powtórnie i drugi cios z całej siły spada na grzbiet nieszczęsnej klaczy. Ona osiada całym tyłem, ale podskakuje i szarpie, szarpie ze wszystkich sił w różne strony, ażeby wywieźć; ale ze wszystkich stron przyjęta jest przez sześć batów, a hołobla znowu się wznosi i spada po raz trzeci, potem czwarty, miarowo, z rozmachu. Mikołajek wściekły jest, że nie może zabić od jednego razu.
— Wytrzymała! — wołają dokoła.
— Zaraz napewno padnie, moi drodzy, to jej koniec! — woła z tłumu jakiś amator.
— Toporem ją, co tam! Od razu skończyć — woła trzeci.
— Ech! Zjesz licha! Rozstąp się! — dziko wykrzykuje Mikołajek, rzuca hołoblę, znowu schyla się do wozu i wywłóczy żelazny drąg. — Na bok! — woła — i co sił razi z rozmachem biedną szkapinę. Cios spadł; kobyła zatrzęsła się, kucnęła, chciała szarpnąć, ale drąg ponownie z rozmachem spada jej na grzbiet i naraz koń, jakby mu od razu podcięto wszystkie cztery nogi, runął na ziemię.
— Dobijaj! — woła Mikołajek — i zeskakuje jak szalony z wozu. Kilku parobków, także czerwonych i pijanych, chwyta co pod ręką, baty, kije, hołoblę, i biegnie do zdychającej kobyły.
Mikołajek staje z boku i zaczyna ją walić drągiem wprost po łbie. Klacz wyciąga mordę, wydaje ciężkie westchnienie i zdycha.
— Dobił swego! — krzyczą w tłumie.
— A czemu nie szła cwałem!
— Moje dobro! — woła Mikołajek, z drągiem w rękach i z zalanemi krwią oczyma. Stoi, jakby żałując, że już nie ma kogo bić.
— Oho! Znać, że nie masz krzyża na sobie! — krzyczą z tłumu liczne już głosy.
Ale biedny malec jest już w rozpaczy. Z krzykiem przebija się przez tłum do szkapy, obejmuje jej martwą, skrwawioną mordę i całuje w ślipia, w nozdrza... Potem zrywa się nagle i z wściekłością rzuca się z piąstkami na Mikołajka. W tej chwili, ojciec, który go już dawno gonił, chwyta go nareszcie i wynosi z tłumu.
— Chodźmy! Chodźmy — mówi doń — pójdźmy do domu!
— Tatusiu! Za co oni... biednego konika... zabili... wybucha łzami, które tamują mu oddech, a słowa wyrywają mu się w krzyk ze stłumionej piersi.
— Pijani... dokazują... to nie nasz interes... chodźmy — mówi ojciec. — On obejmuje ojca rączkami, ale w piersiach pali mu, pali. Chce odetchnąć, krzyknąć i budzi się.
Obudził się cały spocony, z włosami mokremi od potu, ciężko oddychając, i podniósł się z przestrachem.
— Dzięki Bogu, to tylko sen! — rzekł, siadając pod drzewem z głębokiem westchnieniem. — Ale co to jest? Miałażby mnie znowu opanować gorączka: taki okropny sen!
Całe jego ciało było, jak rozbite; w duszy smutno i ponuro. Oparł łokcie o kolana i podparł głowę obiema rękami.
— Boże! — zawołał — miałżebym w istocie, w istocie wziąć topór, miałżebym ją uderzyć w głowę, zmiażdżyć jej czaszkę... stąpać w lepkiej, ciepłej krwi, wyłamywać zamek, kraść i drżeć; chować się, cały krwią zalany... z toporem!... Boże czyż byłbym zdolny do tego?... — to mówiąc, drżał, jak listek.
— Co też mi przychodzi do głowy? — mówił dalej, cofając się znowu i jakby w głębokiem zdziwieniu — wszak wiedziałem, że tego nie zniosę, dlaczegóż więc męczyłem siebie dotąd? Wszak jeszcze wczoraj, gdy poszedłem zrobić tę... próbę wszak wczoraj dokładnie zrozumiałem, że nie wytrzymam... Dlaczegóż teraz, dlaczegóż dotąd jeszcze wątpiłem? Wszak wczoraj schodząc ze schodów, sam mówiłem, że to źle, podle, nędznie, nędznie... wszak mnie na samą myśl na jawie dreszcz przeszedł i trwoga.
— Nie, nie wytrzymam, nie wytrzymam! Dajmy nawet na to, że niema żadnych wątpliwości we wszystkich tych rachunkach, niech sobie nawet będzie to wszystko, co postanowiłem owego miesiąca, jasne, jak dzień, sprawiedliwe, jak arytmetyka. Boże! Wszak bądź co bądź nie zdecyduję się! Ach nie wytrzymam, nie wytrzymam!... Czegóż się więc dręczę... dotąd...
Wstał na równe nogi, w zdumieniu rozejrzał się dokoła, jakby dziwiąc się i temu, że się tu znalazł i poszedł na most T. Był blady, oczy mu pałały, znużenie przejmowało wszystkie jego członki, ale oddech zrobił mu się nagle jakby lżejszy. Poczuł, że zrzucił już z siebie to straszne brzemię, które go gnębiło tak długo i w duszy zrobiło mu się nagle błogo i lekko. „Panie, modlił się, — wskaż mi moją drogę, a wyrzeknę się, tej przeklętej.... myśli mojej!“
Mijając most, z całym spokojem patrzał na Newę, na jaskrawy zachód świetnego słońca. Tak jakby wrzód zbierający mu się oddawna na sercu, pękł nagle. Wolność, wolność! Wolny jest teraz od tych czarów, od podszeptów, od złych duchów, od guseł i zamawiań.
Później, gdy przypomniał sobie ten czas i wszystko, co się z mim stało w te dni, chwilę za chwilą, punkt po punkcie, linję za linją, uderzała go aż do zabobonu jedna okoliczność, choć w istocie nawet niebardzo nadzwyczajna, ale która zawsze wydawała mu się jakby przeznaczeniem losu.
Mianowicie: nie mógł żadną miarą zrozumieć i wytłómaczyć sobie, dlaczego on, zmęczony, znużony, dla którego najdogodniej było powrócić do domu najkrótszą i prostą drogą, wrócił przez plac Sienny, przez który wcale nie powinien był przechodzić. Koło niewielkie, ale najwyraźniejsze i zupełnie zbytecznie. Prawda, że mu się dziesiątki razy zdarzało wracać do domu, nie pamiętając ulic, przez które przechodził. Ale dlaczego, zapytywał zawsze, dlaczego właśnie tak ważne, tak dlań stanowcze i tak zarazem w najwyższym stopniu wypadkowe spotkanie ma placu Siennym (gdzie nie miał najmniejszego interesu), zdarzyło się właśnie teraz w takiej godzinie, w takiej minucie jego życia, w takim nastroju jego ducha i przy takich okolicznościach, przy których jedynie właśnie mogło wywrzeć stanowczy i najostrzejszy wpływ na cały los jego? jakgdyby go umyślnie tam czekało!
Było około dziewiątej wieczorem, gdy przechodził przez plac Sienny. Wszyscy handlarze po kramach, stołach, w sklepach i w sklepikach, zamykali swoje zakłady, lub zdejmowali i układali towary i rozchodzili się do domów, zarówno jak i ich kupujący. Obok traktjerni w niższych piętrach, na brudnych, cuchnących podwórzach domów placu Siennego, a najwięcej przed bawarjami, tłoczyło się wielu różnych przekupniów i wszelkiego rodzaju spekulantów. Raskolnikow nadewszystko lubił te miejsca, zarówno jak i wszystkie pobliskie uliczki, gdy wychodził bez celu na ulicę. Tu jego łachmany nie zwracały niczyjej dumnej uwagi i można było chodzić w jakimkolwiek stanie, nie gorsząc nikogo. Przy samej uliczce K., na rogu, mieszczanin i baba, jego żona, handlowali na dwóch stołach towarem: nićmi, tasiemkami, chustkami i. t. p. Zabierali się już także do domu, ale wstrzymała ich rozmowa ze znajomą. Tą znajomą była panna Elżbietka, jak ją nazywano, młodsza siostra tej samej starej Aliny, registratorowej kolegjalnej i lichwiarki, u której wczoraj był Raskolnikow, w celu zastawienia zegarka i zrobienia owej próby... On już oddawna wiedział wszystko o tej Elżbiecie, a nawet i ona znała go trochę. Była to wysoka, niekształtna, nieśmiała i potulna dziewczyna, prawie idjotka, lat trzydziestu pięciu, będąca w zupełnej niewoli u siostry, pracująca na nią dzień i noc, drżąca przed nią i znosząca nawet jej szturchańce. Stała w zamyśleniu z węzełkiem przed mieszczaninem i babą i słuchała ich z uwagą. Ci coś do niej gadali z niezwykłem ożywieniem. Gdy ją Raskolnikow ujrzał znienacka, ogarnęło go jakieś dziwne uczucie, podobne do najgłębszego zdumienia, chociaż w tem spotkaniu nie było nic nadzwyczajnego.
— Mogłaby panna Elżbieta postanowić sama — głośno mówił mieszczanin. — Przychodź panna jutro o siódmej godzinie. I tamci przybędą.
— Jutro? — przeciągle i w zamyśleniu odparła Elżbietka, jakby niezdecydowana.
— A to pannie siostra strachu zadała! — zaśmiała się żona handlarza, dzielna babinka. — Patrzeć na pannę, to, jak na dzieciaka. I żeby to jeszcze siostra rodzona, ale przyrodnia, no...
— Ale tym razem, niech panna nic nie powiada siostrze — przerwał mąż — oto moja rada, a zachodź panna do nas, nie pytając się o pozwolenie. To interes korzystny. Potem i siostra sama przystanie.
— Może i zajdę.
— Jutro, o siódmej; i od tamtych przyjdą; osobiście panna postanowi.
— Podamy i samowarek — dodała żona.
— Dobrze, przyjdę — odparła Elżbieta, ciągle zadumana, i zwolna jęła się ruszać z miejsca.
Raskolnikow już ich właśnie minął i nie słyszał nic więcej. Przechodził spokojnie, nieznacznie, starając się nie uronić ani jednego wyrazu. Jego pierwotne zdumienie zamieniało się powoli w trwogę, jakby mu mróz przeszedł po plecach. Dowiedział się nagle znienacka i całkiem niespodzianie, dowiedział się, że jutro, punkt o siódmej wieczorem, Elżbiety, siostry staruszki i jedynej jej współlokatorki, nie będzie w domu i że tedy stara punkt o siódmej zostanie w domu sama jedna.

Do domu miał już tylko kilka kroków. Wszedł do siebie, jakby skazany na śmierć. O niczem nie myślał, jakgdyby nie mógł myśleć o niczem; ale całą swoją istotą poczuł nagle, że niema już ani swobody rozsądku, ani woli i że wszystko skończyło się ostatecznie.
Oczywiście, gdyby mu nawet całe lata wypadało czekać na lepszą sposobność, to i wtedy, mając plan, nie można byłoby rachować na okazję lepszą, niż ta, co mu się teraz nadarzała. W każdym razie trudno byłoby dowiedzieć się w przeddzień i napewno, z większą ścisłością i z najmniejszem ryzykiem, bez wszelkich niebezpiecznych badań i poszukiwań, że jutro, o takiej a takiej godzinie, taka a taka staruszka, na której całość się czycha, będzie w domu sama jedna.

ROZDZIAŁ VI

Z czasem, Raskolnikow dowiedział się wypadkiem, poco właściwie mieszczanin i baba zapraszali do siebie Elżbietę. Sprawa była bardzo zwyczajna i nie miała w sobie nic szczególniejszego. Przyjezdna i podupadła rodzina sprzedawała rzeczy, ubranie i t. p., wszystko kobiece. Ponieważ na rynku sprzedawać niema interesu, szukano więc handlarki, a Elżbieta tem się zajmowała: brała komisy, chodziła za interesami i miała znaczną praktykę, ponieważ była bardzo uczciwa i zawsze żądała ceny stałej: jaką cenę powie, od tej za nic nie odstąpi. Mówiła zaś wogóle mało, i jak już powiedziano, była nadzwyczaj nieśmiała i potulna...
Ale Raskolnikow ostatniemi czasy zaczął być zabobonny. Ślady przesądów zostały w nim i później jeszcze na długo, prawie na zawsze. I w całej tej sprawie skłonny był zawsze dopatrywać się jakiejś nadzwyczajności, tajemniczości, jakby wszystko stać się miało przy współdziałaniu nadzwyczajnych wpływów i zbiegów okoliczności. Jeszcze zimą pewien znajomy student, niejaki Pokorew, wyjeżdżając do Charkowa, dał mu w rozmowie adres starej Aliny, na wypadek, gdyby chciał co kiedy zastawić. — Przez długi czas nie chodził do niej, miał bowiem lekcje, i jakoś się żyło. Ale przed półtora miesiącem przypomniał sobie jej adres; miał on dwie rzeczy, nadające się do zastawu: stary srebrny zegarek po ojcu i mały złoty kolczyk z trzema jakiemiś czerwonemi kamyczkami, który mu siostra przy pożegnaniu ofiarowała na pamiątkę. Postanowił zanieść kolczyk; odszukawszy starą, od pierwszego wejrzenia, nic jeszcze o niej nie wiedząc szczególnego, poczuł do niej wstręt niepohamowany, wziął dwa „papierki“ i po drodze zaszedł do jakiejś nędznej bawaryjki. Zażądał herbaty, siadł i głęboko się zamyślił. Dziwna myśl kluła mu się z głowy, jak z jajka kurczę, i bardzo, bardzo go zajmowała.
Prawie obok niego na drugiem krześle siedział student, którego wcale nie znał i nie przypominał sobie, w towarzystwie młodego oficera. Pograli w bilard i zaczęli pić herbatę. Nagle usłyszał, że student opowiada oficerowi o lichwiarce Alinie, sekretarzowej kollegjalnej, i daje mu jej adres. Już to samo wydało się Raskolnikowi nieco dziwnem, idzie akurat stamtąd, a tu właśnie mówią o niej. Oczywiście, wypadek, ale odtąd nie może on się już pozbyć osobliwego urojenia, a okoliczności jakby na złość podszczuwają go ciągle: student nagle zaczyna opowiadać towarzyszowi różne szczegóły o starej Alinie.
— Pyszna baba — mówi — tam zawsze można dostać pieniędzy. Bogata, jak żyd, może odrazu wydać pięć tysięcy, a nie pogardza nawet fantem rublowym. Naszych wielu już było u niej, tylko bestja twarda...
I jął opowiadać, jaka ona zła, kapryśna, że dość jeden dzień uchybić terminu, a zastaw przepadnie. Daje zaledwie czwartą część wartości przedmiotu, a procent bierze po pięć a nawet po siedem od sta na miesiąc i t. d. Student rozgadał się i dodał nadto, że stara ma siostrę Elżbietę, którą tamta, taka mała i nędzna, co chwilę bije i trzyma w bezwarunkowej niewoli, jak małe dziecko, podczas gdy Elżbieta ma conajmniej osiem werszków wzrostu...
— To mi okaz! — zawołał student i zaśmiał się. Zaczęli mówić o Elżbiecie. Student opowiadał o niej ze szczególnem upodobaniem i śmiał się ciągle, a oficer z wielką ciekawością słuchał i prosił studenta, aby mu przysłał tę Elżbietę pod pozorem reperacji bielizny. Raskolnikow nie stracił ani słowa i odrazu dowiedział się wszystkiego; Elżbieta była młodszą, przyrodnią (z innej matki) siostrą starej i miała już do trzydziestu pięciu lat. Pracowała za siostrę dzień i noc, była w domu zamiast kucharki i praczki i nadto szyła na sprzedaż, wynajmowała się nawet do mycia podłóg i wszystko oddawała siostrze. Żadnego obstalunku i żadnej roboty nie śmiała przyjąć, bez zezwolenia starej. A stara zrobiła już testament, o czem Elżbieta już była powiadomiona, mocą którego miała ona dostać jedynie ruchomości, krzesła i t. p., pieniędzy zaś ani grosza, te bowiem wszystkie były przeznaczone na rzecz pewnego klasztoru w gubernji N. na wieczną pamiątkę duszy zmarłej. Była Elżbieta i mieszczanką, a nie urzędniczką, panną, strasznie niezgrabną, wzrostu nadmiernie wysokiego, z długiemi, jakby wywróconemi, pedałami, zawsze w wydeptanych koszlawych trzewikach, ale ubrana czyściutko. Co najwięcej jednak dziwiło i bawiło studenta, to to, że Elżbieta co chwila bywała brzemienną...
— Jakto? Wszak mówiłeś, że to monstrum? — zauważył oficer.
— Tak, sztywna, niby żołnierz przebrany, ale wcale nie monstrum. Ma taki dobry wyraz twarzy i oczu. Nawet bardzo. Dowodem, że się niejednemu podoba. Taka cicha, łagodna, milcząca, zgodna, na wszystko zgodna. A uśmiech ma nawet bardzo miły.
— Widzę, że i tobie się podobała! — zaśmiał się oficer.
— Dla oryginalności. Nie, wiesz, co ci powiem. Jabym tę starą kwokę zabił i zrabował, i wierzaj mi, bez najmniejszego wyrzutu sumienia — dodał z zapałem student.
Oficer znowu się roześmiał, a Raskolnikow zadrżał. Jakie to szczególne!
— Pozwól, pragnę ci zadać pytanie poważne — z zapałem mówił student. — Przed chwilą żartowałem sobie, to prawda, ale uważaj tylko: z jednej strony głupia, bezsensowna, nędzna, zła, chora staruszka, całkiem zbyteczna dla świata, przeciwnie nawet, całkiem szkodliwa, sama nie wiedząca poco żyje i która jutro bądź co bądź umrze. Rozumiesz ty to?
— No, no, rozumiem — odparł oficer, z uwagą wpatrując się w rozgorączkowanego towarzysza.
— Słuchaj dalej. Z drugiej strony, młode, świeże siły, marnujące się, bez pomocy, i to tysiącami, i to wszędzie! Sto, tysiące dobrych czynów i spraw, które można urządzić lub naprawić za pieniądze starej, przeznaczone na klasztor! Setki, tysiące być może istot, skierowanych, na dobrą drogę; dziesiątki rodzin, wybawionych od nędzy, od gnicia, od zguby, od rozpusty, od szpitalów wenerycznych — i wszystko to za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej pieniądze, z warunkiem, abyś za ich pomocą poświęcał potem siebie na usługę całej ludzkości i dobra społecznego: jak sądzisz, czy jednej martwej zbrodni nie zatrze tysiące dobrych czynów? Za jedno życie — tysiące istnień, zbawionych od gnicia i rozkładu? Jedna śmierć i sto istnień wzamian — toć to arytmetyka! Bo i cóż warte na wagach społecznych życie tej suchotniczej, złej i głupiej staruszeczki? Nie więcej od życia pchły, karalucha, a nawet nie warte i tego, bo stara jest szkodliwa. Ona morduje cudze życie! ona onegdaj Elżbietce palec ugryzła ze złości; o mało jej go nie odjęli!
— W istocie, nie warta, że żyje — odparł oficer — ale wszak to natura.
— Ech, mój bracie, wszak naturę ulepszają, doskonalą, a gdyby nie to, wypadałoby utonąć w przesądach. Bez tego, nie byłoby ani jednej wielkości na świecie. Powiadają: „obowiązek, sumienie“ — nie mam zamiaru powstawać przeciwko sumieniu i obowiązkowi — ale czyż my je należycie pojmujemy? Czekaj, zadam ci jeszcze jedno pytanie, słuchaj!
— Nie, ty czekaj; ja ci zadam pytanie. Słuchaj!
— No?
— Oto mówisz, rozprawiasz, dowodzisz, a czy sam zabiłbyś tę lichwiarkę?
— Oczywiście, nie! Głosuję tylko za sprawiedliwością... Ale cóż tam, ja...
— A mojem zdaniem, skoro się sam nie decydujesz, to niema tu żadnej sprawiedliwości! Zagrajmy jeszcze partję!
Raskolnikow był w nadzwyczajnem wzburzeniu. Oczywiście, były to najzwyczajniejsze i najczęstsze, nieraz już przezeń słyszane, tylko w innych formach i na inny temat, młode rozmowy i myśli. Ale dlaczego właśnie teraz wypadło mu wysłuchać takiej rozmowy i takich myśli, gdy w jego własnej głowie rodziły się akurat... takie same myśli? I dlaczego właśnie zaraz, jak tylko wyniósł zarodek swojej myśli od lichwiarki, akurat trafia na rozmowę o niej?... Ten zbieg okoliczności wydawał mu się zawsze dziwny. Ta rozmowa nic nieznacząca, knajpiana, wywarła nań wpływ nadzwyczajny przy dalszym rozwoju sprawy; jakgdyby istotnie tkwiło w niej jakieś przeznaczenie, wskazówka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wróciwszy z placu Siennego, rzucił się na sofę i całą godzinę przesiedział nieruchomo. Tymczasem ściemniło się; świecy nie miał, lecz nawet na myśl mu nie przyszło zapalać światło. Nie mógł nigdy sobie potem przypomnieć, czy myślał o czem wówczas? Wreszcie, uczuł dawną gorączkę, osłabienie i z rozkoszą domyślił się, że na sofie można się także położyć. Wkrótce twardy, ołowiany sen spadł nań, przygniótł go niejako.
Spał niezwykle długo i bez snów. Anastazja, wszedłszy do niego nazajutrz o dziesiątej zrana, ledwie że się go dobudziła. Przyniosła mu herbaty i chleba. Herbata znowu była wystała i znowu w jej własnym imbryku.
— A to śpi! — zawołała ze zgorszeniem — i to śpi bez przestanku!
Podniósł się z wysiłkiem. Głowa go bolała; zerwał się na nogi, pokręcił się po swojej komórce i znowu upadł na sofę.
— Znowu spać! — zawołała Anastazja — ale czyś nie chory?
Nic nie odpowiedział.
— Herbaty chcesz?
— Później — wymówił z wysiłkiem, zamykając znowu oczy i odwracając się do ściany. Anastazja postała nad nim.
— Może i doprawdy chory — rzekła, zawróciła się i wyszła.
Po dwóch godzinach, weszła znowu z zupą. Leżał, jak przedtem. Herbaty ani dotknął Anastazja aż się obraziła i zaczęła go gniewnie poruszać.
— Coś pan taki ospały? — zawołała, patrząc nań ze wstrętem.
Podniósł się i usiadł, ale nic nie powiedział i patrzał w ziemię.
— Chory, czy co? — zapytała Anastazja i znowu nie otrzymała odpowiedzi.
— Wyszedłby pan choćby na ulicę — rzekła po chwili milczenia — choćby wiatru trochę zaczerpnąć. A jeść się chce?
— Później — słabo wyszeptał — idź sobie! — i machnął ręką.
Postała jeszcze trochę, spojrzała nań z współczuciem i wyszła.
Po upływie kilku minut, podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i na zupę. Potem wziął chleb, wziął łyżkę i zaczął jeść.
Zjadł trochę bez apetytu, trzy czy cztery łyżki, prawie machinalnie. Głowa mniej go bolała. Nasyciwszy się, wyciągnął się znowu na sofie, ale zasnąć już nie mógł, leżał nieruchomo na brzuchu, z twarzą, ukrytą w poduszkę. Roiło mu się ciągle, a straszne były to mary: coraz częściej zdawało mu się, że jest gdzieś w Afryce, w Egipcie, na jakiejś oazie. Karawana odpoczywa, wielbłądy leżą spokojnie; dokoła rosną palmy i wszyscy obiadują. On zaś, ciągle pije wodę, prosto ze strumienia, który tuż obok płynie i szemrze. I tak chłód panuje, i cudna, taka cudna niebieska woda zimna, biegnie po różnobarwnych kamyczkach i po tak czystym ze złotemi odblaskami piasku... Wtem wyraźnie usłyszał, że zegar bije. Zadrżał, ocknął się, podniósł głowę, spojrzał w okno, zorjentował się co do czasu i nagle zerwał się zupełnie przytomnie, jakby go ktoś ściągnął z sofy. Na palcach zbliżył się do drzwi, uchylił je nieco i jął nasłuchiwać na dół po schodach. Serce strasznie mu biło. Ale na schodach było zupełnie spokojnie, jakby wszyscy spali... Dziwne i zagadkowe mu się zdało, że mógł przespać w takiem zapomnieniu od wczoraj i nic jeszcze nie robił, nic nie przygotował... A tymczasem może to była już szósta... I zamiast snu i martwoty, opanował go niezwykły gorączkowy, nieprzytomny pośpiech. Przygotowań zresztą było niewiele. Wytężał wszystkie myśli, żeby ogarnąć wszystko i niczego nie pominąć; a serce ciągle biło, waliło tak, że aż ciężko było oddychać. Przedewszystkiem, trzeba było zrobić pętlę i przyszyć ją do palta — rzecz jednej chwili. Zapuścił rękę pod poduszkę i odszukał w napchanej pod nią bieliźnie, starą, całkiem podartą, niepraną koszulę. Z jej łachmanów, wyrwał taśmę szeroką na kilka cali i długą na kilkanaście. Tę taśmę złożył we dwoje, zdjął z siebie szerokie, mocne z jakiegoś grubego wełnianego materjału palto letnie (swoją jedyną zwierzchnią odzież) i zaczął przyszywać obydwa końce taśmy pod lewą pachą z wewnątrz. Ręce mu się trzęsły przy szyciu, ale wykonał robotę tak, że z zewnątrz nic znać nie było, gdy palto włożył napowrót. Igłę i nici miał już przygotowane oddawna w stoliku, zawinięte w papierek. Co się zaś tyczy pętli, to był to jego własny zręczny wynalazek: pętla była przeznaczona dla siekiery. Wszakże nie można było mieć w ręku, idąc przez ulicę. A gdyby ją schować pod palto, to i tak trzebaby było podtrzymywać ręką, co zwracałoby przecie uwagę. Ale teraz mając pętlę, dość jest tylko włożyć w nią rękojeść siekiery i będzie sobie wisiała spokojnie, wewnątrz pod pachą, przez całą drogę. Włożywszy zaś rękę do bocznej kieszeni palta, mógł nawet koniec rękojeści podtrzymywać, żeby się nie ruszała, a ponieważ palto było dość szerokie, istny worek, to zzewnątrz nie można było wcale spostrzec, że się podtrzymuje coś ręką, przez kieszeń. Tę pętlę wymyślił już także przed dwoma tygodniami.
Skończywszy to jedno, wsunął palce w maleńką szparkę pomiędzy swoją sofą „turecką“ a podłogą, poszperał około lewego kąta i wyciągnął przygotowany już oddawna i schowany tam fant. Fant ten, nie był, zresztą, wcale fantem, lecz poprostu, drewnianą, gładko obstruganą deszczułką, wielkości i grubości nie większej od zwykłej srebrnej papierośnicy. Tę deszczułkę znalazł on wypadkowo, w czasie jednej ze swych przechadzek, na pewnem podwórzu, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. Już następnie dodał do deszczułki gładką i cienką blaszkę — pewno jakiś odłamek od czegoś — którą także znalazł tego samego dnia na ulicy. Złożywszy obydwie deszczułki, z których blaszana była mniejsza od drewnianej, związał je razem silnie, krzyż na krzyż, nitką; potem starannie i elegancko zawiązał je w czysty biały papier i zawiązał tak, żeby jaknajtrudniej było rozwiązać. To dlatego, żeby na chwilę odwrócić uwagę starej, gdy zacznie dłubać węzełek i tym sposobem przygotować wybuch. Blaszka była dodana, ażeby stara choćby w pierwszej chwili nie domyśliła się, że ten „przedmiot“ jest drewniany. Wszystko to przechowywał do czasu pod kanapą. Zaledwie wydobył fant, gdy wtem dał się słyszeć na podwórzu jakiś głos:
— Już dawno po szóstej!
— Dawno! O Boże!
Rzucił się do drzwi, posłuchał, porwał czapkę i jął schodzić na dół przez swoje trzynaście stopni, ostrożnie, niedosłyszalnie, jak kot. Miał przed sobą rzecz najważniejszą — ukraść siekierę z kuchni. To, że sprawę należy załatwić siekierą, postanowił już oddawna. Miał jeszcze przy sobie nóż ogrodniczy składany: ale nożowi, a szczególniej swoim siłom nie ufał i dlatego też wybrał ostatecznie topór. Dodajemy przy sposobności jeden szczegół z powodu wszystkich ostatecznych postanowień, już powziętych przezeń w tej sprawie. Miały one jedną dziwną cechę: im były ostateczniejsze, tem głupsze, bezsensowniejsze stawały się w jego własnych oczach. Pomimo całej męczącej, wewnętrznej walki swojej nigdy ani na chwilę, w ciągu tego całego czasu nie mógł uwierzyć w możliwość spełnienia się swych planów.
I gdyby nawet zdarzyło się kiedykolwiek tak, że wszystko, aż do ostatniej godziny byłoby przezeń zbadane i postanowione ostatecznie, i nawet wątpliwości nie byłoby już żadnych — to w tej chwili, zdaje się, wyparłby się wszystkiego, jako niedorzeczności, głupoty i fantazji. Ale punktów nierozwiązanych i zwątpień zostawało jeszcze mnóstwo! Co się zaś tyczy tego, skąd wziąć siekierę, to ten drobiazg wcale go nie niepokoił, nie było bowiem nic łatwiejszego. Wszak Anastazji, szczególniej wieczorami, co chwila nie było w domu; to pobiegnie do sąsiadów, to do sklepiku, a drzwi zostawiała zawsze naoścież. Gospodyni tylko właśnie za to miewała z nią sprzeczki. I tak, należało tylko wejść po cichutku, we właściwym czasie, do kuchni i wziąć siekierę, a za godzinę (gdy się już wszystko skończy) wejść i położyć napowrót. Ale były także wątpliwości. Przyjdzie, dajmy na to, za godzinę, żeby położyć napowrót, a Anastazja akurat wróci do kuchni. Oczywiście, wypadnie minąć kuchnię i wyczekać dopóki nie wyjdzie. A jeżeli właśnie zacznie szukać siekiery, krzycząc — otóż i podejrzenie, albo przynajmniej okazja do podejrzenia.
Ale były to jeszcze drobiazgi, o których nie zaczynał myśleć, zresztą nie było i kiedy. Myślał o głównej rzeczy, a drobiazgi odkładał dotąd, aż się sam przekona o wszystkiem.
Ale to ostatnie wydawało się nie do urzeczywistnienia. Tak przynajmniej jemu samemu się zdawało. Żadną miarą, naprzykład, nie mógł sobie wyobrazić, że kiedyś przestanie myśleć, zerwie się — i pójdzie wprost tam... Nawet niedawno swoją próbę (to jest wizytę z zamiarem ostatecznego obejrzenia wszystkiego) usiłował tylko zrobić, lecz wcale nie na serjo, a tak: „co tam, pójdę sprobuję, dość „marzeń“! — i zaraz nie wytrzymał, splunął i uciekł, wściekły na samego siebie. A tymczasem, zdawałoby się, cała analiza, w znaczeniu moralnego rozwiązania kwestji, była już przezeń dokonana: jego kazuistyka zaostrzyła się, jak brzytwa, i sam w sobie nie znajdował już przekonywujących zaprzeczeń. Ale ostatecznie poprostu nie ufał sobie, lecz uparcie, niewolniczo, szukał zaprzeczeń na stronie i poomacku, jakgdyby go kto przymuszał i pociągał ku temu. Dzień zaś ostatni, który tak niespodzianie nastąpił i zadecydował wszystko odrazu, oddziałał nań zupełnie mechanicznie: jakgdyby go kto wziął za rękę i pociągnął za sobą, bez oporu, ślepo, z nadludzką siłą, machinalnie. Zupełnie tak, jakby mu koło maszyny porwało połę surduta i zaczęło ją wciągać w siebie. Z początku — wreszcie już daleko dawniej — zajmowało go jedno pytanie: dlaczego z taką łatwością daje się odnaleźć i zdemaskować prawie każda zbrodnia i dlaczego tak jasno ujawniają się ślady wszystkich prawie przestępców? Doszedł stopniowo do licznych i ciekawych wniosków, i zdaniem jego, najgłówniejsza przyczyna zawiera się nie tyle w materjalnej niemożliwości ukrycia przestępstwa, ile w samym przestępcy; sam bowiem przestępca, i to prawie każdy, w chwili zbrodni poddaje się jakiemuś upadkowi woli i rozsądku, które natomiast ustępują jakiejś dziecinnie fenomenalnej lekkomyślności, i to właśnie w tej chwili, gdy najbardziej potrzeba rozsądku i ostrożności. Według jego przekonania, wypadało, że to zaćmienie rozsądku i upadek woli opętują człowieka, jak choroba, rozwijają się stopniowo i dochodzą do swego najwyższego punktu niebawem przed samym aktem zbrodni; trwają w tym samym stanie w trakcie spełnienia zbrodni i jeszcze przez kilka chwil po spełnieniu, zależnie od osoby przestępcy; poczem przemijają tak, jak przemija każda choroba. Kwestji zaś: czy choroba wytwarza samo przestępstwo, czy też samo przestępstwo jakoś dla swej szczególnej natury zawsze ma za towarzyszkę coś w rodzaju choroby — tej kwestji nie umiał rozwiązać.
Doszedłszy do takich wniosków, uznał, że z nim osobiście, w jego sprawie, nie mogą istnieć podobne chorobliwe przewroty, że rozsądek i wola zostaną przy nim, bezwarunkowo, przez cały czas trwania tego, co zamierzył, jedynie dla tej przyczyny, że to co zamierzył — „nie jest zbrodnią...“ Opuszczamy cały ten proces, dzięki któremu doszedł do takiej konkluzji, jużeśmy i tak zaszli za daleko... Dodamy tylko, że faktyczne, czysto materjalne przeszkody w całej tej sprawie, grały w jego umyśle rolę drugorzędną. Dość tylko opanować je całą siłą woli i rozsądku, a wszystkie, w swoim czasie, zostaną pokonane, gdy wypadnie poznać się do najmniejszej drobnostki ze wszystkiemi szczegółami sprawy... Ale sprawa nie zaczynała się. Swym ostatecznym postanowieniom w dalszym ciągu coraz mniej ufał — i, gdy wybiła godzina, wszystko stało się zgoła inaczej, jakoś znienacka, nawet prawie niespodziewanie.
Pewien nic nieznaczący wypadek zmieszał go okrutnie, zanim jeszcze zeszedł ze schodów. Zrównawszy się z kuchnią gospodyni, otwartą, jak zwykle, naoścież, ostrożnie skierował na nią oczy, ażeby przedewszystkiem skonstatować: czy niema tam, w nieobecności Anastazji, samej gospodyni, a jeżeli niema, to czy dobrze są zamknięte drzwi od pokoju, żeby ona także w jaki sposób stamtąd nie wyjrzała, w chwili gdy on wejdzie po siekierę? Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy nagle spostrzegł, że Anastazja nietyllko jest na ten raz w domu, u siebie, w kuchni, ale jeszcze zajęta jest robotą: wyjmuje z kosza bieliznę i wiesza ją na sznurach! Ujrzawszy go, sługa przestała rozwieszać, odwróciła się doń i patrzała na niego przez cały czas, dopóki nie przeszedł. On spuścił oczy i minął kuchnię, niby nie zwracając na nią uwagi. Ale fakt nastąpił: siekiery niema! To go strasznie zmieszało.
„I skąd mogłem przypuszczać“, myślał, zbliżając się do bramy — skąd mogłem wnosić, że jej bezwarunkowo o tej porze nie będzie w domu? Dlaczego, dlaczego tak stanowczo w to wierzyłem?“
Był znękany i nawet niejako poniżony. Chciał sam ze siebie śmiać się ze złości... Dziki, zwierzęcy gniew go opanował.
Zatrzymał się w zamyśleniu przy bramie. Iść na ulicę, tak, bez celu, było dlań wstrętnem, do domu — tembardziej. I jaką sposobność straciłem na zawsze! szepnął bezmyślnie, stojąc przed bramą, akurat nawprost ciemnej komórki stróża, także otwartej. Nagle, drgnął. Z komórki stróża będącej o dwa kroki od niego z pod ławki na prawo coś błysnęło mu w oczy... Obejrzał się dokoła — nikogo. Na palcach zbliżył się do komórki, zszedł po dwóch schodkach i słabym głosem zawołał stróża. — „Zgadłem, niema go! Jest gdzie, blisko zapewne, bo i drzwi otwarte naoścież“. Rzucił się bez namysłu na topór (bo to był topór) i wyciągnął go zpod ławki, gdzie leżał pomiędzy dwoma polanami; zaraz go nie wychodząc, przyczepił do pętli, obie ręce wsunął do kieszeni i wyszedł z mieszkania stróża; nikt go nie widział! „Nie rozum, to djabeł!“ pomyślał z dziwnym uśmiechem. Ten wypadek dodał mu wiele ducha.
Szedł drogą powoli i ociężale, nie spiesząc się, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Mało spoglądał na przechodniów, starał się nawet wcale nie patrzeć im w oczy i być, jak tylko można, niedostrzegalny. Wtem przyszedł mu na myśl jego kapelusz.
„Ach mój Boże! I pieniądze były trzy dni temu i nie mogłem zamienić na czapkę!“ Przekleństwo wyrwało mu się z duszy.
Zajrzawszy wypadkiem, jednem okiem, do sklepiku, zobaczył, że tam, na zegarze ściennym, już jest dziesięć minut na ósmą. Należało się spieszyć i zarazem zrobić krąg: wejść do domu od tyłu...
Dawniej, gdy mu się zdarzyło wyobrażać sobie to wszystko, myślał, że się będzie bał strasznie. Ale nie bardzo się bał teraz, a nawet wcale się nie bał. Zajmowały go w tej chwili nawet jakieś inne myśli, tylko zawsze nie na długo. Przechodząc obok ogrodu Jusupowa, zajął się nawet bardzo myślą o urządzeniu wysokich wodotrysków i o tem, jakby to one dobrze odświeżyły powietrze na wszystkich placach. Stopniowo, doszedł do przekonania, że gdyby rozszerzyć ogród Letni na całe pole Marsowe i nawet połączyć je z zamkowym ogrodem Michajłowskim, to byłaby to rzecz cudowna i olbrzymiego pożytku dla miasta. To zainteresowało go nagle: dlaczego właśnie, we wszystkich wielkich miastach, człowiek nietyle z potrzeby, ile dla jakiejś szczególnej właściwości musi mieszkać i osiedlać się w takich właśnie częściach miasta, gdzie niema ani ogrodów, ani wodotrysków, gdzie błoto i wyziewy i wszelka nieczystość. Tu przyszły mu na myśl jego własne spacery po placu Siennym i ocknął się na chwilę. „A do licha, szeptał, już lepiej o niczem nie myśleć“.
„Tak zapewne ci, których prowadzą na śmierć, przylepiają się myślami do wszystkich przedmiotów, napotykanych, po drodze“ błysnęło mu w głowie, ale tylko błysnęło na sekundę; sam jaknajspieszniej myśl tę przytłumił. Gdzieś nagle zegar uderzył raz. „Co to, miałożby to już być w pół do ósmej? To być nie może, zegar kłamie!“
Na jego szczęście, w bramie udało mu się pomyślnie. Nie dość tego, nawet jakby z umysłu, w tej samej chwili — tuż przed nim, wjechał w bramę ogromny wóz z sianem, który go zasłonił na cały czas przejścia przez bramę, i zaledwie wóz zdążył wyjechać z bramy na podwórze, on szybko prześliznął się na prawo. Tam z tamtej strony wozu, słychać było kilka głosów krzyczących i spierających się, ale jego nikt nie spostrzegł i nikt nie szedł naprzeciw niemu. Wiele okien, wychodzących na to ogromne kwadratowe podwórze, było naówczas otwartych, ale nie podniósł głowy — nie miał siły. Schody do starej były blisko, zaraz z bramy na prawo. Był już na schodach...
Tamując oddech i przycisnąwszy ręką bijące serce, namacawszy zarazem i umocowawszy jeszcze raz topór, jął ostrożnie i spokojnie wchodzić na górę, nasłuchując co chwila. Lecz i schody o tej porze całkiem były puste; wszystkie drzwi były zamknięte; nie spotkał ani żywej duszy. Na pierwszem piętrze jedno puste mieszkanie, co prawda, było otwarte naoścież: pracowali w nim malarze, ale i ci nawet go nie spostrzegli. Postał, pomyślał i poszedł dalej. — „Naturalnie, byłoby lepiej, gdyby ich tu wcale nie było, ale... nad nimi jeszcze dwa piętra“.
Otóż i trzecie piętro, otóż i drzwi, otóż i mieszkanie naprzeciwko; to puste. Na drugiem piętrze, według wszelkich oznak, mieszkanie, co akurat pod mieszkaniem starej także puste: bilet wizytowy, przybity do drzwi gwoździkami, zdjęty — wyjechali. Przez chwilę przyszło mu na myśl: „czy nie uciec?“ Ale nie dał sobie odpowiedzi i zaczął nasłuchiwać w stronę pokoju starej: martwa cisza. Potem jeszcze raz, nasłuchiwał w dół po schodach, słuchał długo, uważnie... Następnie obejrzał się po raz ostatni, poprawił się, wstrząsnął całem ciałem, i jeszcze raz popróbował topór w pętli. „Czym nie blady... zanadto? — myślał — czym nie bardzo wzruszony? Ona podejrzliwa... Możeby jeszcze poczekać... dopóki serce przestanie?...“
Ale serce nie przestawało. Przeciwnie, jakby umyślnie, biło coraz silniej, silniej, silniej... Nie wytrzymał, powoli wyciągnął rękę do dzwonka i zadzwonił. Po chwili zadzwonił jeszcze raz, głośniej.
Milczenie. Dzwonić ciągle niema potrzeby, zresztą i nie wypada. Stara, rozumie się, jest w domu, ale podejrzliwa i sama jedna. Poniekąd znał jej przyzwyczajenia... i jeszcze raz ściśle przyłożył ucho do drzwi. Czy słuch miał już tak zaostrzony (co wogóle trudno przypuścić) czy też w istocie było lepiej słychać, dość, że nagle rozróżnił jakby ostrożny szelest ręki przy klamce i jakby szmer sukni, dotykającej drzwi. Ktoś pocichutku stał przy samej klamce i tak samo, jak on nazewnątrz, nasłuchiwał przytajony zwewnątrz i, zdaje się, także przyłożywszy ucho do drzwi...
Poruszył się umyślnie i coś głośniej mruknął, ażeby nawet pozoru nie dać, że ma złe zamiary; potem zadzwonił po raz trzeci, ale powoli, poważnie i zupełnie bez jakiegokolwiek zniecierpliwienia. Gdy przypomniał sobie o tem później, trzeźwo, chwila ta została w nim na wieki; nie mógł pojąć, skąd się w nim wzięło tyle przebiegłości, zwłaszcza, że umysł zaćmiewał mu się niekiedy, a ciała swego prawie że nie czuł na sobie...

Po chwili dało się słyszeć otwieranie zamku.

ROZDZIAŁ VII

Drzwi, jak i wówczas, uchyliły się na malenieczką szparkę, i znowu dwa ostre i niedowierzające spojrzenia utkwiły weń z ciemności. Tu Raskolnikow zmieszał się i popełnił ważny błąd.
W obawie, iż stara zlęknie się tego, że są sami, i nie spodziewając się, że jego widok wzbudzi w niej zaufanie, ujął za drzwi i pociągnął je ku sobie, ażeby starej nie przyszło na myśl znowu je zamknąć. Ujrzawszy to, ona nie porwała drzwi ku sobie napowrót, ale też nie wypuściła z rąk klamki, tak, że o mało nie wyciągnął jej, razem z drzwiami, na schody. Widząc zaś, że stoi wpoprzek drzwi i nie puszcza go do środka, poszedł wprost na nią. Ta odskoczyła w przestrachu, chciała coś powiedzieć, ale jakby nie mogła i tylko wytrzeszczyła oczy.
— Dobry wieczór pani — zaczął jak najuprzejmiej, ale głos go nie słuchał, urwał się i zadrżał — przyniosłem pani... fancik... ale lepiej chodźmy dalej, do światła... I opuściwszy ją nieproszony, wszedł do pokoju. Stara podreptała za nim; język jej się rozwiązał.
— Na Boga! Czego pan chcesz? Co pan sobie życzy?
— Ależ, droga pani, znajomy... Raskolnikow... przyniosłem fancik, o którym pani wspominałem onegdaj... I wyciągnął do niej fant.
Stara spojrzała na przedmiot, ale zarazem zmierzyła bystrym wzrokiem nieproszonego gościa. Patrzyła uważnie, gniewnie i podejrzliwie. Minęła chwila; wydało mu się nawet w jej oczach coś w rodzaju drwiny, jakgdyby domyśliła się już wszystkiego. Czuł, że się miesza, że mu prawie straszno, tak straszno, że, zdaje się, niech jeszcze popatrzy nań, niech tak pomilczy jeszcze z pół minuty, to uciekłby od niej.
— Cóż się pani tak patrzy, jakbyś mnie pani nie poznała? — wymówił nareszcie także z gniewam. — Chcesz pani, to pani bierz, a nie, to pójdę do kogo innego, nie mam czasu.
Nie myślał nawet mówić tego, a tak, samo się powiedziało znienacka.
Stara odzyskała zimną krew, a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej odwagi.
— Ale co pana tak przypiliło... co to jest? — zapytała patrząc na fant.
— Srebrna papierośnica: przecież mówiłem zeszłym razem.
Wyciągnęła rękę.
— Lecz coś pan taki blady? O! i ręce drżą panu! kąpałeś się pan, czy co?
— Gorączka — odparł krótko. — Mimowoli można zblednąć, gdy niema co jeść — dodał, ledwie wymawiając wyrazy. Siły znów go opuszczały. Ale odpowiedź wydała się prawdopodobną; stara wzięła fant.
— Co to takiego? — zapytała, jeszcze raz uważnie mierząc Raskolnikowa i ważąc fant w ręku.
— Przedmiot... papierośnica... srebrna... niech pani obejrzy.
— Jakoś mi się nie zdaje, może i nie srebrna?... A to zawinął.
Starając się rozwinąć sznurek i odwróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były zamknięte, pomimo zaduchu), na kilka sekund opuściła go i stanęła doń tyłem. On rozpiął palto i uwolnił topór z pętli, ale jeszcze nie wyjął zupełnie, lecz podtrzymał go tylko ręką pod ubraniem. Ręce miał bardzo słabe; sam czuł, jak mu co chwila drętwiały i cierpły.
Bał, się, żeby nie upuścić toporu... gdy wtem, jakgdyby zakręciło mu się w głowie.
— Ale kto tu poradzi! — z gniewem zawołała stara i usiłowała się doń odwrócić.
Nie było ani chwili do stracenia. Wyjął topór zupełnie, chwycił go w obie ręce, ledwie czując siebie, i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie, podniósł go do góry i spuścił z impetem na głowę lichwiarki. Dotąd sił prawie nie miał, ale gdy raz uderzył toporem, już go siły nie odstąpiły.
Stara, jak zawsze, była z gołą głową. Jej jasne z siwizną, rzadziutkie włosy, zazwyczaj obficie wyłojone tłuszczem, splecione były w „mysi ogonek“ i podebrane rogowym grzebieniem, sterczącym ztyłu. Cios spadł na samo ciemię, czemu dopomógł jej wzrost niewielki. Krzyknęła, ale bardzo słabo, i nagle przysiadła na podłogę, chociaż zdążyła jeszcze podnieść obydwie ręce do głowy, W jednym ręku trzymała jeszcze „fant“. Wtedy on znowu z całej siły uderzył raz i drugi zawsze z impetem i zawsze po ciemieniu. Krew bryznęła, jak z przewróconej szklanki; ciało runęło nawznak. On odstąpił, pozwolił upaść i niezwłocznie nachylił się ku jej twarzy: już nie żyła. Oczy stały słupem, jakby chciały wyskoczyć, a czoło i cała twarz były zmarszczone i wykrzywione konwulsyjnie.
Położył topór na podłogę, przy umarłej, i zaraz dobrał się do jej kieszeni, starając się nie zawalać płynącą krwią — do tej samej prawie kieszeni, z której tamtym razem wyjmowała klucze. Działał z całą świadomością, żadnych zaćmień ani nieprzytomności nie doznawał, chociaż ręce ciągle mu jeszcze drżały. Przypomniał sobie później, że był nawet bardzo ostrożny, uważny i że ciągle starał się rąk nie zawalać... Klucze niebawem wyjął; wszystkie, jak i wówczas, były w jednym pęku na kółku stalowem. Niezwłocznie udał się z niemi do sypialni.
Była to bardzo niewielka izdebka, z mnóstwem obrazów świętych. Przy ścianie stało łóżko, zasłane bardzo czysto i pokryte jedwabną, skleconą z kawałków, kołdrą watową. Pod drugą ścianą stała komoda. Rzecz dziwna, zaledwie zaczął dobierać kluczy do szuflady, zaledwie usłyszał ich szczęk w zamku, przebiegł go jakby dreszcz. Zachciało mu się nagle rzucić wszystko i uciec. Ale był to tylko moment; uciekać było już za późno. Uśmiechnął się nawet sam nad sobą, gdy nagle inna przerażająca myśl przyszła mu do głowy. Wydało mu się nagle, że stara może jeszcze żyje i ocknie się. Porzuciwszy klucze i komodę, pobiegł napowrót do trupa, porwał topór i zamierzył się znowu na starą, ale go nie opuścił. Nie było wątpliwości, że umarła. Zgiąwszy się i przypatrując się jej znowu bliżej, ujrzał dokładnie, że czaszka była strzaskana i nawet nieco skręcona na bok. Chciał dotknąć się palcem, ale cofnął rękę; wszak i bez tego było widać. Krwi tymczasem napłynęła spora kałuża. Wtem spostrzegł na jej szyi sznurek, targnął nim, ale sznurek był mocny i nie dał się zerwać, a przytem nasiąknął krwią. Spróbował wyciągnąć go tak z zapazuchy, ale coś przeszkadzało, tkwiło. Zniecierpliwiony, zamierzył już toporem, ażeby rąbnąć po sznurku, po ciele, z góry, ale nie miał odwagi, i z trudnością, zawalawszy ręce i topór, po dwuminutowej pracy, przeciął sznurek, nie dotknąwszy toporem ciała i zdjął; nie pomylił się — woreczek. Na sznurku były dwa krzyże, cyprysowy i miedziany i nadto medalik błyszczący: ale tuż przy nich wisiał niewielki, zamszowy, wytłuszczony woreczek, ze stalową obwódką i kółkiem. Woreczek był dobrze wypchany; Raskolnikow wsunął do kieszeni nie oglądając, krzyże rzucił starej na piersi i zabrawszy tym razem topór ze sobą, wpadł napowrót do sypialni.
Śpieszył się strasznie, przypadł do kluczy i znowu jął je dobierać. Ale jakoś mu się nie udało: nie pasowały do zamków. Nie dlatego, żeby mu ręce drżały, ale poprostu mylił się: widzi, naprzykład, że klucz zły, a jednak pcha go gwałtem. Nagle przypomniał sobie i zorjentował się, że ten duży zębaty klucz, który wisiał wraz z innemi mniejszemi, najwyraźniej nie jest od komody (tak jak to mu i poprzednio przychodziło na myśl), ale od jakiejś skrzyni, i w tej skrzyni właśnie musi być wszystko schowane. Porzucił komodę i sięgnął pod łóżko, wiedząc, że skrzynie bywają zwykle u starych pod łóżkami. W istocie: była tam spora skrzynka, mająca około arszyna długości, z wypukłem wiekiem, obita czerwonym safjanem, ozdobionym stalowemi gwoździkami. Klucz zębaty przydał się wybornie i otworzył zamek. Z wierzchu pod białem prześcieradłem, leżała szubka zajęcza, pokryta czerwoną materją, pod nią była suknia jedwabna, potem szal, a dalej, w głębi, leżały napozór same rupiecie. Przedewszystkiem zaczął wycierać o czerwone pokrycie szubki swoje ręce umaczane we krwi.
„Czerwona, więc na czerwonem znać nie będzie“, pomyślał i nagle drgnął; „Boże! Zwarjowałem! czy co?“ — szepnął w przerażeniu.
Ale zaledwie dotknął się owych rupieci, gdy nagle, z pod sukni, wysunął się złoty zegarek. Jął więc skwapliwie przewracać wszystko. Istotnie — pomiędzy rzeczami leżało mnóstwo złotych przedmiotów, najwyraźniej same fanty, wykupione i niewykupione — bransoletki, łańcuszki, kolczyki, szpilki i t. p. Niektóre były w futerałach, inne poprostu zawinięte w papier gazetowy, ale starannie i dokładnie, w podwójnych arkuszach i obwiązane wkoło tasiemeczkami. Nie tracąc ani chwilki, jął napełniać niemi kieszenie spodni, palta, nie rozwiązując paczek, ani nie otwierając pudełek: ale nie zdążył nabrać wiele...
Nagle usłyszał, że po pokoju, w (którym leżała stara, ktoś chodził! Zatrzymał się i ucichł, jak grób. Ale wszystko było spokojnie, więc tylko mu się zdawało. Wtem wyraźnie usłyszał lekki krzyk, czy też jakgdyby ktoś cicho i nagle jęknął i zamilkł. Potem znowu grobowa cisza w ciągu jednej czy dwóch minut. Siedział na palcach przy kufrze i czekał, ledwie dysząc, ale nagle zerwał się, porwał topór i wybiegł z sypialni.
Na środku pokoju stała Elżbietka, z dużym węzełkiem w rękach i spoglądała w przerażeniu na zabitą siostrę, blada, jak płótno, i jakby sił jej brakło do wołania o pomoc. Spostrzegłszy go, gdy wybiegł zadrżał, jak listek, drobnem drżeniem, a po całej jej twarzy przebiegły konwulsje. Podniosła rękę, otworzyła usta, ale jednak nie krzyknęła i powoli tyłem zaczęła odsuwać się od niego w kąt, prosto, uporczywie patrząc na niego, ale wcale nie krzycząc, tak jakby jej tchu brakło do krzyku. On rzucił się na nią z toporem: usta jej wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy się zaczynają czego lękać, uważnie patrzą na przerażający je przedmiot i gotowią się do krzyku.
I do tego stopnia ta biedna Elżbietka była zahukana, trwożliwa i nieśmiała raz na zawsze, że nawet ręki nie podniosła dla zakrycia sobie twarzy, chociaż byłby to ruch najpospolitszy, zwłaszcza w takiej chwili, gdy topór wisiał nad jej głową. Ledwie ledwie, tylko podniosła nieco lewą rękę, daleko jednak od twarzy, i zwolna wyciągnęła ją ku niemu, jakby chciała go odsunąć. Cios trafił ją prosto w czaszkę ostrzem i odrazu przerąbał cały wierzch czoła, prawie do ciemienia. Ciało runęło na ziemię. Raskolnikow stracił zupełnie przytomność, porwał jej węzeł, rzucił go znowu i pobiegł do przedpokoju.
Trwoga przejmowała go coraz bardziej i bardziej, zwłaszcza zaś po tej drugiej, wcale niespodziewanej zbrodni. Pragnął jak najprędzej uciec stamtąd. I gdyby w owej chwili zdolny był prawidłowiej widzieć i myśleć, gdyby był mógł ogarnąć całą trudność położenia, całą jego ohydę i bezecność, zrozumieć przytem, ile jeszcze przeszkód, a może i zbrodni ma do zwalczenia i popełnienia, ażeby się wyrwać stąd i dostać się do domu, to bardzo być może, że byłby rzucił wszystko i natychmiast udałby się z denuncjacją sam na siebie, i to nie z obawy o siebie, lecz jedynie wskutek grozy i wstrętu do popełnionego czynu. Wstręt zwłaszcza podnosił się i wzrastał w nim co chwila. Za nic w świecie nie poszedłby teraz do kufra, a nawet do pokojów.
Ale jakieś roztargnienie, jakgdyby zaduma, jęła go powoli ogarniać: chwilami jakby zapominał się, albo raczej, zapominał o najważniejszem, a przyczepiał się do drobiazgów. Atoli, zajrzawszy do kuchni i spostrzegłszy na ławce wiadro, do połowy napełnione wodą, rzucił się, by wymyć obie ręce i topór. Ręce były pokrwawione i lepkie. Topór zanurzył żelazem w wodę, porwał leżący na oknie, na stłuczonym spodku, kawałek mydła i jął, prosto w wiadrze, myć sobie ręce. Umywszy je, wyjął z wody topór, wymył żelazo i długo, ze trzy minuty, odmywał drzewo, gdzie się pokrwawiło, próbując nawet mydłem. Następnie otarł wszystko bielizną, która tuż obok schła na sznurze, przeciągniętym przez kuchnię, i potem długo, z uwagą, oglądał topór przy oknie. Śladów się nie zostało, tylko drzewo było nieco wilgotne. Starannie włożył topór w pętlę pod paltot, następnie, o ile pozwalało światło w ciemnej kuchni, obejrzał palto, spodnie i buty. Zzewnątrz, na pierwszy rzut oka, jakby nic nie było; tylko na butach były plamy. Umoczył gałganek i otarł buty. Wiedział, zresztą, że niedobrze ogląda, że może jest coś rzucającego się w oczy, czego nie widzi. W zamyśleniu stanął na środku pokoju. Męcząca, ponura myśl trapiła go — myśl, że traci zmysły i że w tej chwili nie jest w stanie ani zastanowić się, ani się obronić, że może wypada robić teraz co innego, aniżeli to, co on robi... Boże! Trzeba uciekać!“ wyszeptał i wpadł do przedpokoju. Ale tu przejęła go taka zgroza, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie zaznał.
Stał, patrzał i nie wierzył własnym swoim oczom: drzwi zewnętrzne, z przedpokoju na schody, te same, do których tak dzwonił, wchodząc, stały otworem, uchylone nieomal na szerokość dłoni; ani zamku, ani haczyka przez cały czas, przez cały ten straszny czas! Stara nie zamknęła za nim, może powodowana ostrożnością. Ale Boże! Wszak widział potem Elżbietkę! I jak mógł, jak mógł się nie domyśleć, że przecie weszła którędyś! Wszak nie przez ścianę!
Dopadł do drzwi i założył haczyk.
— Ale nie, znowu nie to! Trzeba iść, iść...
Zdjął haczyk, otworzył drzwi i jął słuchać na schody.
Wsłuchiwał się długo. Gdzieś daleko, na dole, widać w bramie, głośno i piskliwie krzyczały czyjeś dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. „A do licha!...“ Czekał niecierpliwie. Nareszcie, wszystko odrazu ucichło, jak nożem uciął, odeszli. Chciał już wyjść, gdy wtem o piętro niżej z trzaskiem otworzono drzwi na schody i ktoś jął schodzić na dół, przyśpiewując jakąś melodię. „A to hałasują!“ — błysnęło mu w głowie. Przymknął znowu drzwi za sobą i przetrzymał. Nareszcie, wszystko umilkło, ani żywej duszy. Dał już krok na schody, lecz nagle znowu dały się słyszeć czyjeś kroki.
Te kroki dały się słyszeć z bardzo daleka, jeszcze na samym początku schodów, ale pamiętał bardzo dobrze i wyraźnie, że od pierwszego stąpnięcia, zaraz jął przypuszczać nie wiadomo dlaczego, że to koniecznie tutaj, na trzecie piętro, do starej. Dlaczego? Czy dźwięki były tak szczególne, niezwykłe? kroki były ciężkie, równe, powolne. Oto tamten przeszedł pierwsze piętro, oto wstępuje dalej i coraz głośniej, głośniej! Dał się słyszeć ciężki oddech wchodzącego. Otóż i trzecie piętro. Tutaj! I nagle zdało mu się, jakgdyby skostniał, jakby to było we śnie, kiedy to śni się, że dopędzają, blisko, chcą zabić, a sam jakby przyrósł do miejsca, ani ręką ani nogą!
I wkońcu, gdy gość zaczął już wchodzić na trzecie piętro, dopiero wtedy wstrząsnął się cały i zdążył jednak bystro i zręcznie wślizgnąć się napowrót z sieni do mieszkania i zamknąć drzwi za sobą. Potem, schwycił za haczyk i cichutko zatknął go na skobel. Instynkt pomagał. Skończywszy wszystko, stłumił oddech i przyczaił się tuż przy drzwiach. Nieznajomy zbliżył się także do drzwi. Stali teraz nawprost siebie, jak on wtedy ze starą, gdy drzwi ich rozdzielały i nasłuchiwali.
Gość kilkakrotnie ciężko sapnął. „Widać gruby i tłusty“, pomyślał Raskolnikow, ściskając topór w ręku W istocie, wszystko jakby snem było. Gość ujął za dzwonek i targnął nim silnie.
Zaledwie rozległ się głuchy brzęk dzwonka, wydało mu się, że coś się rusza w pokoju. Przez kilka sekund przysłuchiwał się nawet z całą uwagą. Nieznajomy zadzwonił jeszcze raz, jeszcze poczekał, i nagle z niecierpliwością jął targać za klamkę. Z trwogą patrzył Raskolnikow na skaczący w skoblu haczyk i z przerażeniem czekał, że oto lada chwila koniec haczyka wyskoczy. I istotnie, było to bardzo możliwe: tak silnie szarpano. Chciał przytrzymać haczyk ręką, ale tamten mógł się domyśleć. W głowie zaczęło się znowu mącić „Ach upadnę!“ pomyślał, ale nieznajomy zaczął mówić i to go otrzeźwiło.
— Co im się stało, czy je kto podusił? Przeklęte! — zaryczał, jak z beczki. — Ej, stara wiedźmo! Elżbietko, ślicznotko! Otwierajcie! Uf, przeklęte, śpią czy co?
I znowu, rozwścieczony, z dziesięć razy targnął za dzwonek. Oho! Musiał to być człowiek despotyczny i stanowczy.
W tej samej chwili, dały się słyszeć niedaleko na schodach drobne kroczki. Zbliżył się ktoś jeszcze. Raskolnikow z początku nie dosłyszał.
— Jakto? Niema nikogo? — dźwięcznie i wesoło zawołał przybyły, zwracając się wprost do pierwszego gościa, który wciąż jeszcze szarpał za dzwonek. — Jak się pan ma, panie Koch!
„Sądząc po głosie, musi być bardzo młody,“ pomyślał nagle Raskolnikow.
— A licho tam wie, o małom drzwi nie wywalił — odparł Koch. — A pan skąd mnie zna?
— Jakto? A toż trzy dni temu, w Gambrynusiee trzy partyjki wygrałem od pana na bilardzie!
— A a a...
— Więc ich niema? To dziwne. A i djablo nieprzyjemne! Gdzieżby się stara podziała? Mam do niej interes.
— A i ja mam także interes.
— Ha! Cóż począć? Trza rejterować. E-ech! A ja myślałem, że dostanę groszy! — zawołał młodzieniec.
— Naturalnie, idźmy, ale poco było fatygować. Sama mnie wiedźma naznaczyła godzinę. A mam kawał drogi. Ale gdzie się to ona włóczy — nie rozumiem. Jak rok okrągły, siedzi, wiedźma, kwasi się, nogi ją bolą, a dziś, jak na złość, spaceru jej się zachciało!
— Może się spytać stróża?
— O co?
— Dokąd poszła i kiedy wróci?
— Hm... do czarta... spytać się... Ale wszak ona nigdzie nie chodzi... I znowu szarpnął za klamkę. — Djabli nadali, niema co, idźmy!
— Czekaj-no pan! — zawołał nagle młodzieniec — patrz pan: widzisz pan jak drzwi odstają, jeśli szarpać?
— No?
— A więc nie są zamknięte na zamek, lecz na haczyk! słyszysz pan, jak haczyk skacze?
— No?
— Jeszcze pan nie rozumiesz? Więc ktoś jest w domu. Gdyby wszyscy wyszli, toby zzewnątrz zamknęli na klucz, a nie na haczyk zwewnątrz. A tu — słyszysz pan, jak haczyk skacze? Ażeby się zamknąć na haczyk zwewnątrz, trzeba być w domu, rozumiesz pan? A więc są w domu i nie otwierają!
— A prawda! — zawołał zdumiony Koch. — Cóż więc do licha! I zaczął wściekle targać drzwiami.
— Czekaj pan! — zawołał znowu młodzieniec — nie szarp pan! Tu się coś święci... wszak pan dzwoniłeś, szarpałeś — nie otwierają; a więc albo obie pomdlały, albo...
— Co?
— Wiesz pan co: chodźmy po stróża: niech je sam obudzi.
— Dobrze!
Obaj ruszyli na dół.
— Czekaj pan! Zostań pan tutaj, a ja pobiegnę po stróża.
— Pocóż mam zostać?
— Bywają wypadki.
— Ha, no...
— Ja bo kształcę się na śledczego! Tu wyraźnie, wyraźnie coś jest! — gorąco zawołał młody i pędem zbiegł ze schodów.
Koch został, ruszył jeszcze raz po cichutku dzwonkiem i ten brzęknął raz: potem, jakby rozmyślając i oglądając, jął ruszać klamką, przyciągając ją, dla przekonania się, że w istocie drzwi są zamknięte tylko na haczyk. Potem, sapiąc, nachylił się i zaczął patrzeć przez dziurkę od klucza; ale w zamku z wewnątrz tkwił klucz, to też nic nie mógł zobaczyć.
Raskolnikow stał i ściskał topór. Był, jak w febrze. Gotów był nawet bić się z nimi, gdy wejdą. Gdy stukali i umawiali się, kilka razy przychodziło mu do głowy skończyć wszystko odrazu i krzyknąć do nich z za drzwi. Niekiedy chciał ich zwymyślać, podrażnić, zanim otworzą. „Żeby już prędzej!“ błysnęło mu w głowie.
— A to siedzi!...
Czas mijał, minuta, druga — nikt nie szedł. Koch zaczął się ruszać.
— A niech go licho!... — zawołał nareszcie i, zniecierpliwiony, opuścił swoje stanowisko, ruszył po schodach, śpiesząc się i tupiąc butami.
Kroki ucichły.
— Boże, co począć!
Raskolnikow zdjął haczyk, uchylił drzwi — nic nie słychać, i nagle, wcale nie myśląc, wyszedł, zamknął drzwi za sobą, jak mógł najlepiej, i zbiegł na dół.
— Ej, djable rogaty! Trzymaj! Łapaj!
Z krzykiem wyrwał się ktoś na dole z jakiegoś mieszkania i nie pobiegł, ale jakgdyby spadł na dół, po schodach, drąc się na całe gardło:
— Michał! Michał! Michał! Zjedzże djabła!
Krzyk skończył się świstem: ostatnie dźwięki dały się słyszeć już ze dworu; wszystko ucichło. Ale w tej samej chwili kilku ludzi, rozmawiając żywo i głośno, zaczęło wchodzić na schody. Było ich trzech czy czterech. Poznał dźwięczny głos młodego. Oni!
W zupełnej rozpaczy pobiegł na ich spotkanie; niech co chce będzie! zatrzymają, wszystko przepadło, przepuszczą, także wszystko przepadło: poznają!
Już się schodzili; oddzielało ich ledwie jedno piętro, gdy wtem zbawienie! O kilka stopni od niego, na prawo, mieszkanie puste i otwarte naoścież, to samo mieszkanie drugiego piętra, w którem malowali robotnicy, a teraz wyszli, jakby umyślnie. Oni to widocznie wybiegli przed chwilą z takim wrzaskiem. Podłogi tylko co pomalowane, w pośród pokoju stoi szkopek i garnek z farbą i pędzlem. Jednym susem skoczył do pokoju i stanął za drzwiami, a był czas wielki po temu: oni byli już na piętrze. Następnie skręcili do góry i przeszli obok niego na trzecie piętro, głośno rozmawiając. On przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł na dół.
Nikogo na schodach! W bramie także nikogo. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo.
Wiedział dobrze, wiedział doskonale, że oni, w tej samej chwili, są już w mieszkaniu, że się bardzo zdziwili, że jest otwarte, podczas gdy niedawno było zamknięte, że już patrzą na trupy, i że lada sekunda domyślą się i pojmą dokładnie, że tu tylko co był morderca i zdążył gdzieś się ukryć, prześlizgnął się obok nich, uciekł, domyślą się może i tego, że był nawet w pustem mieszkaniu, gdy oni wchodzili na górę. Atoli pod żadnym pozorem nie mógł przyspieszyć kroku, chociaż do pierwszego zakrętu zostawało jeszcze z jakie sto kroków.
— Czyby nie wpaść do jakiej bramy i przeczekać gdziekolwiek na obcej ulicy? Nie! Okropność! A możeby gdzie rzucić topór? Może wsiąść w dorożkę? Okropność! Okropność!
Nareszcie uliczka! skręcił w nią ledwo żywy; tu był już w połowie uratowany i wiedział o tem; mniej podejrzeń, wreszcie ruch ludzi był tu znaczny, a on znikł w tłumie, jak ziarnko. Ale wszystkie te męczarnie tak go zmordowały, że ledwie stąpał. Pot spływał mu z czoła, całą szyję miał mokrą.
— A to się schlał! — krzyknął mu ktoś, gdy wyszedł nad kanał.
Czuł się bardzo niedobrze; im dalej, tem gorzej. Pamiętał jednak, że, gdy wszedł na nadbrzeżną kanału i spostrzegł, że tam mało ludzi, przeraził się bardzo i chciał wrócić napowrót w uliczkę. Pomimo że siły mu nie dopisywały, nałożył olbrzymi kawał drogi i przyszedł do domu z wprost przeciwnej strony.
Niezupełnie przytomny wszedł w bramę swego domu, przeszedł bowiem już na schody, gdy wtedy dopiero przypomniał sobie o siekierze.
A przecie miał przed sobą ważne zadanie: i trzeba było położyć ją napowrót i to jak można najzręczniej. Oczywiście, nie był już w stanie wyrozumować sobie, że może byłoby daleko lepiej wcale nie kłaść toporu na dawne miejsce, lecz podrzucić go, choćby później, gdziekolwiek na cudze podwórze.
Ale wszystko wypadło pomyślnie. Drzwi do izby stróża były zamknięte, ale nie na klucz, widocznie więc stróż był w domu. Ale on już do tego stopnia stracił świadomość swoich postępków, że prosto poszedł ku drzwiom i otworzył je. Gdyby go stróż zapytał: „kto tam?“ byłby mu może poprostu oddał siekierę. Lecz stróża znowu nie było w domu, zdążył więc położyć siekierę na poprzednie miejsce pod ławkę; nawet polanem zakrył ją po dawnemu.

Nikogo, ani żywej duszy, nie spotkał potem aż do samego mieszkania, nawet drzwi do gospodyni były zamknięte. Wszedłszy do siebie, rzucił się na sofę tak, jak był. Nie spał, ale był bez czucia. Gdyby ktokolwiek wszedł był do jego mieszkania, byłby się zerwał i krzyknął, majaczył, i szczątki jakichś myśli kręciły mu się po głowie; ale nic z nich nie mógł pochwycić, przy żadnej nie mógł się zatrzymać, nawet pomimo wysiłków...

CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ I

W tym stanie przeleżał bardzo długo. Niekiedy jakby się budził i wówczas dostrzegał, że to już noc oddawana, ale o wstaniu wcale nie myślał. Nareszcie, spostrzegł, że już dobrze świta. Leżał na sofie nawznak, jeszcze sztywny po niedawnem omdleniu. Dochodziły go dość wyraźnie straszne, rozpaczliwe jęki z ulicy, których, zresztą, co noc wysłuchiwał ze swego okna, około godziny trzeciej. One to zbudziły go i teraz.
— „A! Już i pijani wychodzą z bawaryj“, pomyślał — „już po drugiej“ — i nagle zerwał się, jakby go kto ściągnął z sofy. — „Jakto, już po drugiej!“ siadł na sofie — i wszystko sobie przypomniał!... Odrazu, nagle, wszystko stanęło mu w oczach.
W pierwszej chwili, sądził, że zwarjuje. Straszne zimno go objęło; ale zimno było także następstwem gorączki, którą już oddawna miał we śnie. Teraz nagle tak go zatrzęsła febra, że o mało zęby mu nie powyskakiwały, i wszystko się w nim trzęsło. Otworzył drzwi i zaczął słuchać; w domu wszystko mocno spało. Ze zdumieniem oglądał siebie i wszystko dokoła w pokoju. Zrozumiał: jak mógł wczoraj, wszedłszy, nie zamknąć drzwi za sobą, rzucić się na sofę, nietylko nie rozbierając się, ale nawet w kapeluszu: ten ostatni stoczył się na podłogę; leżał tam tuż obok poduszki. — „Gdyby kto wszedł, coby pomyślał? Że jestem pijany, lecz“... Rzucił się do okna. Światła było dosyć, jął więc co żywo oglądać siebie, całego od stóp do głowy, całe swoje ubranie: drżąc więc z febry, jął zdejmować z siebie wszystko i znowu oglądać dokoła. Przewrócił wszystko, do ostatniej nitki i kawałka i niedowierzając sobie, powtórzył oględziny ze trzy razy. Ale nic nie było, zdaje się żadnych śladów; tylko na tem miejscu, gdzie pantalony wystrzępiły się u dołu, wisiały frendzle, na tych frendzlach zostały gęste ślady krwi zastygłej. Porwał duży scyzoryk i obciął frendzle. Więcej, zdaje się, nic nie było. Wtem przypomniał sobie, że woreczek i przedmioty, które wyciągnął z kufra starej, wszystkie dotąd leżą w jego kieszeniach! — Nie pomyślał dotąd, aby je wyjąć i schować! — Nie przyszło mu to nawet teraz na myśl, gdy oglądał ubranie! Cóż to jest? Natychmiast jął je wyciągać i wyrzucać na stół. Wybrawszy wszystko, wywróciwszy nawet kieszenie dla przekonania się, że już nic nie zostało — całą tę masę zaniósł w kąt. Tam, w samym kącie na dole, w jednem miejscu było oddarte od ściany obicie, zaraz więc jął wszystko pchać w ten otwór, pod papier: „weszło! wszystko z oczu, nawet woreczek!“ — z radością szepnął, wstawszy i błędnie spoglądając na jeszcze bardziej widoczny otwór. Nagle aż zadrżał z przerażenia:
— „Boże mój“ szeptał w rozpaczy — „co się ze mną dzieje? Czyż to schowane? Czyż tak się chowa?...“
Prawda, nie liczył on na przedmioty; myślał, że będą tylko same pieniądze, dlatego też nie przygotował zawczasu miejsca — „ale teraz, teraz z czego się cieszę“? — myślał. — „Czyż tak się chowa? Doprawdy, rozum mnie opuszcza!“ W znużeniu usiadł na sofie i znowu opanowała go straszna febra. Machinalnie przyciągnął ku sobie swoje stare studenckie palto zimowe, leżące na krześle, całe prawie w łachmanach, nakrył się niem i sen z maligną objęły go prawie jednocześnie. Zemdlał.
W pięć minut potem zerwał się znowu i znowu gwałtownie rzucił się do swego palta. „Jak mogłem zasnąć, skoro nic nie zrobione! Akurat, a jakże, dotąd pętli nie zdjąłem! Zapomnieć, o takiej ważnej rzeczy zapomnieć! Taki dowód!“ Zerwał pętlę i co żywo jął ją drzeć na kawałki, zapychając pod poduszkę w bieliznę. „Kawałki podartego płótna nigdy nie obudzą podejrzeń; tak się zdaje, tak się zdaje!“ powtarzał, stojąc pośród izby i wpatrując się z naprężoną aż do bólu uwagą, w podłogę, wszędzie, czy jeszcze czego nie zapomniał, świadomość, że nawet pamięć, nawet najprostsze pojęcia go opuszczają, zaczynała go męczyć niewymownie. „Co to, czyżby już się zaczęło, czy to już się kara zaczyna? A tak, a tak, nic innego!“ Istotnie, kawałki frendzli, które odciął od spodni, leżały na samym widoku! „Co się ze mną robi?“ zawołał znowu, jak nieprzytomny.
Wtem przyszła mu do głowy dziwna myśl: że może i całe jego ubranie jest we krwi, że może jest dużo plam, których tylko nie widzi, nie dostrzega, bo mu się wzrok zaćmił, bo... stracił rozum!... Nagle przypomniał sobie, że i na woreczku była krew.
— Ba! A więc i w kieszeni jest także, bom przecie mokry jeszcze woreczek wsunął wtedy do kieszeni! Natychmiast wywrócił kieszeń i — w istocie, na podszewce kieszeni są ślady, plamy.
„A więc nie całkiem go jeszcze opuścił rozum, a więc ma jeszcze pojęcie i pamięć, skoro sam spostrzegł się i domyślił!“ Szepnął z triumfem, głęboko, radośnie westchnąwszy pełną piersią: „poprostu, chwilowe osłabienie, febra, gorączka;“ i wyrwał całą lewą kieszeń ze spodni.
W tej chwili promień słońca oświetlił mu but lewy: na skarpetce, wyglądającej z buta, pokazały się jakby znaki. Zdjął but: — w istocie znak! Cały koniec skarpetki przesiąknięty krwią; widać w tamtą kałużę stąpnął nieostrożnie... „Ale co z tem począć teraz! Gdzie podziać skarpetkę, frendzle, kieszeń!“
Ścisnął wszystko to w ręku i stał pośród izdebki, „W piec? Ależ w piecu przedewszystkiem zaczną szukać. Spalić? Ale czem spalić? Nie ma nawet zapałek. Nie lepiej wyjść gdziekolwiek i wszystko wyrzucić. Tak, najlepiej wyrzucić!“ — powtórzył, znowu siadając na sofie — „i to zaraz, natychmiast, bez zwłoki!...“ Ale zamiast tego, głowa mu znowu opadła na poduszkę i znowu skostniał pod wpływem strasznej febry: znowu przykrył się szynelem. I długo, przez kilka godzin ciągle mu się marzyło, że „trzebaby zaraz, nie odkładając, pójść gdziekolwiek i wszystko wyrzucić, żeby już oddalić z oczu coprędzej, coprędzej!“ Zrywał się z kanapy kilka razy, chciał wstać, ale już nie mógł. Ostatecznie zbudziło go silne stukanie do drzwi.
— Otworzyć! Umarł, czy co? Ciągle śpi wołała Anastazja, stukając we drzwi pięścią: — całe boże dnie wyleguje się, jak pies! Boć to i pies! Otworzyć! Dziesiąta godzina.
— A może go niema w domu — ozwał się głos męski.
„Ba! to głos stróża... Czego ten chce?“
Zerwał się i siadł na sofie. Serce tak mu skakało, że aż ból uczuł.
— A na haczyk kto się zamknął? — spytała Nastka — widzicie go! Zamyka się! Chyba go samego ukradną! — Otworzyć, hej, otworzyć!
— Czego oni chcą? Poco stróż. Wiedzą o wszystkiem. Bronić się czy otworzyć. A, niech tam...
Nachylił się ku drzwiom, i zdjął haczyk.
Cały pokój był tak mały, że można było zdjąć haczyk, nie wstając z łóżka.
Rzeczywiście: stróż i Anastazja.
Anastazja dziwnie jakoś spojrzała na lokatora. On rozpaczliwym i wyzywającym wzrokiem zmierzył stróża. Ten w milczeniu podał mu szary, złożony we dwoje papier, zapieczętowany butelkowym lakiem.
— Awizacja, z biura — wymówił, podając papier.
— Z jakiego biura?
— Do policji pana żądają. Do biura. Wiadomo, jakie biuro!
— Do policji!... Po co?...
— A mnie tam co do tego. Żądają, to pan idź. I uważnie spojrzał na niego, rozejrzał się dokoła i zaczął odchodzić.
— Ej, coś mi pan choruje! — Zauważyła Anastazja, nie spuszczając zeń oczu. Stróż także na chwilę odwrócił głowę.
— Od wczoraj w gorączce — dodała.
On nic nie odpowiedział i trzymał w ręku papier, nie łamiąc pieczęci.
— Nie wstawaj pan, nie wstawaj — ciągnęła Anastazja ze współczuciem, widząc że lokator spuszcza nogi z kanapy. Choryś pan, to pan nie chodź: toć się nie pali. A co to pan ma w ręku?
Spojrzał: w prawej ręce trzymał szczątki frendzli, skarpetka i kieszeń wyrwana ze spodni. Tak więc spał z niemi. Później już, rozmyślając o tem, przypomniał sobie, że i budząc się w gorączce, silnie bardzo silnie wszystko to ściskał w ręku i znowu zasypiał.
— Patrzcie, jakich gałganów nazbierał i śpi z niemi, jak ze skarbem jakim...
I Anastazja wybuchnęła swoim chorobliwie nerwowym śmiechem.
Szybko wsunął wszystko pod palto i wlepił w nią oczy. Chociaż się bardzo mało mógł naówczas orjentować, czuł jednak, że nie tak się z nim będą obchodzić, gdy go przyjdą brać. — „Ale... policja?“
— A może herbaty? Chcesz pan — przyniosę? Jest trochę...
— Nie... wychodzę; zaraz wychodzę, — odburknął.
— Zda się i ze schodów pan się nie zwlecze.
— Pójdę...
— Jak się panu podoba.
Wyszła za stróżem. On natychmiast rzucił się do światła dla obejrzenia skarpetki i frendzli. — „Plamy są, ale nie bardzo znaczne; wszystko się zabrudziło, zatarło i wybladło. Kto o niczem nie wie, ten się niczego nie domyśli. A więc Anastazja nic nie mogła spostrzec zdaleka, dzięki Bogu!“ Wtedy ze drżeniem rozpieczętował akwizację i zaczął czytać; długo czytał aż nareszcie zrozumiał. Była to zwyczajna awizacja z cyrkułu, wzywająca go na dzisiaj, na pół do dziesiątej do biura cyrkułowego nadzorcy.
„Co to może być? Wszak ja żadnych interesów nie mam z policją? I dlaczego właśnie dziś“ — myślał w męczącem zakłopotaniu. — „Boże, żeby to się już raz skończyło“! Upadł na kolana, z zamiarem modlitwy, ale aż sam się roześmiał, nie z modlitwy, lecz z siebie samego. Zaczął się śpiesznie ubierać. — „Przepadnę to przepadnę, wszystko mi jedno! — Włożyć skarpetkę! pomyślał nagle — jeszcze się więcej zatrze w kurzu i ślady przepadną“. Ale ledwie włożył, gdy natychmiast ściągnął ją ze zgrozą i wstrętem. Ściągał, ale zorjentowawszy się, że innej nie ma, wziął i włożył ją, i znowu się roześmiał. — „Wszystko to względne, warunkowe, same tylko formy“, pomyślał nawiasem, samym tylko brzeżkiem myśli, ale drżąc na całem ciele, „wszak przecie włożyłem ją! Wszak skończyło się na tem, żem włożył!“ Atoli śmiech zastąpiła niebawem rozpacz.
— „Nie, to nad moje siły“... pomyślał. Nogi mu drżały. — „Ze strachu“, szepnął do siebie. W głowie mu się kręciło — paliło go żarem. — „To podstęp! Chcą mnie przynęcić podstępem i potem stropić ze wszystkiem“, ciągnął do siebie, wychodząc na schody. — „Źle, że jestem prawie w gorączce... mogę palnąć jakie głupstwo“...
Na schodach przypomniał sobie, że zostawił wszystkie rzeczy na łasce opatrzności, w otworze ściennym, „a może właśnie umyślnie w czasie jego nieobecności... rewizja...“ przypomniał sobie i stanął. Ale taka rozpacz i taki, rzec można, cynizm zguby owładnęły nim nagle, że machnął ręką i poszedł dalej.
— „Ach, żeby prędzej!“
Na ulicy znowu panował skwar nieznośny; żeby choć kropelka deszczu w ciągu tych wszystkich dni. Znowu kurz, cegła i wapno, znowu swąd ze sklepików i bawaryj, znów co chwila pijani, czuchny — roznosiciele i rozbite dorożki. Słońce jaskrawo biło go w oczy, tak że aż bolało od patrzenia i w głowie zupełnie mu się zakręciło — zwykłe uczucie człowieka w gorączce, wychodzącego nagle w jasny dzień słoneczny na ulicę.
Doszedłszy do skrętu na wczorajszą ulicę, z męczącą trwogą spojrzał na nią, na ów dom... i zaraz odwrócił oczy.
„Jeżeli spytają, może i powiem“, pomyślał, zbliżając się do biura.
Do biura miał jeszcze z ćwierć wiorsty. Przenieśli je niedawno na nowe miejsce, do nowego domu, na trzecie piętro; w dawnym lokalu był kiedyś wypadkiem, ale to już bardzo dawno. Wszedłszy do bramy, ujrzał na prawo schody, po których schodził jakiś prosty człowiek z książką w ręku: „widocznie, stróż, a więc to tu biuro“, i zaczął wchodzić na schody. Pytać się nikogo o nic nie chciał.
„Wejdę, uklęknę i wszystko opowiem“ — pomyślał, wchodząc na trzecie piętro.
Schody były wąskie, spadziste i całe oblane pomyjami. Wszystkie kuchnie wszystkich pięter otwierały się na te schody i były otwarte prawie przez cały dzień. Wskutek tego swąd był straszny. Z góry na dół i z dołu na górę schodzili i wchodzili stróże z książkami pod pachą, strażnicy i różni ludzie płci obojej — interesanci. Drzwi do samego biura były także otwarte naoścież. Wszedł i stanął w przedpokoju. Czekało tam mnóstwo różnych ludzi. Tu także był skwar straszny i nadto aż do mdłości biło w nos świeżą, jeszcze niewywietrzoną farbą na starym oleju, ze świeżo zaciąganych podłóg. Wyczekawszy chwilkę, postanowił ruszyć naprzód, do sąsiedniego pokoju. Pokoje wszystkie były maleńkie i niziutkie. Straszna niecierpliwość pchała go coraz dalej i dalej. Nikt ani spojrzał na niego. W drugim pokoju siedzieli jacyś pisarze, ubrani niby staranniej, ale dziwni jacyś ludzie. Zwrócił się do jednego z nich.
— Czego tam?
Pokazał wezwanie.
— Pan jesteś student? — Spytał tamten, rzuciwszy okiem na awizację.
— Tak, były student.
Pisarz obejrzał go, zresztą, bez żadnej ciekawości. Był to jakiś napuszony człowiek, z twarzą bez wyrazu.
„Od tego nic się nie dowiem, bo jemu wszystko jedno“ — pomyślał Raskolnikow.
— Idź pan tam, do referenta — rzekł pisarz, i wskazał palcem na ostatni pokój.
Wszedł do tego pokoju (czwartego z rzędu), ciasnego i przepełnionego interesantami, ludźmi, odzianymi nieco czyściej, niż w poprzednich izbach. Pomiędzy nimi były dwie damy. Jedna w żałobie, biednie ubrana, siedziała przy biurku naprzeciwko referenta i pisała coś. Druga zaś dama, bardzo otyła i fioletowo-czerwona, z plamami, okazała kobieta, i coś za bogato ubrana, z broszką wielkości spodka do szklanki na piersiach, stała na uboczu i czekała na coś. Raskolnikow podał referentowi swoją awizację. Ten ledwie spojrzał na nią, rzekł — „proszę zaczeka“ — i zajął się znowu żałobną damą.
Odetchnął swobodniej. — „Napewno nie tamto!“ Zwolna zaczynał nabierać otuchy, i z całych sił wmawiał w siebie spokój i odwagę.
„Jakieś głupstwo, jakaś najmniejsza nieostrożność i sam się mogę wydać!... Hm... szkoda, że tu niema powietrza“ — dodał — „duszno... W głowie jeszcze się bardziej kręci... i w umyśle także...“
Czuł w całym sobie straszny nieład. Bał się stracić panowanie nad sobą.
Starał się przylgnąć do czegoś i myśleć o czemkolwiek zupełnie obojętnem, ale wcale mu się to nie udawało. Referent zresztą bardzo go zajmował: strasznie mu się chciało odgadnąć coś z jego twarzy, rozgryźć. Był to bardzo młody człowiek, lat dwudziestu dwóch, z pociągłą i ruchliwą twarzą, wydającą się starszą, niż była w istocie, ubrany modnie i z pretensją, z rodziałkiem na tyle głowy, ulizany i wypomadowany, z mnóstwem pierścieni i obrączek na białych starannie utrzymanych palcach i złotemi łańcuszkami na kamizelce. Z jednym z obecnych tam cudzoziemców rozmawiał nawet po francusku i to dość poprawnie.
— Niech pani spocznie — rzekł, zwracając się do otyłej fioletowo-czerwonej damy, która wciąż stała, jakby nie śmiała usiąść, chociaż krzesło stało tuż obok.
— Ich danke — odparła — i powoli, z szelestem jedwabiu opuściła się na krzesło. Jej jasno niebieska, ubrana białą koronką suknia, niby balon rozpostarła się naokoło krzesła i zajęła prawie pół pokoju. Rozszedł się zapach perfum. Ale damę krępowało widocznie, że zajmuje pół pokoju i że ją tak czuć pachnidłami, to też uśmiechała się bojaźliwie i natrętnie zarazem, ale z widocznym niepokojem.
Nareszcie, żałobna dama skończyła i zaczęła wstawać. Wtem, z pewnym szumem, z wielką brawurą i jakoś szczególnie poruszając na każdym kroku plecami, wszedł oficer, rzucił czapkę z gwiazdką na biurko i siadł na fotelu. Pyszna dama aż podskoczyła z miejsca, ujrzawszy go, i z jakimś niezwykłym zachwytem zaczęła przysiadać; ale oficer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ona zaś nie śmiała już usiąść w jego obecności. Był to pomocnik nadzorcy cyrkułu, z poziomo sterczącemi w obie strony ryżawemi wąsami i bardzo drobnemi rysami twarzy, o tyle tylko wymownej, o ile czelnej. Niechętnie i nawet nieco gniewnie spojrzał on na Raskolnikowa; nazbyt bo miał już nędzne ubranie, a pomimo całej biedy i poniżenia, wygląd miał wcale nieodpowiedni do kostjumu; Raskolnikow, przez nieostrożność zbyt prosto i długo popatrzał na niego, tak że się aż tamten obraził.
— Czego chcesz? — krzyknął, zdziwiony zapewne, że taki oberwus nie myśli lękać się jego błyskawicznego wzroku.
— Miałem wezwanie... — wykrztusił Raskolnikow.
— To w sprawie ściągnięcia od tego pana pieniędzy, od studenta — pospieszył referent, odrywając się od papierów. — Oto jest! — i pokazał Raskolnikowowi książkę, wskazując na niej miejsce: — czytaj pan!
„Pieniądze? Jakie pieniądze? — myślał Raskolnikow — „ale... więc najwyraźniej ani mowy o tamtem!“ i zadrżał z radości. Zrobiło mu się nagle strasznie, niewymownie błogo. Ciężar spadł mu z piersi.
— A o której to panu kazano się zjawić? — krzyknął porucznik, coraz bardziej obrażając się niewiadomo za co: — napisano o dziewiątej, a teraz już po jedenastej!
— Otrzymałem wezwanie kwadrans temu — głośno i niedbale odparł Raskolnikow, także ni stąd ni zowąd najmimowolniej rozgniewany i nawet znajdujący w tem pewne upodobanie. — I tak dobrze, że chory na febrę przyszedłem jednak.
— Proszę nie krzyczeć.
— Ja też nie krzyczę, mówię spokojnie, to pan na mnie krzyczy; jestem student i krzyczeć na siebie nie pozwolę.
Pomocnik rozgorączkował się do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie mógł nawet wymówić ani słowa i tylko bryzgał śliną. Nareszcie zerwał się z miejsca.
— Proszę m-m-milczeć! Pan jesteś w biurze. Proszę nie być grubijaninem.
— To i pan jesteś w biurze — zawołał Raskolnikow — a oprócz tego, że pan krzyczysz, to pan jeszcze palisz, a więc pan wszystkim nam ubliżasz.
Co powiedziawszy, Raskolnikow uczuł niewymowne zadowolenie.
Referent z uśmiechem spoglądał na nich. Gorący porucznik był widocznie zmieszany.
— To do pana nie należy! — zawołał nareszcie jakoś nienaturalnie głośno: — oto lepiej zechciej pan dać zobowiązanie, którego od pana żądają. Pokaż mu pan, panie Aleksandrze! Skargi na pana! Dłużków się nie płaci! Widzicie go, jaki mi mędrzec!
Ale Raskolnikow już nie słuchał i chciwie wczytał się w podany mu papier, szukając co żywo rozwiązania. Przeczytał raz, drugi i nie zrozumiał.
— O cóż to idzie? — zapytał referenta.
— O pieniądze, które pan jesteś winien. Masz pan, albo dług uiścić ze wszystkiemi kosztami, karami itp., albo dać zobowiązanie na piśmie, kiedy pan zapłacisz, a zarazem zapewnienie, że dopóki dług uiszczony nie będzie, ani pan ze stolicy nie wyjedziesz, ani nie będziesz ukrywał swego mienia. A wierzyciel ma prawo sprzedania pańskich ruchomości i postąpienia z panam według prawa.
— Ależ ja... nikomu nie jestem winien.
— To już do nas należy. Do nas przysłano tylko dla wyegzekwowania kwit pański nieopłacony w terminie na sumę piętnastu rubli, któryś pan wydał wdowie asesorowej kolegjalnej Zarnicynowej przed dziewięcioma miesiącami, a który od niej przeszedł na własność radcy dworu Czebarowa — na tej więc zasadzie my wezwaliśmy pana do siebie.
— Ależ to moja gospodyni!
— Cóż stąd, że gospodyni?
Referent patrzał nań z pobłażliwym uśmiechem współczucia, a zarazem i niejakiego triumfu, jak na nowicjusza, którego zaczyna się zaledwie ostrzeliwać: „A co? Jakże się teraz czujesz?“ Ale co go teraz, co go mógł obchodzić jakiś tam kwit, dług, zobowiązania? Czy warte było to jakiegoś niepokoju, albo nawet jakiejkolwiek uwagi? Stał, czytał, słuchał, sam zadawał nawet pytania, ale to wszystko machinalnie. Triumf samoobrony, wybawienie z grożącego niebezpieczeństwa — oto, co przepełniało owej chwili całą jego istotę, bez przewidywania, bez analizy, bez przyszłych, dalszych domysłów i dociekań, bez wątpień i pytań. Była to chwila zupełnej bezpośredniej, czysto zwierzęcej radości. Ale w tej samej chwili w biurze stało się coś w rodzaju gromu i błyskawicy. Porucznik, jeszcze przejęty nieuszanowaniem, cały gniewny i widocznie pragnący podtrzymać swój honor i ambicję wpadł wszystkiemi piorunami na nieszczęsną „pyszną damę“, patrzącą nań od czasu, jak się tylko pokazał, z najgłupszym w świecie uśmiechem.
— A ty, taka — siaka, owaka, krzyknął nagle na całe gardło, (dama żałobna już wyszła) co się tam znów u ciebie w nocy porobiło? A? Znowu niepokój awantura na całą ulicę. Znowu bójka i pijaństwo. Koza ci pachnie! Wszak ci już mówiłem, wszak cię już z dziesięć razy uprzedzałem, że na jedenasty nie daruję! A ty znowu, ty taka, siaka, owaka!
Aż papier wypadł z rąk Raskolnikowa, który patrzał dziko na pyszną damę, z którą postępowano tak bez ceremonji, ale wkrótce zrozumiał, o co chodzi, i cała ta historja zaczynała mu się nawet bardzo podobać. Słuchał z zadowoleniem tak, że aż mu się chciało śmiać, śmiać się... Wszystkie nerwy dziwne wyprawiały w nim harce.
— Poruczniku! — zaczął referent z zakłopotaniem, ale wolał przeczekać wybuch, gniewnego bowiem porucznika można było powstrzymać ledwie za ręce, o czem już wiedział z własnego doświadczenia.
Co się zaś tyczy pysznej damy, to z początku aż zadrżała od gromu i błyskawicy; ale rzecz dziwna: im liczniejsze i dosadniejsze stawały się wymysły, — tem twarz jej przybierała wyraz uprzejmiejszy, tem milszy stawał się jej uśmiech, zwrócony do groźnego porucznika. Przestępowała z nogi na nogę i przysiadała, z niecierpliwością wyczekując, rychło li jej pozwolą wtrącić swoje słówko, i doczekała się.
— Żaden awantor ani bitwa u mnie nie był, pan kapitan — zapiszczała nagle, jakby kto grochu rozsypał, akcentując mocno z niemiecka, chociaż wcale biegle po rosyjsku — i żadna, żadna szkandal, i oni przyszla pijan, i to ja wszystko powiedzieć, pan kapitan, ja niewinna... u mnie dom porządna, pan kapitan i porządne goście, a ja, pan kapitan, ja sama zawsze nie chciał żadna skandal. A oni całkiem przyszla pijan i potem znowu trzy flaszki żądal, a potem jeden podniósł nogi i zaczynal nogą na fortepian gral i to wcale niedobrze w porządny dom, i on cały fortepian slamal i to calkiem, calkiem nie dobre maniery. Ja to powiedzial, a on flaszkę wziąl i zaczynal wszystkich flaszką z tylu popychal. I tu, jak ja prędko zaczynal stróża wolać i Karl przyśla, on wziąl Karl i oko wybila i Henrietta także oko wybila a mnie pięć razy po twarzy bila. A on na kanal okno otwieral i zaczynal glośno krzyczal, jak maleńka świnka? Pfuj, pfuj, pfuj! i Karl z tylu go za frak od okna ciągnęla i tu, to prawda, pan kapitan, jemu sein rock zerwala. I wtedy ona krzyczala, co jemu man mus piętnaście rubli placić za jego frak. I ja sama, pan kapitan, pięć rubli jemu sein rock placila. I to nie porządny gość, pan kapitan, i taki skandal robiła. Ja, mówil, na was dużo satyry gedrukt będzie, bo ja we wszystkich gazetach mogę wszystko o was pisal.
— To on redaktor?
— Tak, pan kapitan, i to bardzo nieporządny gość, pan kapitan, kiedy w porządny dom...
— No, no, no! Dosyć! Ja ci już mówiłem, nieraz mówiłem...
— Poruczniku! — znowu znacząco ozwał się referent.
Porucznik bystro spojrzał nań, referent z lekka kiwnął głową.
— ...Otóż raz jeszcze i to po raz ostatni, ostatni, rozumiesz — ciągnął porucznik: — niech mi jeszcze w twoim porządnym domu choć jeden jedyny raz zdarzy się coś podobnego, to pójdziesz na cugunder, jak się mówi górnym stylem. Rozumiesz? Więc literat, redaktor, pięć rubli w „porządnym domu“ za połę wziął? Otóż to, panowie redaktorzy! — i pogardliwym wzrokiem zmierzył Raskolnikowa. — Przed trzema dniami w restauracji także awantura: zjadł obiad i płacić nie chce: „ja, powiada, w satyrze was wszystkich opiszę za to“. Na statku także inny, w zeszłym tygodniu, szanowną rodzinę radcy stanu zobelżył w najpodlejszych wyrazach. Z cukierni onegdaj pięściami wypędzono jednego. Tacy to są redaktorzy, literaci, studenci, heroldowie... tfu. A ty ruszaj! Ja kiedy sam zajdę do ciebie. Wtedy strzeż się! Rozumiesz?
Tłusta niemka z przyspieszoną uprzejmością jęła przysiadać na wszystkie strony i przysiadając cofała się ku drzwiom; ale we drzwiach natknęła się na pokaźnego oficera, z pogodną świeżą twarzą i pysznemi gęstemi jasno-blond faworytami. Był to sam naczelnik cyrkułu.
Niemka przysiadła skwapliwie nieomal do samej podłogi i po chwili drobnym kroczkiem, podskakując, wybiegła z biura policji.
— Znowu gwałt, znowu pioruny, błyskawice, gromy, huragany! — uprzejmie i życzliwie zwrócił się przybyły do porucznika — znowu draśnięte serce, znowu wybuch. Już na schodach słyszałem!
— E, kiedy bo... — z szlachetną niedbałością odparł zagadnięty, przechodząc z jakiemiś papierami do drugiego stołu i charakterystycznie poruszając ramionami za każdym krokiem — gdzie krok, tam i ramię: — oto patrz pan: pan redaktor, to jest niby student, były wprawdzie, długów nie płaci, weksle wystawia, z mieszkania się nie wyprowadza, ciągłe skargi, a raczył wystąpić z pretensją, żem papierosa przy nim zapalił! Sami głu... głupstwa robią, a oto proszę spojrzeć: to ich najponętniejszy wygląd.
— Bieda nie hańbi, kochanie, ale co tam o tem! Wiadomo, proch, nie mógł znieść obrazy. Musiałeś się pan sam pewnie na niego obrazić za co i nie wytrzymałeś pan — ciągnął naczelnik, uprzejmie zwracając się do Raskolnikowa — ale szkoda, żeś się pan, nie powstrzymał: człowiek, powiadam panu, najszlachetniejszy, ale proch, proch! — Wybuchnął, zakipiał, spłonął — i basta! i w pułku przezwano „porucznikiem prochem“...[2]
— A jaki to był p-pułk! — zawołał porucznik, bardzo zadowolony, że mu tak przyjemnie pochlebiono, ale wciąż jeszcze z gniewem.
Raskolnikow powziął raptem ochotę powiedzenia im wszystkim czegoś bardzo przyjemnego.
— Ależ na miłość boską, kapitanie — zaczął bardzo swobodnie, zwracając się do naczelnika — wejdźcież panowie i w moje położenie... Gotów jestem prosić tego pana o przebaczenie, jeżelim mu w czemkolwiek uchybił, jestem biedny i chory student, udręczony (tak się wyraził: „udręczony“) przez biedę. Jestem były student, ponieważ obecnie nie mogę się utrzymać, ale ja dostanę pieniądze... Mam matkę i siostrę w gubernji... Przyślą mi i... zapłacę. Moja gospodyni dobra kobieta, ale do tego stopnia rozgniewała się, żem stracił lekcje i nie płacę już czwarty miesiąc, że mi nawet obiadu nie przysyła... I nie pojmuję nawet, jaki to kwit! A teraz domaga się ode mnie na zasadzie kwitu, cóż ja jej zapłacę, osądźcie sami panowie...
— Ale to nas nic nie obchodzi... — znowu wtrącił referent.
— Dobrze, pozwól pan, zgadzam się z panem w zupełności, ale niechże i ja powiem swoje — podchwycił znowu Raskolnikow, zwracając się nie do referenta, lecz ciągle do naczelnika, starając się jednak wszelkiemi siłami zwracać się także i do porucznika, chociaż ten uparcie udawał, że przegląda jakieś papiery i pogardliwie nie zwracał nań uwagi — pozwól pan i mnie wyjaśnić z kolei, że ja mieszkam u niej blisko trzy lata, od samego przyjazdu z prowincji i kiedyś... kiedyś... zresztą, dlaczego mam się nie przyznać — z samego początku obiecałem ożenić się z jej córką; przyrzeczenie słowne, zupełnie swobodne... Była to panienka... zresztą podobała mi się nawet... chociaż nie byłem zakochany... jednem słowem, młodość, t. j., chcę przez to powiedzieć, że u gospodyni miałem wówczas duży kredyt i prowadziłem po części takie życie... byłem bardzo lekkomyślny...
— My wcale nie żądamy od pana takich zwierzeń, wreszcie i czasu niema na to — oschle i z wyższością przerwał porucznik, ale Raskolnikow powstrzymał go z zapałem, chociaż zaczęło mu nagle być bardzo przykro.
— Ale pozwól pan, pozwól mi pan choć w części opowiedzieć wszystko, jak było i... w kolei rzeczy... chociaż, zgadzam się z panem, że te szczegóły zupełnie są zbyteczne — ale przed rokiem ta panna umarła na tyfus, ja zaś zostałem nadal lokatorem, jak byłem, i gospodyni, gdy się przeniosła na teraźniejsze mieszkanie, powiedziała mi... i powiedziała po przyjacielsku... że ufa mi zupełnie, ale czy jej nie zechcę dać tego oto kwitu na sto piętnaście rubli, to jest tyle naliczyła długu mego. Pozwól pan: powiedziała mianowicie, że skoro tylko dam jej ten kwitek, to znowu mi będzie kredytować, ile zażądam, i że nigdy, nigdy, ze swej strony — to są własne jej słowa — nie skorzysta z tego kwitu dopóki ja sam nie zapłacę... I oto teraz, gdym stracił lekcje, gdy nie mam co jeść, ona skarży mnie... Cóż panowie na to?
— Wszystko to są bardzo czułe szczegóły, ale nas one nic nie obchodzą — ostro odciął porucznik — powinieneś pan dać zobowiązanie, a żeś pan tam raczył być zakochany i wszystkie te tajemnicze szczegóły — to nam nic do tego.
— No, no, jesteś bez litości... — szepnął naczelnik, siadając za stołem i także zaczynając podpisywać papiery. Jakgdyby się zawstydził.
— Pisz pan — rzekł referent do Raskolnikowa.
— Co pisać? — zapytał jakoś niezwykle szorstko.
— Podyktuję panu.
Raskolnikowi wydało się, że referent postępował z nim jakby niedbalej po jego spowiedzi — ale, rzecz dziwna — zrobiło mu się nagle samemu wszystko jedno, jakiego kto jest o nim zdania, a ta przemiana nastąpiła w nim jakoś w jeden moment, w jednej chwili. Gdyby się chciał nieco zastanowić, to oczywiście byłby zdziwiony, jak mógł w ten sposób rozmawiać z nimi, a nawet narzucać się ze swojemi uczuciami? I skąd się wzięły te uczucia? Przeciwnie, teraz, gdyby pokój zapełnił się nie policjantami, ale jego najszczerszymi przyjaciółmi, to i wtedy nawet, zdaje się, nie znalazłby w sobie dla nich ani jednego ludzkiego słowa, do tego stopnia opróżniło mu się serce. Ponure uczucia męczącego, nieskończonego osamotnienia i obcości ujawniły się nagle jasno w jego duszy. Nie poddańczość jego wynurzeń sercowych przed porucznikiem, nawet nie lichota triumfu porucznika nad nim, wywróciły w nim serce tak nagle! O, co mu teraz do własnej podłości, do tych wszystkich ambicyj poruczników, niemek, odpowiedzialności, biur i t. p. i t. p.! Gdyby nawet został w tej chwili skazany na osiedlenie, to i wtedy jeszcze nie ruszyłby się, a nawet kto wie, czyby uważnie wysłuchał wyroku. Działo się w nim coś całkiem mu nieznanego, nowego, nagłego i nigdy niebywałego. Nietyle rozumiał, ile wyraźnie czuł, całą siłą czucia, że nietylko z czułostkowatemi zwierzeniami, jak dawniej, ale nawet z czemkolwiek innem, nie może już zwracać się do tych ludzi, w biurze policyjnem, i choćby to byli sami jego rodzeni bracia lub siostry, nie zaś porucznicy cyrkułowi, to i wówczas nie miałby potrzeby zwracać się do nich i nawet za nic na świecie; nigdy jeszcze do tej chwili nie doznawał równie dziwnego i strasznego uczucia. Co najgorsze, że było to raczej uczucie, niż świadomość, niż pojęcie; uczucie bezpośrednie, uczucie najbardziej męczące ze wszystkich, jakich kiedykolwiek doznawał w życiu.
Referent zaczął mu dyktować formę zwyczajnego w takich razach skryptu, t. j. „zapłacić nie mogę, obowiązuję się wtedy (kiedykolwiek) z miasta się nie wydalę, rzeczy nie sprzedam ani nie podaruję“ i t. p.
— Ależ pan nie możesz pisać, pióro panu z rąk wypada — zauważył referent, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. — Czyś pan chory?
— Tak... w głowie mi się kręci... dyktuj pan dalej.
— Już wszystko; podpisz się pan.
Referent odebrał papier i zajął się innymi.
Raskolnikow oddał pióro, ale zamiast wstać i wyjść, oparł oba łokcie o stół i ścisnął głowę rękoma. Jakby mu gwóźdź wbijano w ciemię. Dziwna myśl przyszła mu nagle: wstać natychmiast, zbliżyć się do naczelnika cyrkułu i opowiedzieć mu o wszystkiem wczorajszem, i o wszystkiem do najdrobniejszego szczegółu, następnie udać się z nim do mieszkania i pokazać przedmioty, leżące w kącie pod tapetą.
Pokusa była tak silna, że wstał już z miejsca, aby myśl tę wykonać.
— „Czyby jednak nie zastanowić się chwilkę?“ błysnęło mu w głowie. — „Nie, najlepiej bez namysłu, i z głowy! Ale nagle stanął, jak wryty: naczelnik rozmawiał żywo z porucznikiem i do jego uszu doleciały te słowa:
— To być nie może, obydwóch uwolnią. Najprzód, wszystko zaprzecza temu; pomyśl pan tylko: poco mieliby wołać stróża, jeśli to ich sprawka? Denuncjować siebie, czy co? Czy dla podstępu? Nie, toby już było za podstępnie! I nareszcie, studenta Piestrajkowa widzieli przy samej bramie obaj stróżowie i mieszczanka, w tej chwili, kiedy wchodził: szedł z trzema kolegami i rozstał się z niemi przed samą bramą, a o mieszkanie dopytywał się stróża jeszcze przy kolegach. Miałżeby się dopytywać o mieszkanie, idąc z takim zamiarem? A Koch, to nawet zanim się udał do starej, odsiedział całe półgodziny u jubilera na dole i punkt o trzy kwadranse na ósmą poszedł dopiero od niego do starej. Stąd, jasny masz pan wniosek, że...
— Za pozwoleniem, skądże się wzięła taka niedokładność w ich zeznaniach? Sami dowodzą, że stukali i że drzwi były zamknięte, a w trzy minuty potem, gdy powrócili ze stróżem, drzwi stały już otworem?
— Właśnie na tem cała sztuka: morderca musiał tam być i zamknął się na haczyk, i złapanoby go tam bezwarunkowo, gdyby nie pośpiech Kocha, który sam udał się po stróża. A on właśnie w tej chwili zdążył zejść po schodach i jakoś prześlizgnąć się koło nich. Koch żegna się obiema rękoma: „Gdybym tam był — powiada — został, on byłby wtedy wyskoczył i zabiłby mnie toporem“. Chcę dać na mszę ha, ha!...
— Mordercy nikt nie widział?
— Ale gdzie tam! Dom — istna Arka Noego — zauważył referent, przysłuchujący się ze swego miejsca.
— Rzecz jasna, jasna! — gorąco wymówił naczelnik.
— Nie, wcale nie jasna — dodał porucznik.
Raskolnikow ujął za kapelusz i skierował się ku drzwiom, ale do drzwi nie doszedł...
Gdy się ocknął, ujrzał, że siedzi na krześle, że go podtrzymuje z prawej jakiś człowiek, że z drugiej strony stoi drugi człowiek, z żółtą szklanką, pełną żółtej wody, i że naczelnik stoi przed nim i uporczywie nań patrzy; wstał z krzesła.
— Co to panu? Paneś chory? — dość szorstko zapytał naczelnik.
— I przy podpisywaniu ledwie pióro mógł utrzymać — zauważył referent, siadając na swoje miejsce i zabierając się znowu do swych papierów.
— A dawno pan jesteś chory? — krzyknął porucznik ze swego miejsca i także przerzucając papiery. — On, oczywiście, także przyglądał się choremu wówczas, gdy ten był nieprzytomny, ale zaraz odszedł, gdy odzyskał przytomność.
— Od wczoraj... — wyszeptał w odpowiedzi Raskolnikow.
— A wczoraj wychodziłeś pan na miasto?
— Wychodziłem.
— Chory?
— Chory.
— O której godzinie?
— O ósmej w wieczór.
— A dokąd, pozwól się pan zapytać?
— Na ulicę.
— Krótko i węzłowato.
Raskolnikow odpowiadał prędko, urywanie, cały blady, jak chusta, i nie spuszczając czarnych zaognionych oczu pod wzrokiem porucznika.
— On ledwie stoi na nogach, a ty... — wtrącił naczelnik.
— Nic nie szkodzi! — dziwnie jakoś wymówił porucznik. Naczelnik chciał coś jeszcze dodać, ale spojrzawszy na referenta, który także bardzo dwuznacznie patrzył na niego, zamilkł. Wszyscy nagle zamilkli. Dziwnie było.
— No, dobrze — zakończył porucznik — nie zatrzymujemy pana.
Raskolnikow wyszedł. Mógł jeszcze słyszeć, jak po jego wyjściu zaczęła się nagle ożywiona rozmowa, w której najgłośniej rozlegał się pytający głos naczelnika... Na ulicy ocknął się zupełnie.

„Rewizja, rewizja, zaraz rewizja!“ powtarzał do siebie, przyspieszając kroku — „złodzieje! podejrzewają!“ — Dawny strach znowu go przejął od stóp do głowy.

ROZDZIAŁ II

„A jeżeli już była rewizja? A jeżeli ich akurat zastanę u siebie?“
Ale otóż jego pokój. Nic i nikogo; nikt nie zaglądał. Nawet Anastazja nie dotykała się. Lecz, Boże! jak mógł zostawić wszystkie te rzeczy pod tapetą?
Rzucił się do kąta zapuścił rękę w otwór i jął wyciągać przedmioty i napełniać niemi kieszenie. Wszystkiego okazało się osiemnaście sztuk: dwa małe pudełeczka z kolczykami, albo z czemś w tym rodzaju — nie rozróżniał dobrze; następnie cztery niewielkie futerały safjanowe. Jeden łańcuszek był zawinięty w gazetę, jeszcze coś w gazecie, zdaje się order...
Pokładł wszystko do rozmaitych kieszeni palta i w jedną ocalałą kieszeń spodni, starając się, ażeby było jak — najnieznaczniej. Wziął również woreczek. Poczem, wyszedł z pokoju, zostawiając go tym razem całkiem naoścież.
Szedł prędko i krokiem pewnym; choć czuł, że jest zgnębiony, ale był całkiem przytomny. Lękał się pogoni, lękał się, że za pół godziny, za kwadrans nawet wydany zostanie rozkaz śledzenia go, a więc bądź co bądź trzeba było póki czas zrobić, co się da. Trzeba było coś postanowić dopóki jeszcze zostawało choć trochę sił i choć jaki taki sens w głowie... Gdzież pójść tedy?
To już było zdecydowane oddawna: „rzucić wszystko w kanał i basta“. Tak postanowił jeszcze w nocy, w febrze, w owej chwili, kiedy to — pamięta wybornie — zrywał się i chciał iść: „prędzej, prędzej, i wszystko wyrzucić“. Ale wyrzucić okazało się wcale niełatwo.
Chodził nad brzegiem kanału Katarzyny już od pół godziny, a może i dłużej, i kilka razy spoglądał na schody do kanału, jak tylko je napotykał. Ale nawet pomyśleć nie było można o wykonaniu zamiaru: albo ławki stały nad samą wodą i na nich praczki płukały bieliznę, albo łódki tuż przy brzegu, i wszędzie taki tłok ludzi, zewsząd, z obu brzegów, wszystko widać, jak na dłoni, może kto spostrzec, boć to i podejrzanie wygląda, że człowiek schodzi do kanału i coś w wodę rzuca. A jeśli futerały nie zatoną i popłyną? A naturalnie — każdy zobaczy. Już i bez tego ludzie tak mu się przyglądają, jakby on ich tylko zajmował.
— „Co oni się tak patrzą, a może mi się tylko tylko tak zdaje?“ — pomyślał.
Nareszcie, przyszło mu do głowy, czy nie lepiej będzie pójść gdziekolwiek nad Newę? Tam i ludzi mniej i nie tak zwraca się uwagę i w każdym razie wygodniej, a co najważniejsze — od tych miejsc daleko. I nagle zdziwił się: jak to się stało, że przez całe pół godziny włóczył się w strapieniu i trwodze, po tak niebezpiecznych miejscach, a tego nie mógł wcześniej wymyśleć! I dlatego tylko całe pół godziny zmarnował, że to już raz we śnie zostało postanowione! Stawał się strasznie roztargniony, zapominał się, i wiedział o tem. Stanowczo trzeba się było spieszyć!
Poszedł ku Newie przez prospekt W-j; ale w drodze przyszła mu nagle myśl: „Poco nad Newę? Poco w wodę? Czyż nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, znowu bodaj na wyspy i tam gdziekolwiek w ustroniu w lesie pod krzakiem zakopać to wszystko i, dajmy na to, zapamiętać drzewo?“ A chociaż poczuł, że nie jest w stanie ogarnąć tego wszystkiego w tej chwili, ale myśl wydała mu się nieomylna.
Ale i na wyspy nie było mu sądzone dobrnąć; wypadło co innego: wychodząc z prospektu W. na plac, spostrzegł nagle na lewo wejście na podwórze, obstawione ślepym murem. Z prawej, zaraz po wejściu w bramę, głęboko w podwórze ciągnęła się ślepa nietynkowana ściana sąsiedniego trzypiętrowego domu. Z lewej, równolegle do ślepej ściany i także zaraz do bramy, szedł parkan drewniany, na jakie dwadzieścia kroków w głąb podwórza i potem już łamał się na lewo. Było to głuche odgrodzone miejsce, gdzie leżały jakieś materjały. Dalej, w zagłębieniu podwórza, wyglądał z za parkanu kąt niskiego, okopconego, murowanego zabudowania, widocznie części jakiegoś warsztatu. Był tam widać jakiś zakład powoźniczy czy ślusarski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie, prawie od samej bramy widniało dużo pyłu węglowego. „O tu podrzucić i drapnąć!“ pomyślał nagle. Nie widząc nikogo na dworze, przeszedł bramę i zaraz na wstępie, tuż przy bramie spostrzegł żłób (jakie często bywają urządzane w takich domach, gdzie jest wielu fabrycznych robotników, wyrobników, dorożkarzy i t. p.), a nad żłobem, tuż obok na płocie, napisany, był kredą następujący zwykły koncept: „Tu stać wzbroniono“. A więc, już to samo uchyla podejrzenie, że zaszedł i stanął. „Rzucić tu wszystko tak razem i uciec“.
Obejrzawszy się jeszcze raz, wsunął już rękę do kieszeni, gdy nagle przy samym zewnętrznym murze, pomiędzy bramą a żłobem, gdzie cała przestrzeń miała łokieć szerokości, spostrzegł olbrzymi, nieociosany kamień, z półtora puda wagi, przylegający tuż do muru ulicznego. Za tym murem była ulica, chodnik, słychać było, jak biegali przechodnie, których zazwyczaj bywa tu bardzo wielu; ale za bramą nikt go nie mógł widzieć, chybaby kto zaszedł z ulicy, co zresztą bardzo łatwo mogło nastąpić, a więc należało się spieszyć.
Schylił się do kamienia, schwycił go obiema rękoma z całej siły i odwalił. Pod kamieniem uformował się niewielki otwór, zaraz też jął w ten otwór wrzucać wszystkie przedmioty z kieszeni. Woreczek wypadł na sam wierzch, a pomimo to w zagłębieniu było jeszcze miejsce. Następnie, znowu objął kamień, jednym obrotem zawrócił go na dawne miejsce, i akurat trafił na zagłębienie, tylko kamień wydawał się nieco wyższy. Podgrzebał ziemi i przytłukł ją z boków kamienia nogą. Nic znać nie było.
Wtedy wyszedł i skierował się w stronę placu. Znowu niesłychana, olbrzymia radość, jak niedawno w biurze, ogarnęła go na chwilę. „Ani śladu! I komuż, komu może przyjść do głowy szukać pod tym głazem? On może leży tam od czasu postawienia tego domu i jeszcze długo może leżeć! Niema poszlak!“ I roześmiał się. Tak, przypomniał sobie później, że się roześmiał nerwowym, drobnym, niedosłyszalnym, długim śmiechem i śmiał się ciągle przez cały czas, gdy przez plac przechodził. Ale gdy wstąpił na bulwar K., gdzie to spotkał był ową dziewczynę, śmiech opuścił go nagle. Inne myśli przyszły mu do głowy. Wydało mu się naraz, że mu jest strasznie przykro mijać właśnie tę ławkę, na której wówczas, po odejściu dziewczyny, siedział i przemyśliwał, i strasznie przykro mu będzie spotkać się z tym wąsalem, któremu wówczas dał 20 kopiejek: „Niech go licho!“
Szedł, patrząc dokoła wzrokiem gniewnym i roztargnionym. Wszystkie myśli jego krążyły teraz wokół jednego jakiegoś głównego punktu — i sam czuł, że to istotnie jest taki główny punkt, i teraz, właśnie teraz został sam na sam z tym głównym punktem — i to w dodatku po raz pierwszy w ciągu tych dwóch miesięcy.
„A niech djabli wezmą to wszystko!“ pomyślał nagle w napadzie niewypowiedzianej złości. „No, zaczęło się, to się zaczęło, pal djabli ją i nowe życie“. Boże, jakie to głupstwo!... A ilem to ja nałgał i nakrzywdził dzisiaj! Jak nędzniem paplał i drażnił się z tym djabłem porucznikiem! A zresztą — i to głupstwo! Pluję na nich wszystkich, a i na to, com napaplał i nadrażnił się. Zupełnie co innego, co innego!“
Nagle stanął: nowe, całkiem niespodziane i nadzwyczaj proste pytanie stropiło go odrazu i gorzko go zastanowiło:
„Jeżeli istotnie wszystko to było zrobione rozumnie, a nie głupio, jeżeli miałeś istotnie cel stały, ściśle określony, to dlaczegoś dotąd nie zajrzał do woreczka i nie wiesz nawet, co ci się dostało, za jakie trzy grosze przyjąłeś na siebie te wszystkie męki i świadomie szedłeś na tak podłą lichą, nędzną sprawę? Wszakżeś go przed chwilą chciał rzucić w wodę razem z innemi rzeczami, którychżeś także nie oglądał... Jakże to?“
A tak, tak jest. On zresztą wiedział o tem i dawniej, i wcale nie było to dlań nowe pytanie; wówczas jeszcze wiedział, kiedy to w nocy obmyślał i decydował tak, jakby już inaczej być nie mogło, nie powinno było być... Tak, on to wszystko wiedział; kto wie nawet, czy to już nie było postanowione jeszcze wczoraj, gdy siedział nad skrzynką i wyjmował z niej futerały... Tak było, tak!...
— To przez to, że jestem bardzo chory — ponuro wyszeptał nareszcie — sam zmęczyłem, zagryzłem siebie, i sam nie wiem, co robię... I wczoraj, i onegdaj, i przez cały ten czas mordowałem siebie... Wyzdrowieję i... nie będę się już męczył... A jeśli wcale nie wyzdrowieję? Boże! Tak mi to wszystko zbrzydło!...“
Szedł, nie zatrzymując się. Strasznie pragnął rozerwać się, ale nie wiedział, co zrobić, co przedsięwziąć. Pewne nowe niezwalczone uczucie opanowywało go coraz bardziej i bardziej, prawie za każdą minutą: był to jakiś nieskończony, prawie fizyczny wstręt do wszystkiego, co napotykał na drodze, co go otaczało, uporczywy, zły, nienawistny. Wstrętni dlań byli wszyscy przechodnie — wstrętne były ich twarze, chód, ruchy. Poprostu plunąłby na kogobądź, ugryzłby, zdaje się, gdyby go kto zaczepił.
Stanął nagle, gdy wyszedł nad brzeg Małej Newy na wyspie Wasiljewskiej, przy moście. „Tu on mieszka, w tym domu“ — pomyślał. „Co to, a toć sam przyszedłem do Razumichina! Znowu ta sama historja, co wówczas... A jednak, to bardzo ciekawe: sam przyszedłem, czy poprostu szedłem... i jestem? Wszystko jedno, powiedziałem onegdaj..., że nazajutrz po tem pójdę do niego, i pójdę! Niby to już teraz zajść nie mogę...“
Wszedł do Razumichina na czwarte piętro.
Ten był w domu, w swojej izdebce, i w tej chwili pracował, pisał, i sam mu otworzył. Nie widzieli się ze sobą ze cztery miesiące.
Razumichin siedział u siebie w połachmanionym szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, potargany, nieogolony, nieumyty. Na twarzy jego malowało się zdziwienie.
— Cóż to? — zawołał, oglądając od stóp do głowy przybyłego kolegę; poczem zamilkł i zagwizdał.
— To już tak źle? Oho, bratku, przeszedłeś elegancją nas biedaków — dodał, patrząc na łachmany Raskolnikowa. — Siadajże, pewnieś się zmęczył! I gdy ten rzucił się na ceratowy szezląg, gorszy jeszcze od jego sofy, Razumichin spostrzegł nagle, że jego gość jest chory.
— Ależ tyś na serjo chory, czy wiesz o tem? — Wziął go za puls; Raskolnikow wyrwał rękę.
— Puść — rzekł — przyszedłem... widzisz: nie mam lekcyj żadnych... chciałem... wreszcie wcale nie chcę lekcyj...
— A wiesz ty co? tyś w gorączce — zauważył Razumichin, nie spuszczając zeń oczu.
— Nie, nie, w gorączce... Raskolnikow wstał z kanapy. Podnosząc się do Razumichina, nie pomyślał o tem, że musi stanąć mu oko w oko. Teraz zaś, w jednej chwili, domyślił się, już przez doświadczenie, że jest teraz właśnie jaknajmniej usposobiony stawać z kimkolwiek oko w oko. Cała żółć wzburzyła się w nim. O mało się nie zaksztusił ze złości na samego siebie, zaledwie przestąpił próg Razumichina.
— Bądź zdrów! — rzekł nagle i poszedł ku drzwiom.
— Ależ stój, czekaj, dziwaku!
— Daj mi spokój!... — powtórzył znowu, wyrywając rękę.
— A więc po jakiego licha przylazłeś? Zwarjowałeś czy co? Ależ to nareszcie... obraza, ja cię tak nie puszczę.
— Niechaj więc: przyszedłem do ciebie dlatego, że oprócz ciebie nie znam nikogo, ktoby pomógł... zacząć... bo tyś najlepszy z nich wszystkich, t. j. najmądrzejszy i możesz osądzić... A teraz widzę, że mi nic nie potrzeba, słyszysz, zupełnie nic... niczyich usług i udziału! ja, sam... jeden. No i dosyć!... Zostawcie mnie w spokoju!...
— Ależ poczekaj chwilkę, narwańcze! Zupełnie warjat! Ze mną rób, jak chcesz. Lekcyj, uważasz, niema, ale, pal je licho, za to na Tołkuczce jest księgarz Heruwimow, to już sam lekcja w swoim rodzaju. Ja go teraz nie zamienię na pięć kondycyj kupieckich. On się bawi w tanie wydanka i wypuszcza książeczki popularno naukowe — jak się rozchodzą! tytuły ile warte! O widzisz, tyś zawsze dowodził, żem ja głupi, dalibóg, są głupsi ode mnie! Ten naprzykład ma już kierunek! Sam, oczywiście, o niczem pojęcia nie ma, a ja, naturalnie, basuję mu. Masz oto zgórą dwa arkusze niemieckiego tekstu, szarlatanizm najlichszy, jednem słowem rozstrząsa się kwestję, czy kobieta jest człowiekiem, czy nie? No i oczywiście, triumfująco się dowodzi, że jest człowiekiem. Heruwimow przygotowuje to do kwestji kobiecej; ja tłómaczę, on rozwałkuje te dwa z połową arkuszy na sześć, obmyślimy przepyszny tytuł na pół strony i puścimy po półrubelku. Ujdzie! Za tłomaczenie dostanę po sześć rubli za arkusz: za całość więc piętnaście rubli, z których sześć wziąłem zgóry. Skończymy to, zaczniemy tłumaczyć o wielorybach, potem z drugiej części Confensions, jakieś najnudniejsze bajdurzenia także są w planie, będziemy tłumaczyć! Heruwimowi ktoś powiedział, że Rousseau to w swoim rodzaju Radiszczew. Ja, naturalnie, nie zaprzeczam, pal go licho! No chcesz drugi arkusz: Czy kobieta jest człowiekiem? — do tłomaczenia? Jeśli chcesz, to bierz zaraz tekst, pióro, papier — wszystko to rządowe — i bierz trzy ruble: ponieważ ja za całe tłomaczenie wziąłem zgóry za pierwszy i za drugi arkusz, to te trzy ruble akurat przypadną tobie. Ale jeszcze słówko, proszę cię, nie uważaj tego za jakąś przysługę z mojej strony. Przeciwnie, ledwie wszedłeś, już zaraz pomyślałem, czem byś mógł mi pomóc. Przedewszystkiem, ja na punkcie ortografji szwankuję, a powtóre w niemieckim bywam niekiedy szwach, tak że więcej komponuję od siebie i tylko tem się pocieszam, że dziełko na tej kompozycji zyskuje nawet. Ale kto go tam wie, może i nie zyskuje... Bierzesz, czy nie?
Raskolnikow milcząc, wziął arkusze niemieckie, wziął trzy ruble i nie mówiąc ani słowa, wyszedł. Razumichin dziwnie jakoś spoglądał za nim. Doszedłszy do pierwszej przecznicy, Raskolnikow nagle zawrócił, wszedł znowu do Razumichina i, położywszy na stole i arkusze niemieckie i trzy ruble, znowu nic nie mówiąc, wyszedł.
— Ale ty oszalałeś! — ryknął zniecierpliwiony Razumichin. — Co za komedje odgrywasz? Nawet mnie zbił z pantałyku... Pocóżeś więc przychodził, djable jeden?
— Nie chcę... tłumaczeń... — mruknął Raskolnikow, spuszczając się już ze schodów.
— Czego więc chcesz? krzyknął z góry Razumichin.
Ten milcząc, schodził dalej.
— Ej, ty! Gdzie mieszkasz?
Odpowiedzi nie było.
— Zjedzże djabła!...
Ale Raskolnikow wychodził już na ulicę. Na moście Mikołajewskim Raskolnikow nagle ocknął się zupełnie, wskutek pewnego arcy dlań przykrego zdarzenia. Zdzielił go tęgo po plecach batem stangret jakiegoś ekwipażu za to, że o mało co nie dostał się pod konie, pomimo, że stangret ostrzegał go ze trzy, czy cztery razy. Cios bata tak go rozgniewał, że odskoczył do barjery (niewiadomo dlaczego szedł środkiem mostu, gdzie jeżdżą, a nie tędy, gdzie chodzą) i zgrzytnął ze złości zębami. Dokoła, naturalnie, śmiano się.
— Słusznie!
— Hultaj jakiś!
— Wiadomo, udaje pijanego i umyślnie lezie pod konie, a ty za niego odpowiadaj.
— To ich zawód, dobrodzieju, zawód...
Ale w chwili, gdy stanął przy barjerze i ciągle jeszcze bezmyślnie i gniewnie patrzył za niknącym w oddali powozem, pocierając plecy, uczuł nagle, że ktoś mu wtyka w rękę pieniądze. Spojrzał, starsza kupcowa w kapturze i trzewikach kozłowych, a z nią dziewczynka w kapelusiku z zieloną parasolką, widocznie córeczka. „Przyjm, biedny człowieku, w imię Chrystusa“. Wziął, a one poszły dalej. Dwadzieścia kopiejek! Z ubrania i z wyglądu łatwo mogły go wziąć za zawodowego żebraka ulicznego, ofiarowanie całej monety dwudziestokopiejkowej zawdzięczał napewno uderzeniu bata, które obudziło w nich takie współczucie.
Ścisnął monetę w ręku, przeszedł z dziesięć kroków i zwrócił się twarzą ku Newie, w kierunku pałacu cesarskiego. Niebo było bez najmniejszej chmurki, a woda prawie niebieska, co na Newie bywa bardzo rzadko. Kopuła soboru, który najlepiej zarysowuje się ze strony mostu, nie dochodząc dwudziestu kroków do kaplicy, aż płonęła światłem, a przez czyste powietrze można było wyraźnie rozejrzeć nawet każdą jej ozdobę. Ból od bata zmniejszył się i Raskolnikow zapomniał już o uderzeniu; jedna niespokojna i niezupełnie jasna myśl zajmowała go teraz wyłącznie. Stał i patrzył w dal długo i uważnie, to miejsce było mu szczególnie znane. Gdy chodził do uniwersytetu, to zazwyczaj — najczęściej, wracając do domu — zdarzało mu się, że może z jakie sto razy, wpatrywać się w tę istotnie wspaniałą panoramę i zawsze dziwić się pewnemu niejasnemu i nie dającemu się uchwycić wrażeniu. Jakiś chłód niewytłómaczony wiał nań zwykle z tej wspaniałej panoramy; duchem niemym i głuchym był dla niego ten pyszny obraz... Dziwił się za każdym razem swemu ponuremu i zagadkowemu wrażeniu i odkładał jego wyjaśnienie, nie dowierzając sobie, na przyszłość. Teraz nagle żywo przypomniał sobie te swoje dawne pytania i wątpliwości i zdało mu się, że nie mimowoli przypomniał sobie teraz o nich. Już to jedno wydało mu się dzikiem i cudownem, że się zatrzymał na tem samem miejscu, co dawniej, jakgdyby istotnie przypuszczał, że może myśleć teraz o tem samem, o czem myślał dawniej i zajmować się takiemi samemi tematami i obrazami, jakie zajmowały go... jeszcze tak niedawno!
O mało nawet nie parsknął śmiechem, ale zaraz piersi ścisnęły mu się z bólu. W jakiejś głębi, na dole, gdzieś het, pod nogami, pokazała mu się teraz cała ta odległa przeszłość i dawne myśli, i dawne zadania, i dawne tematy, i dawne wrażenia, i cała ta panorama, i on sam, i wszystko, wszystko... Zdawało mu się, że wzlatał gdzieś do góry, a wszystko nikło mu w oczach... Uczyniwszy mimowolny ruch dłonią, uczuł nagle w garści zaciśniętą czterdziestkę. Roztworzył rękę, uważnie spojrzał na pieniądz, zamierzył się i rzucił go w wodę; poczem odwrócił się i poszedł do domu. Wydało mu się w tej chwili, że odciął sam siebie nożyczkami od wszystkiego i wszystkich nazawsze.
Przyszedł do domu już wieczorem, stracił więc razem około sześciu godzin. Jak i którędy szedł z powrotem, wcale tego nie pamiętał. Rozebrawszy się, i cały drżący, jak zmachany koń, położył się na sofie, przykrył się szynelem i zaraz stracił przytomność...
Ocknął się o dobrym zmroku, wskutek strasznego krzyku. Boże! co to za krzyk! Takich nienaturalnych dźwięków, takiego wycia, łkania, jęków, łez, razów i przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. Nie mógł nawet wyobrazić sobie takiego zezwierzęcenia, takiej wściekłości. Ze zgrozą podniósł się i siadł na pościeli, cały drżący. Ale kłótnie, bicia i wymysły stawały się coraz silniejsze. I oto, ku wielkiemu zdumieniu, usłyszał nagle głos swojej gospodyni. Ona to wyła, piszczała i wybuchała w pośpiechu takim potokiem słów, że ani jej zrozumieć nie było można. Błagała o coś — oczywiście o to, ażeby ją przestano bić, bito ją, bowiem, straszliwie i męczono bez litości na schodach. Głos bijącego stał się tak straszny ze złości i gniewu, że już ochrypł, ale pomimo to i bijący także coś mówił, i także prędko, niewyraźnie, spiesząc się i ledwie dysząc. Nagle Raskolnikow zadrżał, jak liść: poznał ten głos, to był głos porucznika. Porucznik jest tutaj i bije gospodynię! Kopie ją nogami, tłucze głową o schody — to jasne, to słychać po dźwiękach, po płaczu, po uderzeniach! Co to jest, czy świat się przewrócił? Słychać było, jak na wszystkich piętrach, po całych schodach gromadził się tłum, słychać było głosy, wykrzykniki, schodzono, stukano, trzaskano drzwiami, zbierano się. „Ale za co, za co, i jak można w ten sposób?“ powtarzał, na serjo myśląc, że całkiem zwarjował. Ale nie, zanadto wyraźnie słyszy!... A więc i do niego przyjdą zaraz, jeżeli tak... „bo to... napewno wskutek tamtego... wczorajszego... Boże!“ Chciał zamknąć się na haczyk, ale ręka się nie podniosła..., a wreszcie byłoby to i zbyteczne! Strach, jak lód obłożył jego duszę, zamęczył go...
Lecz oto, nareszcie, cały ten hałas, trwający pewno z dziesięć minut, jął powoli ucichać. Gospodyni jęczała i stękała, porucznik wciąż jeszcze groził i wymyślał... Ale oto nakoniec i on, zdaje się, uciekł: już go wcale nie słychać; miałżeby odejść? Boże! Tak, oto i gospodyni odchodzi, ciągle jeszcze z jękiem i płaczem..., oto już i drzwi jej się zatrzasnęły... Oto tłum rozchodzi się po mieszkaniach — spierają się, dziwią się, wołają, to podnoszą mowę — krzyczą, to zniżają do szeptu. Musiało ich być dużo; o mało cały dom się nie zleciał. „Ale, Boże, czy to wszystko możliwe? I poco, poco on tu przychodził?“
Raskolnikow w niemocy upadł na sofę, ale już nie mógł zamknąć oczu; przeleżał z pół godziny, w takiej męce, z takiem nieznośnem uczuciem bezgranicznej trwogi, jakiego jeszcze nigdy nie doznawał. Nagle jasne światło oblało izdebkę. Weszła Anastasja ze świecą i z talerzem zupy. Spojrzawszy nań z uwagą, i przekonawszy się, że nie śpi, postawiła świecę na stole i zaczęła rozkładać to co przyniosła: chleb, sól, talerz, łyżkę...
— Pewnie od wczoraj pan nie jadł. Cały dzień pan przespacerował, febra pana trzęsie.
— Anastasjo... za co bili gospodynię?
Ona spojrzała nań z uwagą.
— Kto bił gospodynię?
— Niedawno... z pół godziny temu. Porucznik, pomocnik naczelnika cyrkułu, na schodach... Za co on ją tak zbił? i... poco przychodził?
Anastazja, milcząc i chmurząc brwi, przyglądała mu się i długo tak patrzyła. Zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie od tych oględzin, nawet strasznie.
— Nastusiu, dlaczego nic nie mówisz? — szepnął nieśmiało, słabym głosem.
— To krew — odpowiedziała nareszcie, cicho i jakby mówiąc do siebie.
— Krew!... Jaka krew?... — zawołał, blednąc i usuwając się do ściany.
Anastasja nie przestawała wpatrywać się w niego.
— Nikt nie bił gospodyni — wyrzekła znowu surowym i stanowczym głosem.
On patrzył na nią, ledwie dysząc.
— Sam słyszałem... ja nie spałem... siedziałem — jeszcze bojaźliwiej zaprzeczył Raskolnikow. — Długom słuchał... Przychodził porucznik naczelnika... Wszyscy zbiegli się na schodach, ze wszystkich mieszkań...
— Nikt nie przychodził. To krew krzyczy w panu. To zawsze, jak krew niema którędy wyjść i aż się zapiekać zacznie, to się roją cuda... Będziesz pan jadł?
On nie odpowiedział. Anastazja wciąż stała przed nim, uważnie spoglądała nań i nie odchodziła.
— Daj mi pić... Nastusiu.

Zeszła na dół i po upływie paru minut wróciła z wodą w małym glinianym garnuszku; ale on już nie pamiętał co było dalej. Pamiętał tylko, jak łyknął nieco zimnej wody i wypluł ją na piersi. Potem padł nieprzytomny.

ROZDZIAŁ III

Ale nie był całkowicie nieprzytomny w ciągu całej choroby: był to stan gorączkowy, z maligną i półświadomością. Wiele sobie potem przypomniał. To zdawało mu się, że się zbiera przy nim tłum ludzi, że go chcą wziąć i gdzieś wynieść, że się bardzo o niego spierają i kłócą. To nagle sam jest w pokoju, wszyscy wyszli i boją go się, śmieją się i drażnią go. Anastazję często pamiętał przy sobie; przypominał sobie jeszcze jednego człowieka, dobrze mu znanego, ale kogo mianowicie — żadną miarą nie mógł odgadnąć i smucił się tem, aż nawet płakał. Raz zdawało mu się, że już z miesiąc leży, innym razem — że to ciągle jeden i ten sam dzień. Ale o tamtem — o tamtem zupełnie zapomniał; za to co chwila przypominał sobie, że o czemś zapomniał, o czem nie należało zapominać — dręczył się, męczył, przypominając, jęczał, wpadał w wściekłość, albo w okropną trwogę nie do zniesienia. Wtedy zrywał się z miejsca, chciał uciekać; ale zawsze ktoś go zatrzymywał siłą i znowu zapadał w niemoc i nieprzytomność. Nareszcie całkiem przyszedł do siebie.
Było to zrana, o dziesiątej. O tej godzinie, w dnie jasne, słońce zawsze długą smugą przechodziło po jego prawej ścianie i oświetlało róg przy drzwiach. Przy jego posłaniu stała Nastka i jeszcze jeden, jakiś obcy człowiek, przyglądający mu się bardzo ciekawie. Był to młody chłopiec w kurtce z bródką i wyglądał na robotnika. Z nawpół uchylonych drzwi zaglądała gospodyni. Raskolnikow podniósł się.
— Kto to, Nastusiu? — zapytał, wskazując na nieznajomego.
— Nareszcie, ocknął się! — rzekła.
— Ocknął się — odezwał się robotnik. Usłyszawszy, że przyszedł do przytomności, gospodyni zaglądająca przez drzwi, natychmiast je zamknęła i skryła się. Była ona zawsze wstydliwa i z trudnością znosiła rozmowy i wyjaśnienia; miała lat czterdzieści, była gruba i otyła, czarnobrewa i czarnooka, dobra z otyłości i lenistwa; nawet niebrzydka była. Wstydliwa zaś, aż do przesady.
— Czego to? — pytał dalej, zwracając się do nieznajomego. Ale w tejże chwili drzwi otworzyły się naoścież i nachylając się nieco, bo był wysoki, wszedł Razumichin.
— A to kajuta morska — zawołał wchodząc — zawsze głową uderzę; i to ma być mieszkanie! A, toś się ocknął, bracie? Mówiła mi właśnie gosposia.
— Ocknął się przed chwilą — rzekła Nastka.
— Przed chwilą — potaknął robotnik z uśmieszkiem.
— A pan co za jeden? — zapytał, zwracając się doń nagle Razumichin. — Ja bo, chciej pan wiedzieć, jestem Wrazumichin, nie Razumichin jak mnie zowią, lecz Wrazumichin, student, syn szlachecki, a on mój przyjaciel. No, a pan coś za jeden?
— A ja w naszem biurze jestem robotnikiem, od kupca Szełopajewa i tu z interesem.
— Siadaj no pan na tem krzesełku — sam Razumichin usiadł na drugim, z drugiej strony stołu.
— Dobrześ bracie zrobił, żeś się ocknął — ciągnął dalej, zwracając się do Raskolnikowa. — Od czterech dni prawie, że nie jesz i nie pijesz. Doprawdy, herbatę łyżeczką musieliśmy mu dawać. Przyprowadzałem do ciebie dwa razy Zosimowa. Pamiętasz Zosimowa? Obejrzał cię uważnie i odrazu orzekł, że wszystko fraszki, że to niby jakieś uderzenie do głowy. Głupstwo jakieś nerwowe, żywność była kiepska, piwa i chrzanu mało się jadło, z tego i choroba, ale że nic, przejdzie i śladu nie będzie. Dzielny ten Zosimow! Pysznie zaczął leczyć. No, to ja pana nie zatrzymuję — zwrócił się znowu do robotnika — może pan raczysz wyłuszczyć cel przybycia. Wyobraź sobie, Rodziu, z ich kantoru już drugi raz przychodzą; tylko poprzednio inny jakiś był tutaj; myśmy tu z nim rozmawiali. Kto tu przed panem przychodził?
— A to pewno trzy dni temu? Tak, to był pan Aleksy, także pracujący w naszym kantorze.
— On mi się jakoś lepiej zaprezentował od pana.
— Tak, poważniejszy, oczywiście.
— To chwalebnie; no, mów pan dalej.
— A oto, od pana Atanazego Wachruszyna, o którym zapewne słyszał pan nieraz, na prośbę pańskiej mamy, na nasz kantor nadszedł przekaz dla pana — zaczął kupczyk, zwracając się wprost do Raskolnikowa. — W razie więc, gdyby pan już był przytomny, mamy panu wręczyć trzydzieści pięć rubli, bo o tem już dawniej, na prośbę pańskiej mamy, pan nasz otrzymał wiadomość od pana Wachruszyna. Czy pan zrozumiał o co chodzi?
— Pamiętam... pamiętam... Wachruszyn... — wyszeptał Raskolnikow w zamyśleniu.
— Słyszysz pan: kupca Wachruszyna zna! — zawołał Razumichin. — Więc przytomny. A zresztą widzę, że i pan mi się nieźle przedstawiasz. Jak kto do rzeczy mówi, to przyjemnie posłuchać.
— Ten sam właśnie, Wachruszyn, pan Atanazy, na skutek prośby pańskiej mamy, która już przez niego kiedyś w taki sam sposób przysyłała pieniądze, nie odmówił i tym razem i prosił mojego pana, aby panu wypłacił trzydzieści pięć rubli, zanim nie będzie więcej.
— O i to „zanim nie będzie więcej“ wybornieś pan powiedział, i ta „pańska mama“ niczego sobie. No, jakże pan myślisz, czy on odzyskał przytomność, czy też nie? Co?
— Dla mnie, to cóż tam! Tylko żebym karteczkę dostał, kwitek.
— Napiszę. Co pan tam masz, książkę?
— Książka, oto jest.
— Dawaj pan ją tutaj. No, Rodziu, podnieś się. Ja cię przytrzymam; podpiszże mu Raskolnikowa, bierz pióro, bo, bracie, pieniądz teraz dla nas to zbawienie.
— Nie trzeba — rzekł Raskolnikow, odpychając pióro.
— Czego nie trzeba?
— Nie będę podpisywał.
— Pfuj, do djabła, jakże to bez podpisu?
— Nie trzeba... pieniędzy...
— Pieniędzy nie trzeba? Furda, braciszku, łżesz, ja świadek!... Cierpliwości, mój panie, on tylko tak... znowu wojażuje. To się z nim zresztą zdarza i na jawie... Pan jesteś człowiek rozsądny, my nim pokierujemy, tak jest, poprowadzimy jego ręką, a on podpisze. Bierz no się pan...
— E, to już lepiej przyjdę drugim razem.
— Nie, nie; poco się pan ma fatygować. Pan jesteś człowiek rozsądny... No, Rodziu, nie zatrzymuj gościa... widzisz czeka — i zaczął na serjo prowadzić rękę Raskolnikowa.
— Czekaj, ja sam... wymówił ten.
Wziął pióro i podpisał się w książce.
Kupczyk odliczył pieniądze i wyszedł.
— Brawo! A teraz bratku, chcesz jeść?
— Chcę — odparł Raskolnikow.
— Macie zupę?
— Wczorajsza — odparła Anastazja, która przez cały ten czas stała opodal.
— Z kartoflami i kaszą perłową?
— Z kartoflami i kaszą.
— Wiem na pamięć. Nieś ją tutaj i herbaty dawaj.
— Przyniosę.
Raskolnikow patrzył na wszystko z głębokiem zdziwieniem i z niemą bezmyślną trwogą. Postanowił milczeć i czekać: co będzie dalej?
— Zdaje się, nie jestem w gorączce — myślał — zdaje się, że się to wszystko istotnie odbywa...
W parę minut, Nastka wróciła z zupą i oznajmiła, że zaraz będzie i herbata. Do zupy dodane były dwie łyżki, dwa talerze i cały przyrząd: solniczka, pieprzniczka, musztarda do mięsa i t. p., czego przedtem już dawno nie było. Obrus był czysty.
— Nieźle byłoby, Nastusiu, żeby pani dała ci na dwie buteleczki piwa. Wypijemy.
— O, jaki to skory! — mruknęła Nastka i poszła spełnić rozkaz.
Dziko i z naprężeniem przyglądał się nadal wszystkiemu Raskolnikow. Tymczasem Razumichin przysiadł się do niego na sofę, niezgrabnie, jak niedźwiedź, objął lewą ręką jego głowę, pomimo, że Raskolnikow i sam mógłby się podnieść, a prawą podał mu do ust łyżkę zupy, dmuchnąwszy uprzednio, ażeby się Raskolnikow nie sparzył. Ale zupa ledwie że była ciepła. Raskolnikow chciwie połknął jedną łyżkę, potem drugą, trzecią. Ale podawszy kilka łyżek, Razumichin zatrzymał się nagle i oznajmił, że o dalszem trzeba się naradzić z Zosimowem.
Weszła Anastazja, niosąc dwie butelki piwa.
— Chcesz herbaty?
— Chcę.
— Dawajże prędzej herbatę, Nastusiu, bo co do herbaty, to zdaje się można bez porady. Ale oto i piwo!
Przesiadł się na swoje krzesło, przysunął do siebie zupę, mięso i zaczął jeść z takim apetytem, jakgdyby ze trzy dni nie jadł.
— Ja tu u was, Rodziu, teraz tak codzień jadam — wymówił, na ile mu pozwoliły usta, zapchane jedzeniem — i to wszystko twoja gosposia tak rządzi, tak mnie częstuje. Ja naturalnie nie nalegam, ale też i nie protestuję. A otóż i Nastka z herbatą. Prędko, ani słowa; Nastusiu, chcesz piwa?
— I, co się pana tam figle trzymają?
— A herbatki?
— Herbatki, to i owszem.
— Nalewaj. Albo nie, czekaj, sam ci naleję; siadaj przy stole.
Co mówiąc, zaczął się krzątać. Nalał jedną, potem drugą filiżankę, rzucił swoje śniadanie i przesiadł się znowu na sofę. Objął, jak przedtem, lewą ręką głowę chorego, podniósł go i zaczął go poić herbatą po łyżeczce, znowu nieustannie i nader sumiennie dmuchając na łyżkę, jakgdyby od tego dmuchania zależało wyzdrowienie chorego.
Raskolnikow milczał i nie sprzeciwiał się, pomimo, że czuł w sobie tyle sił, iż mógł nietylko podnieść się, usiąść na kanapie bez żadnej obcej pomocy, utrzymać w ręku łyżeczkę, lub filiżankę, ale nawet może i chodzić. Ale wskutek jakiejś dziwnej, prawie zwierzęcej chytrości, przyszło mu nagle do głowy ukryć do czasu swoje siły, przyczaić się, udawać, że jest jeszcze nie zupełnie przytomny, a tymczasem wysłuchać i dowiedzieć się, co się tu dzieje. Zresztą, nie mógł panować nad swoim wstrętem: wypiwszy około dziesięciu łyżeczek herbaty, nagle uwolnił swoją głowę z ręki przyjaciela, kapryśnie odepchnął łyżkę i powalił się znowu na poduszkę.
Pod głową miał teraz, rzeczywiście, prawdziwe poduszki puchowe i w czystych powłoczkach; spostrzegł to i wziął to pod uwagę.
— Trzeba, żeby pani przysłała nam dziś konfitur malinowych, trzeba mu napój przygotować — rzekł Razumichin, siadając na swoje miejsce i znowu biorąc się za zupę i za piwo.
— A skądże ona weźmie ci malin? — spytała Nastka, trzymając spodek i pijąc herbatę.
— Malin, kochanku, weźmie ze sklepu. Widzisz, Rodziu, tu przez ciebie zaszła cała historja. Kiedyś tak niecnie umknął ode mnie, nie powiedziawszy gdzie mieszkasz, taka mnie złość wzięła nagle, żem postanowił cię odszukać i ukarać. Przystąpiłem natychmiast. Chodziłem, chodziłem, pytałem, rozpytywałem! To teraźniejsze twoje mieszkanie wyszło mi z pamięci; zresztą, nigdym go nie pamiętał, bom tu nigdy nie był. No, a dawne mieszkanie — pamiętam tylko, że przy Pięciu Węgłach, dom Charłamowa. Szukałem, szukałem tego domu Charłamowa, a jednak wyszło potem, że to wcale nie dom Charłamowa, lecz Bucha — jak to się niekiedy człowiek przesłyszy! No, i rozgniewałem się. Rozgniewałem i poszedłem, niech co chce będzie, nazajutrz do biura adresowego i wyobraź sobie: w ciągu dwóch minut znaleźli mi tam ciebie. Jesteś tam zapisany.
— Zapisany!
— A naturalnie; zato generała Kobielewa żadną miarą nie mogli tam przy mnie odszukać. Więc tedy, co długo opowiadać. Ledwiem tu wpadł, wnet się dowiedziałem o wszystkich twoich sprawkach; o wszystkich, bratku, o wszystkich, wszystko wiem; a i ona wiedziała: poznałem się i z naczelnikiem cyrkułu i porucznika mi pokazywano, i ze stróżem, i z panem Zamietowem, panem Aleksandrem, referentem tutejszego cyrkułu, a nareszcie i z Pasiunią, twoją gospodynią, to korona, o i ona wie...
— Słodki przydomek — wyszeptała Nastusia, uśmiechając się filuternie.
— Dlaczego to pani cukierka do szklaneczki sobie nie włoży, panno Anastazjo, córko Nicefora?
— Oj, figlarz, figlarz! — krzyknęła Anastazja i parsknęła śmiechem. — A toć ja córka Piotra nie Nicefora — dodała nagle, przestawszy się śmiać.
— Przyjmujemy do wiadomości. Więc tedy, bracie, żeby nie gadać po próżnicy, chciałem tu z początku puścić prąd elektryczny, tak, ażeby wszelkie przesądy w tej miejscowości wykorzenić odrazu, ale Pasiunia zwyciężyła. Wiesz bracie, iż wcale nie przypuszczałem, żeby ona była taka... przyjemniutka... co? Jak myślisz?
Raskolnikow milczał, choć ani na chwilę nie spuszczał z niego swego strwożonego wzroku i teraz uporczywie wciąż się weń wpatrywał.
— I bardzo nawet — ciągnął Razumichin, nic sobie nie robiąc z milczenia i jakby, potakując otrzymanej odpowiedzi.
— Paskudnik! — zawołała znowu Nastusia, której rozmowa ta sprawiała, widać, niewysłowioną radość.
— Źle jest to, żeś ty, bracie, odrazu nie umiał się wziąć do rzeczy. Z nią trzeba było inaczej. Boć to, że tak powiem, najniespodziewańszy charakter. No, ale mniejsza o jej charakter... Ale jednak, doprowadzić do tego, żeby ona ci śmiała nie przysłać obiadu. Albo naprzykład ten weksel? Oszalałeś, czy co, podpisywać weksle? Lub ten, naprzykład, ślub zamierzony, kiedy to jeszcze żyła nieboszczka jej córka, Natalka. — Wiem o wszystkiem! Zresztą, widzę, że to drażliwa strona i żem osioł: przebacz mi. Ale à propos głupoty: jak sądzisz, wszak pani Praskowja wcale nie taka głupia, jakby się na pierwszy rzut oka mogło zdawać, co?
— Tak... — wycedził Raskolnikow, patrząc się na bok, i rozumiejąc, że lepiej jest podtrzymywać rozmowę.
— Nieprawdaż? — zawołał Razumichin — widocznie ucieszony, że mu odpowiedziano, ale wszak i nie mądra, co? Wcale, wcale niespodziewany charakter!... Ja bo, bracie, trochem zgłupiał, doprawdy... Ze czterdziestkę będzie miała z pewnością. Ona powiada trzydzieści sześć i ma do tego zupełne prawo. Zresztą, przysięgam ci, że wnioskuję o niej raczej intelektualnie, zapomocą metafizyki; bo to u nas, bracie, zawiązał się taki emblemat, kiep, twoja algebra! Nic nie rozumiem! Ale to wszystko fraszki, a tylko ona, widząc, żeś ty już nie student, że nie masz ani lekcji, ani ubrania i, że po śmierci panny niema co marzyć o powinowactwie z tobą, nagle zlękła się; a ponieważ ty, ze swej strony, cofnąłeś się, i nie podtrzymywałeś dawnego, przyszło jej na myśl, wykurzyć cię z mieszkania. Oddawna już nosiła się z tym zamiarem, ale jej weksla szkoda było. Zresztą, sam zapewniałeś, że mama zapłaci...
— Mówiłem to przez swoją podłość... Matka moja sama o mało nie żebrze... a ja łgałem, ażeby mnie trzymano na mieszkaniu i... karmiono — wymówił głośno i wyraźnie Raskolnikow.
— Tak, to bardzo rozsądnie z twojej strony. Sztuka tylko w tem, że się tu nawinął pan Czebarow, radca dworu i człowiek obrotny. Pasiunia nicby nie wymyśliła bez niego, nazbyt bo już wstydliwa; no a obrotny człeczek nie wstydliwy, i przedewszystkiem, naturalnie, zadał pytanie: czy jest nadzieja zrealizowania kwitku? Odpowiedź! jest, bo taka mama żyje, co ze stu dwudziestu pięciu rubli emerytury, choć sama jeść nie będzie, ale za swego Rodzię duszę odda, żyje i siostra, co w piekło pójdzie za braciszka. Tego mu było dość... Czego się ruszasz? Ja teraz, bracie, wszystko wiem o tobie, co do joty, nie darmoś z Pasiunią bawił się w otwartość, kiedy jeszcze mowa była o powinowactwie waszem, a teraz, lubiąc cię, mówią... Tak się to zwykle dzieje: zacny i czuły człowiek wywnętrza się, a obrotny słucha i je, a potem, zje. Zcedowała wtedy weksel, pod pozorem jakiejś zapłaty, temu Czebarewowi, a ten formalnie pozwał cię, ani się zmieszał. Chciałem mu, gdym się o tem wszystkiem dowiedział, puścić także finfę, już dla samego spokoju sumienia, ale właśnie wówczas zapanowała pomiędzy mną i Pasią harmonja, żem się ograniczył zaleceniem ażeby niezwłocznie sprawę umorzyć, to jest w samym zarodku, ręcząc, że zapłacisz. Ja poręczyłem bracie za ciebie, słyszysz? Wezwaliśmy Czebarewa, dziesięć papierków dostał w zęby, a dokumencik z powrotem i oto mam go panu zaszczyt przedstawić, wierzą panu teraz na słowo, bierz pan, przedarty przeze mnie jak się należy.
Razumichin położył weksel na stole; Raskolnikow spojrzał nań i nie rzekłszy ani słowa, odwrócił się do ściany. Nawet Razumichin zmieszał się.
— Widzę, bratku — wymówił po chwili — żem znowu palnął głupstwo. Sądziłem, że cię rozerwę i zabawię rozmową, a zdaje się, żółć ci tylko poruszyłem.
— Czy to ciebie nie poznawałem w gorączce? — spytał Raskolnikow, także po chwilowem milczeniu i nie odwracając się od ściany.
— Mnie, i nawet do wściekłości cię to doprowadzało, zwłaszcza, gdym przyprowadził Zamietowa.
— Zamietowa?... Referenta?... Poco? Raskolnikow szybko się odwrócił i wlepił oczy w Razumichina.
— Co ci jest... Czegoś się zerwał? Chciał cię poznać; sam chciał, bośmy dużo o tobie z nim rozmawiali... Inaczej, od kogóżbym tyle się o tobie dowiedział. Dzielny chłop, bratku, wyśmienity... w swoim rodzaju, ma się rozumieć. Jesteśmy teraz przyjaciółmi; prawie codzień się widujemy. Wszak ja się przeniosłem do tego cyrkułu. Nie wiedziałeś o tem? Niedawno. U niemki Lawizy byliśmy z nim ze dwa razy. Pamiętasz niemkę?
— Gadałem co w malignie?
— O, i jak jeszcze! Całkiem od rzeczy.
— Cóżem gadał?
— Także! Cóżeś miał gadać? Wiadomo, o czem się gada w malignie... No bratku, teraz, żeby czasu nie tracić, do rzeczy.
— Com gadał?
— A to uparty! Może się lękasz o jaki sekret! Nie bój się, o hrabinie nie było ani słowa. Raczej o jakimś buldogu, o kolczykach, o jakichś łańcuszkach, o wyspie Krestowskiej, o jakimś stróżu, o komisarzu, poruczniku, dużo było mowy. A przytem, raczyłeś się mocno zajmować własną skarpetką, mocno! Żałośliwie mówiłeś: dajcie mi ją, dajcie. Zamietow sam we wszystkich kątach szukał twej skarpetki i własnemi naperfumowanemi rączkami, w pierścionkach, podawał ci to paskudztwo. Wtedyś się dopiero raczył uspokoić i przez całą dobę trzymałeś ją w ręku i niepodobna było jej wyrwać. Pewnie dotąd jeszcze leży gdzie pod kołdrą. A przytem prawie ze łzami prosiłeś o jakieś frendzle od spodni. Wpadaliśmy na różne domysły, jakie to mają być frendzle? Ale nic nie można było się dowiedzieć... No więc do rzeczy! Otóż jest trzydzieści pięć rubli; z nich dziesięć biorę, a za jakie dwie godzinki przedstawię rachunek. Tymczasem dam znać i Zosimowi, chociaż i tak już dawno powinienby być tutaj, bo już dwunasta. A ty, Nastusiu, dowiaduj się tu jak najczęściej, jak mnie nie będzie, może mu się pić zechce, albo co innego... A Pasiuni powiem zaraz co potrzeba. Do widzenia!
— Pasiunią nazywa! Ach urwis, urwis! — rzekła w ślad za nim Nastusia: poczem, otworzyła drzwi i zaczęła podsłuchiwać, ale nie wytrzymała i sama zbiegła na dół. Ciekawa była strasznie, co też on powie gospodyni; wogóle widać było, że Razumichin ją oczarował.
Ledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy chory zrzucił z siebie kołdrę i jak półwarjat wyskoczył z pościeli. Z palącą konwulsyjną niecierpliwością czekał on, żeby poszli jaknajprędzej, żeby zaraz bez nich przystąpić do rzeczy. Ale do jakiej, do jakiej rzeczy! — jakby naumyślnie, zapomniał teraz. — Boże! Powiedz mi tylko jedno: czy oni wiedzą już o wszystkiem, czy jeszcze nie wiedzą i tylko udają, drażnią, dopóki ja leżę, a potem nagle wejdą i powiedzą, że wszystko wiadome jest oddawna i że oni tylko tak... Co teraz począć? Otóż i zapomniałem, jakby naumyślnie; zapomniałem nagle, przed chwilą jeszcze wiedziałem!
Stał na środku pokoju i w męczącej niewiadomości rozglądał się dokoła; poszedł ku drzwiom, otworzył posłuchał; ale to nie to. Nagle, jakby przypomniał, przypadł do kąta, gdzie pod obiciem była dziura, zaczął wszystko oglądać, zapuścił rękę w otwór, poszperał, nie, i to nie to. Poszedł do pieca, otworzył go i jął rozgarniać popiół, i kawałki frendzli od spodni i szczątki podartej kieszeni leżały tak samo, jak je wówczas rzucił, a więc nikt nie zaglądał! Wtem przyszła mu na myśl skarpetka, o której Razumichin opowiadał przed chwilą. Prawda, toć ona leży na sofie, pod kołdrą, ale już zatarła się i zabrudziła do tego stopnia, że oczywiście Zamietow nic nie mógł dostrzec.
„Ba, Zamietow... cyrkuł!... A poco mnie wołał do cyrkułu?... Gdzie awizacja? Ba!... Poplątałem: to wtedy mnie wołano! Wtedy także oglądałem skarpetkę, a teraz... teraz byłem chory. A poco Zamietow przychodził? poco go przyprowadził Razumichin?...“ szeptał w niemocy, siadając na sofie. — Co to jest? Czy gorączka ciągle mnie jeszcze trapi, czy doprawdy? Zdaje się, że doprawdy... A, pamiętam: uciekać! Tak... ale gdzie? A gdzie moje ubranie? Butów niema! Zabrali! Schowali! Rozumiem! A, oto palto — przetrząsnęli! Oto i pieniądze na stole, dzięki Bogu! Oto i weksel... Wezmę pieniądze i ucieknę, i najmę inne mieszkanie, nie odnajdą mnie!... Tak, a biuro adresowe? Znajdą! Razumichin znajdzie. Lepiej uciec... daleko... do Ameryki i wtedy pal ich djabli! I weksel wziąć... on tam się przyda... Cóż wziąć jeszcze? Oni myślą, żem chory? Nie wiedzą, że mogę chodzić, ha, ha, ha!... Po oczach ich poznałem, że wszystko wiedzą! Gdyby tylko zejść ze schodów. A jeśli tam stoją stróże, policjanci! Co to, herbata? A, oto i piwa się zostało, pół flaszki, zimne!“
Porwał butelkę, w której zostało jeszcze piwa na całą szklankę, i z upodobaniem wypił duszkiem, jak gdyby gasząc ogień w piersiach. Ale nie przeszła minuta, jak piwo uderzyło mu do głowy, a po plecach przebiegły lekkie, lecz przyjemne dreszcze. Położył się i zakrył się kołdrą. Myśli jego, już i tak chore i bez związku, zaczęły się mącić coraz bardziej i bardziej, i wkrótce sen, lekki i przyjemny, zamknął mu oczy. Z rozkoszą wyszukał sobie głową miejsce na poduszce, dokładniej okręcił się miękką watową kołdrą, która zastępowała teraz miejsce dawnego podartego palta, cicho westchnął, i usnął snem głębokim, twardym, pokrzepiającym.
Obudził się, usłyszawszy, że ktoś wszedł do niego, otworzył oczy i ujrzał Razumichina, otwierającego drzwi naoścież i stojącego na progu, nie wiedząc, wejść czy nie? Raskolnikow szybko powstał i patrzał nań, jakby usiłując coś sobie przypomnieć.
— A, nie śpisz, no otóż i ja! Nastusiu, daj mi pakunek! — krzyknął na dół Razumichin. — Zaraz zdam ci sprawę...
— Która godzina — zapytał Raskolnikow, rozglądając się bojaźliwie.
— Pysznieś spał, bratku, już wieczór na dworze, będzie pewno szósta. Przeszło sześć godzin spałeś...
— Boże! Co się ze mną stało?...
— A cóż? Na zdrowie! Gdzie ci pilno? Schadzka, czy co? Czas do nas należy. Czekam tu już ze trzy godziny; zaglądałem ze dwa razy, ale spałeś. Dowiadywałem się dwa razy do Zosimowa: niema w domu i tyle! Ale to nic, przyjdzie!... Za swojemi interesami także chodziłem. Bom się dziś przeprowadził, zupełnie się przeprowadziłem, z wujaszkiem. Mam teraz wujaszka... Ale co tam, do rzeczy!... Dawaj pakunek, Nastusiu. Zaraz go rozwiążemy. Jakże się czujesz, bracie, co?
— Zdrów jestem; nie jestem chory... Razumichin, czyś ty tu już dawno?
— Mówię, że od trzech godzin czekam.
— Nie, ale przedtem.
— Co, przedtem?
— Od jak dawna przychodzisz tutaj?
— Wszakżem ci już opowiadał: czy nie pamiętasz?
Raskolnikow zamyślił się. Jak we śnie roiła mu się przeszłość.
Sam nie mógł sobie przypomnieć i pytającym wzrokiem patrzał na Razumichina.
— Hm! — rzekł ten ostatni: — zapomniałem. Mnie się też i wtedy zdawało, żeś jeszcze nie zupełnie oprzytomniał... Teraz po śnie zrobiło ci się lepiej... Doprawdy, aż lepiej ci z oczu patrzy. Zuch jesteś! No, ale do rzeczy. Zaraz sobie przypomniesz. Spojrzyj no tutaj, kochanku.
Zaczął rozwiązywać pakunek, którym interesował się snać nadzwyczaj.
— To bracie, nie uwierzysz jak mi leżało na sercu. Bo przecie trzebać zrobić z ciebie człowieka. Przystąpmyż: zacznijmy od góry. Widzisz ten kaszkiecik? — zaczął, wyjmując z paczki dość zgrabną ale zarazem bardzo zwyczajną i tanią czapkę: — pozwól, to ci go przymierzę.
— Potem, później — odparł Raskolnikow, odmachując się szorstko.
— Nie, mój drogi Rodziu, nie sprzeciwiaj się, potem będzie późno, odbierzesz mi sen na całą noc, bom kupował na chybił trafił, bez miary! Ubranie głowy to bratku najważniejsza rzecz w kostjumie, jest to w swoim rodzaju rekomendacja. Tołstjakow, mój przyjaciel, musi za każdym razem zdejmować czapkę, wchodząc do jakiego publicznego miejsca, gdzie inni chodzą w kapeluszach i czapkach. Wszyscy myślą, że on to robi przez nieśmiałość, a to poprostu dlatego, że się wstydzi swego ptasiego gniazda; taki wstydliwy młodzian! No, Nastusiu, oto są dwa wspaniałe nakrycia głowy, porównaj ten palmerston (dobył z kąta pomięty okrągły kapelusz Raskolnikowa, który niewiadomo dlaczego nazwał palmerstonem), czy też to cacko? Jak myślisz, Rodziu, com dał za to? A ty, Nastusiu? — zwrócił się do niej, widząc, że Raskolnikow milczy.
— Ze dwie grzywny dałeś nieboże — odparła Nastka:
— Dwie grzywny, patrzcie ją! — zawołał zgorszony, — dziś za dwie grzywny i ciebie nie kupię — osiem grzywien. I to tylko dlatego, że noszona. Prawda, że to z wymówieniem; ta się zniszczy, to na drugi rok nową dadzą, dalibóg! No, przystąpmy teraz do Amerykańskich „Sztanów“ Zjednoczonych, jak to u nas nazywano w gimnazjum. Uprzedzam, że się tem kupnem szczycę! I rozdwoił przed Raskolnikowem szare spodnie z lekkiego wełnianego materjału: — ani dziurki, ani plamki, a jednak wcale znośne, chociaż już noszone, taka sama kamizelka, jednej barwy, jak każe moda. A że noszone, to nawet, prawdę mówiąc, lepiej: bo miększe, delikatniejsze... Widzisz, Rodziu, ażeby zrobić na świecie karjerę, dosyć jest stosować się do sezonu; jeżeli nie zachcę ci się szparagów w styczniu, to ocalisz kilka rubli w kieszeni; to samo stosuje się i do tego sprawunku. Obecnie mamy sezon letni, więcem też kupił rzecz letnią, bo sezon jesienny i tak i tak będzie wymagał cieplejszego ubrania... tembardziej, że to rozlezie się do tego czasu, jeśli już nie przez powiększenie się wykwintności wyglądu, to z powodu wewnętrznych nieporządków. No, oceń! Ile dałem? — Dwa ruble i dwadzieścia pięć kopiejek! I pamiętaj, że także z takim samym warunkiem: te się zedrą, na drugi rok inne darmo dostajesz! W sklepie Fiedjajewa inaczej nie handlują: raz zapłaciłeś i masz na całe życie, bo drugi raz sam nie pójdziesz. No, a teraz przystąpmy do butów — a co? Odrazu widać, że noszone; a przecie na dwa miesiące wystarczą, bo to robota zagraniczna i towar zagraniczny; sekretarz poselstwa angielskiego w zeszłym tygodniu spuścił na rynku; całego kramu nosił je przez sześć dni, gdy mu raptem zabrakło pieniędzy. Cena jeden rubel kopiejek pięćdziesiąt. Nieźle? Hę?
— A może nie w porę? zauważyła Nastusia.
— Nie w porę? A to co? — i to mówiąc, wyciągnął z kieszeni stary, koszlawy, oblepiony dokoła zaschłem błotem, dziurawy but Raskolnikowa; ja chodziłem i właśnie na miarę tego dziwoląga dostałem to oto obuwie. Jak się do czego wezmę, to już z całego serca. A co się tyczy bielizny, tośmy się porozumieli z gospodynią. Oto przedewszystkiem trzy koszule perkalowe, ale z modnym gorsem... Tak tedy: osiem grzywien kaszkiet, dwa ruble dwadzieścia pięć kopiejek reszta ubrania, razem trzy ruble pięć kopiejek; rubel pięćdziesiąt buty — o bo są bardzo dobre — razem cztery ruble pięćdziesiąt kopiejek, a pięć rubli cała bielizna — kupiona hurtem — suma równo dziewięć rubli pięćdziesiąt pięć kopiejek. Czterdzieści pięć kopiejek reszty, miedzianemi dziesiątkami, oto racz pan przyjąć — i w ten sposób, Rodziu, masz teraz kompletny kostjum, bo według mego zdania, twoje palto nietylko może jeszcze służyć, ale ma nawet pozór szczególnej dystynkcji: co to jednak znaczy obstalowywać u Szarmera! Co się tyczy skarpetek i reszty rzeczy, to już zostawiam do twojej woli; pieniędzy zostało się nam rubli srebrem dwadzieścia pięć, a o Pasiunię i zapłacenie za komorne nie turbuj się; jak mówiłem: kredyt nieograniczony. A teraz, bracie, pozwól, że ci zmienię bieliznę, bo może choroba właśnie siedzi teraz w koszuli...
— Daj spokój! Nie chcę! Opędzał się Raskolnikow, ze wstrętem słuchający naciąganie figlarną relację Razumichina o sprawunkach...
— Nic nie pomoże, bratku! pocóżbym darł buty! — nalegał Razumichin. — Nastusiu, nie wstydź się i pomóż — o tak! i pomimo oporu Raskolnikowa, zdołał jednak zmienić mu bieliznę. Ten powalił się na wezgłowie i przez parę minut nie mówił ani słowa.
„Kiedyż się odczepią nareszcie!“ myślał. — Za jakie to pieniądze wszystko kupione? — zapytał nakoniec, patrząc w ścianę.
— Pieniądze? otóż masz! Ależ za twoje własne. Był przecie kupczyk, od Wochruszyna, mama przysłała; czyś i o tem zapomniał?
— Teraz pamiętam... — wymówił Raskolnikow po długiem i ponurem milczeniu. Razumichin spoważniał i z niepokojem wpatrywał się w niego.
Drzwi otworzono, i wszedł wysoki i tęgi mężczyzna, jakby także znany trochę z widzenia Raskolnikowi.

— Zosimow! Nareszcie! — zawołał ucieszony Razumichin.

ROZDZIAŁ IV

Zosimow był to wysoki i otyły mężczyzna, z nalaną i bezbarwnie bladą, gładko wygoloną twarzą, o jasno blond gładkich włosach, w okularach, i dużym złotym sygnetem na nabrzękłym od tłuszczu palcu. Miał lat dwadzieścia siedem. Ubrany był w szerokie, wykwintne, lekkie sakpalto, w jasne letnie spodnie, i wogóle wszystko co miał na sobie było eleganckie, wygodne i prosto z igły: bielizna bez zarzutu, łańcuch u zegarka massiw. Ruchy miał powolne, jakby leniwe, ale zarazem jakby wyuczone; zresztą, pretensjonalność, usilnie ukrywana, zdradzała się w nim co chwila. Wszyscy znający go, mówili o nim, że jest ciężki, ale że fach swój zna.
— A ja do ciebie zachodziłem dwa razy... Patrz, odzyskał przytomność! — zawołał Razumichin.
— Widzę, widzę; no jakże się mamy teraz, co? — zwrócił się Zosimow do Raskolnikowa, uważnie wpatrując się w chorego i siadając u nóg jego na sofie, gdzie zaraz rozwalił się, jak mógł najwygodniej.
— Ciągle nudzi — ozwał się Razumichin — przed chwilą zmienialiśmy mu bieliznę, to o mało się nie rozpłakał.
— Bardzo słusznie; z bielizną można się było wstrzymać, skoro sam nie chce... Puls wyborny. A głowa ciągle jeszcze boli, co?
— Zdrów jestem, zdrów zupełnie! z uporem i rozdrażnieniem wymówił Raskolnikow, podnosząc się nagle na sofie i błysnąwszy wzrokiem, ale zaraz znowu spadł na wezgłowie i odwrócił się do ściany. Zosimow bacznie go śledził.
— Bardzo jest dobrze... wszystko w porządku, — niedbale wymówił. — Jadł co?
Odpowiedziano mu i zapytano co można dawać.
— Ależ wszystko można... Zupę, herbatę... Grzybów i ogórków, oczywiście, nie dawać, no i mięsa także nie trzeba, i... no ale co tu gadać... Spojrzał na Razumichina. Lekarstwo precz i wszystko precz! Jutro zobaczę... Możnaby było i dzisiaj, lecz...
— Jutro wieczorem prowadzę go na spacer! Zadecydował Razumichin: — do ogrodu Jasupowa, a potem zajdziemy do „Palais de Cristal“.
— Jutrobym go jeszcze nie ruszał, zresztą... nie na długo... no, to się jeszcze zobaczy.
— Ach, jak mi przykro, bo dziś właśnie wyprawiam przesiedlmy, o dwa kroki stąd; i on byłby... Niechby choć na sofie poleżał między nami! A ty będziesz? — zwrócił się nagle Razumichin do Zosimowa — proszęż cię, nie zapomnij, wszak przyrzekłeś.
— Może, ale chyba późno. Cóżeś tam przygotował?
— A nic, herbata, wódka, śledź. Pierog podadzą: wszyscy będą swoi.
— Któż mianowicie?
— A wszyscy tutejsi i wszyscy prawie nowi, doprawdy — oprócz chyba jednego starego wujka, chociaż i ten nowy: wczoraj dopiero przyjechał do Petersburga za jakiemiś interesami; raz na pięć lat się widujemy.
— Co on za jeden?
— Ha, przebałaganił całe życie na poczmajsterce powiatowej... emeryturkę pobiera, lat sześćdziesiąt pięć, niema co i gadać... Ja go zresztą lubię. Przyjdzie i pan Porfirjusz, tutejszy komisarz do spraw śledczych... wychowaniec akademji prawniczej. Ale ty go znasz...
— Czy to także twój krewny?
— Jakiś bardzo daleki; czegóż się marszczysz? Żeście się tam raz posprzeczali, to może już dlatego nie przyjdziesz?
— A co mi to przeszkadza...
— Tem lepiej. No, a dalej — studenci, nauczyciel, jeden urzędnik, jeden muzyk, oficer, Zamietow...
— Powiedz też mi, co może być wspólnego pomiędzy tobą, albo nim — Zosimow wskazał na Raskolnikowa — a tym jakimś tam Zamietowem?
— Ach, wy wybrednisie!? Zasady!... tak siedzisz cały na tych zasadach, jak na sprężynach i odwrócić się nie śmiesz z własnej woli; a mojem zdaniem, człowiek dobry — oto zasada, ja więcej nie potrzebuję. Zamietow jest człowiekiem najwyborniejszym.
— Łapy grzeje.
— No więc cóż z tego, no lubi wziąć! Więc cóż że lubi! — zawołał nagle Razumichin, niecierpliwiąc się jakoś nienaturalnie — czyż ja to chwalę? Mówiłem tylko, że człowiek dobry w swoim rodzaju! O gdyby tak przenicować wszystkich ludzi pod każdym względem, to czyż wielu zostanie się dobrych? Jestem przekonany, że za mnie całego razem ze wszystkiemi mojemi cnotami, nie dadzą nawet jednej cebuli pieczonej, a i to jeszcze z tobą w dodatku.
— To mało; ja za ciebie jedną tylko! Podowcipkuj no jeszcze! Zosimow jeszcze młokos, ja mu jeszcze włosków naderwę, bo jego trzeba przyciągać, a nie odpychać. Z młokosem trzeba postępować dwa razy ostrożniej. Tem, że odepchniesz człowieka — nie naprawiasz go, tembardziej młokosa. Oj wy mędrcy postępowi, nic wy nie rozumiecie! Człowieka nie szanujecie, siebie krzywdzicie... A jeśli chcesz wiedzieć, to ja z nim zawiązaliśmy spółkę.
— No, no, jaką?
— Ciągle w sprawie tego malarza, to jest malarza pokojowego... Musimy go wyratować! Zresztą, teraz nie ma już wiele kłopotów. Sprawa jasna, zupełnie już teraz jasna! Dodamy tylko pary!
— Jaki tam znowu malarz?
— Jakto, czyżem ci nie opowiadał? A może i nie? Prawda, opowiedziałem ci tylko początek... o tej zbrodni, o tem zamordowaniu starej fanciarki, urzędniczki no, więc teraz właśnie zamieszał się tam malarz...
— O tej zbrodni słyszałem ja jeszcze przed tobą i nawet obchodzi mnie ona... po części... dla pewnego powodu... i w gazetach czytałam! Ale...
— Elżbietę także zabili! — pisknęła nagle Nastka, zwracając się do Raskolnikowa. Stała ona ciągle w pokoju, oparta o drzwi, i słuchała.
— Elżbietę? — wyszeptał Raskolnikow tak cicho, że go ledwie słychać było.
— A Elżbietę, handlarkę, czy ją to pan nie zna? Chodziła tu na dół. Jeszcze panu koszulę poprawiała.
Raskolnikow odwrócił się do ściany, gdzie na brudnem żółtem obiciu z białemi kwiatkami, wybrał jeden niezgrabny, biały kwiatek z jakiemiś brązowemi kreskami, i zaczął badać ile w nim listków, jakie są ząbki na listkach i ile kresek? Czuł, że mu znieruchomiały ręce i nogi, jakby mu to odjęto, ale nie usiłował nawet ruszyć niemi i uporczywie patrzył na kwiatek.
— No więc cóż ten malarz? — z jakiemś szczególnem niezadowoleniem przerwał Zosimow pisk Nastki. Ta westchnęła i zamilkła.
— A tak, że zrobili go zabójcą! — gorąco ciągnął Razumichin.
— Były jakie dowody, czy co?
— Jakie tam dowody? A zresztą, właśnie wskutek dowodu, ale ten dowód nie jest dowodem i właśnie tego trzeba dowieść! Zupełnie tak samo, jak z początku zabrali i mieli w podejrzeniu tych jak tam... tego Kocha i Piestrjakowa. Ptfu! Jak się to wszystko głupio robi, aż się obcemu człowiekowi na płacz zbiera! Pietrjakow może do mnie dziś zajdzie... No, a ty Rodziu, ty wiesz już o tem? to się jeszcze stało przed chorobą, akurat w wilję tego dnia, jakeś zemdlał w cyrkule, gdy tam o tem opowiadano...
Zosimow ciekawie spojrzał na Raskolnikowa; ten ani się ruszył.
— A wiesz co, Razumichin? Patrzę na ciebie, jak ty jednak przejąłeś się tem wszystkiem — zauważył Zosimow.
— Niech tam, ale bo widzisz muszę go wybawić! — zawołał Razumichin, stuknąwszy pięścią w stół. — Bo tu co najwięcej gniewa? Nie to, że oni się mylą: pomyłki są zawsze do przebaczenia: pomyłki rzecz nawet pożądana, bo naprowadza na drogę prawdy. Mnie to gniewa, że się mylą a jednak obstają przy swojem. Ja Porfirjusza szanuję, lecz... Bo co ich najprzód zbiło z tropu? Drzwi były zamknięte, a gdy wrócili ze stróżem — otwarte; no, więc znaczy się, Koch i Piestrjakow zabili! Taka to ich logika!
— Nie gorączkuj no się; ich poprostu zatrzymano; to przecie konieczne... A wiesz, ja tego Kocha spotykałem; on, jak się okazało, skupował nieprolongowane fanty u starej?... Prawda?
— A tak, łotr jeden! On i weksle także skupuje. Spekulant. Ale pal go licho! Mnie co do pasji przyprowadza, rozumiesz ty? Oto ich rutyna, stara, podła, bezsensowna... A tu w tej jednej sprawie można odnaleźć cały nowy kierunek. Na podstawie samych danych psychologicznych można pokazać, jak należy trafiać na ślad prawdziwy. „My, powiadają mamy fakty!“ Ależ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa rzeczy na tem polega, jak umiesz obchodzić się z faktami!
— A ty umiesz obchodzić się z faktami?
— Toć nie można przecie milczeć, kiedy się czuje, kiedy się wie namacalnie, że dałoby się pomóc sprawie, gdyby... Ech!... Znasz szczegóły sprawy?
— Właśnie czekam... o tym malarzu.
— Widzisz więc, posłuchaj opowieści: akurat w trzeci dzień po zabójstwie, zrana, kiedy to jeszcze cackano się z Kochem i Piestrjakowem — chociaż tamci dowiedli swego każdego kroku — oczywistość krzyczy! — okazuje się nagle fakt wcale niespodziany. Niejaki Duszkin, chłop, utrzymujący bawarję naprzeciwko tego samego domu, zgłasza się do cyrkułu, przynosi pudełko jubilerskie z kolczykami złotemi i opowiada co następuje: „Przybiegł do mnie wieczorem, onegdaj, mniej więcej zaraz po ósmej“ — dzień i godzina! uważasz? — „robotnik malarz, który i przedtem w ciągu dnia zabiegał do mnie. Mikołaj, i przyniósł mi to pudełko ze złotemi kolczykami i kamykami, i prosił, żeby mu dać na zastaw za nie dwa ruble, a kiedym go zapytał, skąd wziął? — oznajmił że znalazł na chodniku. Więcej go nie rozpytywałem się“, to mówi Duszkin, „a wyniosłem mu papierek“ — tojest niby rubla — „bo myślałem, że jeżeli nie u mnie to u drugiego zastawi, wszystko jedno — przepije, to już niech lepiej u mnie ta rzecz będzie: dalej położysz, jak to powiadają, bliżej weźmiesz, a okaże się co, pójdą pogłoski jakie, to ja przedstawię.“ — No, naturalnie zawraca on tam gitarę, łże jak koń, bo ja tego Duszkina znam, sam fanciarz i przechowuje kradzione, a trzydziestorublowej rzeczy nie brałby dlatego od Mikołaja, żeby ją miał „przedstawić“. Poprostu zląkł się. No, ale pal go licho — słuchaj; mówił dalej Razumichin: — A chłopa tego, Mikołaja, znam ja od dziecka, bo on z naszej guberni i powiatu Zarajskiego, bo my oba razańscy. A Mikołaj choć i nie pijak, ale pić lubi, i wiadomo nam było, że on w tym samym domu pracuje, maluje niby, razem z Michałem, a z Michałem oni z jednych miejsc. I otrzymawszy papierek, on zmienił go zaraz, wypił od jednego razu dwie lampki, wziął resztę i poszedł, a Michała to ja z nim wtenczas nie widziałem. A na drugi dzień usłyszeliśmy, że starą Alinę i jej siostrę Elżbietkę toporem zamordowano, a my ich uznawaliśmy i zaraz też wzięło mnie zwątpienie co do onych kolczyków, bo wiadomo nam było, że nieboszczka dawała pieniądze na zastaw. Poszedłem ja do onego domu i zacząłem powoli, po swojemu, wybadywać, przepatrywać co i jak, a zaraz najsamprzód spytałem, czy jest Mikołaj? I mówił mi Michał, że Mikołaj zahulał się, przyszedł do domu o świcie, pijany, w domu przebył nie dłużej, jak dziesięć minut i znowu wyszedł, a Michał go już potem nie widział i robotę sam wykończa. A robotę mają oni na jednych schodach z zabitemi, na pierwszem piętrze. Dowiedziawszy się tego wszystkiego, nicem nikomu nie mówił — to mówi Duszkin — „a o zabójstwie wszystko dowiedziałem się co mogłem i wróciłem do domu, coraz to większe mając zwątpienie. A dziś zrana o godzinie ósmej“ — to jest niby na trzeci dzień; uważasz? — „widzę, wchodził do mnie Mikołaj, nie trzeźwy, ale też i nie bardzo pijany, gadać z nim można. Siadł na ławce i milczy. A oprócz niego w sklepie był tylko jeden obcy człowiek, ale jeszcze spał na ławce, po znajomości, a i dwóch naszych malców. — Widziałeś, pytam, Michała? — Nie, powiada, nie widziałem. — I tu nie byłeś? — Nie byłem, mówi, od onegdaj. — A dziś gdzieżeś, nocował? — A na Piaskach, powiada przy Kołomeńskich. — A gdzie ty, mówię, wziąłeś wtenczas kolczyki? — A znalazłem na ulicy — i mówi to tak, jakby niepodobna, i nie patrząc. — A słyszałeś, mówię, że tak i tak, stało się tego samego wieczoru i na tych samych schodach? — Nie, powiada nie słyszałem — a sam słucha wytrzeszczywszy oczy i zbielał nagle, jak kreda. Ja tu mu opowiadam, patrzę, a on za czapkę i zaczął wstawać. Wtedy chciałem go przytrzymać: czekaj, Mikołaju, może wypijesz? A sam mignąłem na chłopaka, żeby drzwi przytrzymał i wychodzę z za lady; jak wtedy ode mnie nie pryśnie i na ulicę, galop, za węgiel — i tylem go widział. Tom się i zwątpienia mojego pozbył, bo on ma grzech, tak jest“...
— Naturalnie!... — wymówił Zosimow.
— Czekaj! Słuchaj do końca! Zaczęli, naturalnie, szukać na wszystkie strony, Mikołaja i Duszkina, zatrzymali i zrobili rewizję, Michała także; poturbowali i Kołomeńskich — aż oto na trzeci dzień przyprowadzają samego Mikołaja: zatrzymano go przy rogatkach X., w szynku. Przyszedł tam, zdjął z siebie krzyż srebrny, i poprosił za krzyż wódki. Dano mu. W kilka minut potem, baba poszła do chlewka i widzi przez szparę; on w sąsiedniej komórce pas przywiązał do belki i zrobił pętlę; stanął na pniaku i chce sobie pętlę założyć na szyję; baba w krzyk, ludzie się zbiegli: „Takiś ty!“ — „A prowadźcie mnie, powiada, do takiego to cyrkułu to się do wszystkiego przyznam!“ Więc go też z należnemi honorami przyprowadzono do naszego właśnie cyrkułu. No, jak, skąd, co, ile lat — dwadzieścia dwa“ — i t. p., i t. p. Pytanie: — „czy robiąc z Michałem, nie widzieliście kogo na schodach, w tej a w tej godzinie?“ Odpowiedź: — „Wiadomo, przechodzili może jacy ludzie, ale co nam do nich“ — „A czyście nie słyszeli jakiego hałasu, stuku“. — „Nie, niceśmy takiego nie słyszeli“. — „A czyś ty, Mikołaj, wiedział tego samego dnia, że taką to wdowę w takim to dniu i godzinie, wraz z jej siostrą zamordowano?“ — „Nic nie słyszałem, o niczem nie wiem. Dopiero pan Atanazy na trzeci dzień w szynku mi powiedział pierwszy raz“. — „A skądeś wziął kolczyki?“ — „Znalazłem na ulicy.“ — „Dlaczegoś na drugi dzień nie przyszedł z Michałem do roboty?“ — „A bom się trochę zahulał.“ — „A gdzie hulał?“ — „A tam i tam“. — Dlaczegoś uciekał od Duszkina?“ — „Bom się zląkł wtedy strasznie.“ — „Czegoś się zląkł?“ — „A że zasadzą.“ — „Jakieś się mógł zlęknąć tego, kiedy czujesz, że jesteś niewinny?...“ No, wierz nie wierz, Zosimow, to pytanie było zadane, i dosłownie w takich samych wyrażeniach! wiem dokładnie, bo mi powtórzono z całą wiernością. No co? No cóż ty na to?
— Tak, ale przecie poszlaki istnieją.
— Ale co mi tam poszlaki, mnie idzie o to, o to, jak oni pojmują istotę rzeczy! Ale niech ich tam!... Parli go tedy, do muru, przyciskali, trapili, no i przyznał się: — „nie na chodniku, powiada, znalazłem, a w mieszkaniu znalazłem, w tem mieszkaniu, gdzieśmy malowali z Michałem.“ — „A to jakim sposobem?“ — „A takim właśnie sposobem, że malowaliśmy z Michałem przez cały dzień, od ósmej rano, i jużeśmy mieli wychodzić, gdy Michał wziął pendzel i mnie po twarzy maznął farbą, maznął mnie po twarzy farbą i uciekł, a ja za nim. I lecę duchem za nim, a sam drę się na całe gardło; a jak się wychodzi ze schodów do bramy — wpadłem z rozpędu na stróża i na panów, a wielu z nim było panów nie pamiętam, stróż mnie za to nawymyślał, a drugi stróż także wymyślał, i stróżka wyszła i także nas skrzyczała, i pan jakiś z damą wchodził w bramę i także nas skrzyczał, bośmy z Michałem upadli w poprzek bramy: ja Michała złapałem za łeb i jąłem go walić, ale nie ze złości, tylko tak z miłości, dla żartów. A potem Michał uwolnił się i wybiegł na ulicę, a ja za nim, alem go nie dogonił i wróciłem do mieszkania sam jeden — bo już i czas było do domu powracać. Zacząłem się ubierać i czekam na Michała, może nadejdzie. I wtedy przy drzwiach w sieni, za ścianą, w kącie, nastąpiłem na pudełko. Patrzę, leży w papier obwinięte. Ja papier zdjąłem, patrzę haczyczki takie maluśkie, haczyczki, otworzyłem w pudełku kolczyki...“
— Za drzwiami? Za drzwiami leżało? Za drzwiami? — zawołał nagle Raskolnikow, błędnym, przerażonym wzrokiem patrząc na Razumichina i powoli podniósł się, opierając się ręką o sofę.
— Tak... a co? Co tobie? Coś się tak zerwał? — Razumichin także wstał z miejsca.
— Nic, nic!... — wyszeptał Raskolnikow, opuszczając się znowu na poduszkę i znowu odwracając się do ściany. Wszyscy milczeli przez chwilę.
— Zdrzemał się widać, to ze snu — wymówił nareszcie Razumichin, pytająco patrząc na Zosimowa; ten zrobił lekki, przeczący ruch głową.
— No, mów dalej — rzekł Zosimow — cóż dalej?
— A cóż ma być dalej? Ledwie zobaczył kolczyki, gdy zaraz, zapomniawszy i o mieszkaniu, i o koledze, złapał za czapkę i pobiegł do Duszkina, jak wiadomo, dostał od niego rubla, a skłamał mu, że znalazł na trotuarze, i zaraz jął hulać. A co się tyczy zbrodni, potwierdza to co dawniej: — „nic nie słyszałem, o niczem nie wiem, dopierom się na trzeci dzień dowiedział.“ — „A dlaczegożeś dotąd się nie zjawił?“ — „Ze strachu.“ — „A dlaczegożeś chciał się wieszać?“ — „Z myśli“. — „Z jakich myśli?“ — „A że zasadzą.“ — Oto i wszystko. Teraz jak myślisz, jakie stąd wnioski wyprowadzono?
— A cóż tu myśleć, ślad jest, choć jaki taki, zawsze jest. Fakt. Nie mogą przecież wypuścić na wolę takiego malarza?
— Ależ oni go poprostu mają za zbrodniarza! Nie wątpią ani odrobiny...
— Ech, nieprawda, przesadzasz. No, a kolczyki? Zgodźże się sam, że skoro tego samego dnia i o tej samej godzinie kolczyki z kufra starej dostają się do rąk Mikołaja — zgódź się sam, że przecie musiały którędyś dojść do niego? To nie drobiazg przy takiem śledztwie.
— Jak doszły, jak się dostały? — zawołał Razumichin, i miałżebyś ty, który przedewszystkem winieneś studjować człowieka, i masz sposobność, prędzej niż kto inny, poznać naturę ludzką — miałżebyś nie zrozumieć, tych wszystkich danych, co to za natura ten Mikołaj? Czyż nie widzisz, od pierwszego rzutu oka, że całe jego zeznanie jest najświętszą prawdą? Co do joty tak wpadły mu w ręce jak zeznał. Nastąpił na pudełko i podniósł je!
— Święta prawda! Jednakże przyznał się, że pierwszym razem zełgał?
— Słuchaj mnie, słuchaj uważnie: i stróż, i Koch, i Piestrjakow, i drugi stróż, i żona pierwszego stróża, i mieszczanka, co o tej porze siedziała u niej w izbie, i radca dworu Kriukow, który w tej chwili wstał z dorożki i wchodził w bramę pod rękę z damą, wszyscy, to jest ośmiu czy dziesięciu świadków jednozgodnie zeznają, że Mikołaj przycisnął Michała do ziemi, leżał na nim i walił go, a tamten wpił mu się we włosy i także go walił. Leżą oni w poprzek drogi i tamują przejście; wymyślają im ze wszystkich stron, a oni „jak małe dzieci“ (dosłowne wyrażenie świadków), leżą jeden na drugim, piszczą, biją się, chichoczą, obaj drą się w niebogłosy z najpocieszniejszemi minami i jeden drugiego dopędza, jak dzieci, aż wybiegli na ulicę. Uważasz? Teraz więc rozważ sobie: ciała na górze jeszcze nie zastygłe, uważasz, jeszcze ciepłe, tak je znaleziono! Jeżelić oni zabili, albo sam tylko Mikołaj, a przytem zrabowali kufer z włamaniem, albo tylko przyjmowali jakikolwiek udział w rabunku, to pozwól że sobie zadać pytanie: czy godzi się takie usposobienie ducha, to jest krzyki, hałas, śmiech, bójka dziecinna w bramie — z toporami, z krwią, z zbrodniczym podstępem, ostrożnością rabunkiem? Zaledwie dokonali morderstwa, wszystkiego jakich pięć lub dziesięć minut temu — bo tak wypada, ciało jeszcze ciepłe, i nagle, porzuciwszy trupy w mieszkaniu otwartem, i wiedząc, że ludzie właśnie tam poszli, i, rzuciwszy zdobycz, oni, jak małe dzieci, tarzają się po ziemi chichoczą, zwracają na siebie powszechną uwagę i jest na to aż dziesięciu jednozgodnych świadków!
— Naturalnie, że to dziwne! Oczywiście niemożliwe, ale...
— Nie bracie, tu nie ma ale, a jeśli kolczyki, które w tym samym dniu i o tej samej godzinie znalazły się w rękach Mikołaja, stanowią rzeczywiście ważny dowód przeciwko niemu — dowód jednak, dający się obalić jego zeznaniem, a więc sporny dowód, to przecie należy wziąć na uwagę fakty łagodzące, zwłaszcza, że są to fakty jaknajpewniejsze. A jak sądzisz, według zasad naszej jurisprudencji, czy przyjmą, czy są zdolni przyjąć taki fakt — oparty jedynie tylko na prawdopodobieństwie psychologicznem, na samym tylko nastroju duchowym — fakt pewny i obalający wszystkie fakty oskarżające jakiekolwiekby one były? Nie, nie przyjmą za nic, nie przyjmą, bo pudełko znaleziono i człowiek chciał się powiesić „co nie mogłoby nastąpić, gdyby nie uważał się za winnego“. Oto pytanie kapitalne, oto dlaczego ja się zapalam! Uważasz!
— Tak, widzę, że się zapalasz. Czekaj, zapomniałem się zapytać: jak dowiedziono, że pudełko istotnie pochodzi z kufra starej?
— To dowiedzione — odparł Razumichin, marszcząc brwi i jakby niechętnie. — Koch poznał przedmiot i wskazał na tego, kto zastawił, a tamten niezbicie dowiódł, że przedmiot był jego własnością.
— Źle. Teraz jeszcze: czy kto nie widział Mikołaja wówczas, gdy Koch i Piestrjakow przeszli na górę i czyby tego nie można byłoby dowieść.
— Właśnie, że go nikt nie widział — odparł Razumichin z niezadowoleniem — to źle właśnie; nawet Koch z Piestrjakowem nie spostrzegli ich, wchodząc na górę, chociaż ich świadectwo niewieleby teraz znaczyło. „Widzieliśmy, mówią, że mieszkanie otwarte, że tedy musiano w niem prowadzić jakąś robotę, ale, przechodząc, nie zwróciliśmy uwagi i nie pamiętamy, czy byli tam wówczas robotnicy, czy nie“.
— Hm. Tyle więc tylko jest na uniewinnienie, że bili się ze sobą i śmieli się. Przypuśćmy, że jest to dowód silny, lecz... Pozwól — że teraz: jakże ty sam objaśniasz ten fakt? Czem tłumaczysz znalezienie kolczyków, skoro istotnie on je tak znalazł, jak zeznaje?
— Jak ja tłumaczę? Ale co tu tłumaczyć: rzecz jasna! Przynajmniej droga, po której trzeba prowadzić sprawę, jest jasna i dowiedziona, i właśnie dowiodło jej pudełko. Rzeczywisty morderca upuścił te kolczyki. Morderca był na górze wtedy, gdy Koch z Piestrjakowem stukali, i siedział zamknięty. Koch pośpieszył się i zeszedł na dół; wtedy morderca wyskoczył i pobiegł także na dół, bo już nie miał innego punktu wyjścia. Na schodach schował się przed Kochem, Piestrjakowem i stróżem do pustego mieszkania w tej właśnie chwili, kiedy Michał i Mikołaj wybiegli stamtąd, przeczekał za drzwiami, podczas gdy stróż i tamci przechodzili na górę, przeczekał aż kroki ucichły i zeszedł na dół jak najspokojniej akurat w tej samej chwili, gdy Michał z Mikołajem wybiegli na ulicę, wszyscy się rozeszli i nikogo nie było w bramie. Może go i widziano, ale nie zwrócono nań uwagi; alboż to mało ludzi przechodzi? A pudełko upuścił z kieszeni, gdy stał za drzwiami i nie spostrzegł tego, bo nie miał na to czasu. Pudełko jasno dowodzi, że on tam stał właśnie. Oto wszystko!
— Zręcznie! Nie, bracie, to za zręcznie! Za zręcznie!
— Ale dlaczego, dlaczego?
— Dlatego, że wszystko się złożyło za pomyślnie... i związało się, jak w teatrze.

— E-ech — zawołał Razumichin, ale w tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszła osobistość nowa, nikomu z obecnych nieznana.

ROZDZIAŁ V

Był to niemłody już mężczyzna, czupurny, okazały, z fizjognomją ostrożną i wyrazistą, który zaczął od tego, że się zatrzymał we drzwiach, oglądając się dokoła, z nieukrywanem wcale zgorszeniem wzroku, jakgdyby zadając sobie pytanie: „gdziem to ja się dostał?“ Z niedowierzaniem i nawet z przesadną jakąś obawą, prawie nawet odrazą, oglądał on ciasną i niską „kajutę morską“ Raskolnikowa. Z takiem samem zdziwieniem skierował i zatrzymał wzrok na samym Raskalnikowie, nieubranym, rozczochranym, nieumytym, leżącym na swojej nędznej brudnej sofie i także spoglądającym nań nieruchomie. Następnie z takąż samą powolnością, jął rozglądać roztrzepaną, nieogoloną i nieuczesaną figurę Razumichina, który ze swej strony, śmiało i badawczo patrzył mu prosto w oczy, nie ruszając się z miejsca. Naprężone milczenie trwało przez chwilę, aż nareszcie, jak się należało spodziewać, nastąpiła maleńka zmiana dekoracji. Zrozumiawszy, widocznie, z niektórych bardzo zresztą jaskrawych przejawów, że przesadnie surową postawą tu, w tej „morskiej kajucie“ nic a nic nie wskóra, przybyły jegomość zmiękł nieco i grzecznie, lubo nie bez szorstkości, wymówił, zwracając się do Zosimowa i wybijając każdą sylabę swego pytania:
— Czy tu pan Rodjon Raskolnikow, pan student, lub były student? — Zosimow poruszył się zwolna i możeby i odpowiedział, gdyby go nie był uprzedził Razumichin, który wcale nie pytany, zawołał:
— To on właśnie leży na sofie! Jaki pan ma interes?
To poufałe „jaki pan ma interes?“ aż podniosło czupurnego gościa; chciał już nawet zwrócić się do Razumichina, zdążył jednak zapanować nad sobą i co żywo zwrócił się do Zosimowa.
— To jest Raskolnikow! — wymówił Zosimow, kiwnąwszy na chorego, poczem ziewnął, niezwykle jakoś rozdziawiwszy usta i niezwykle długo trzymając je w tym stanie. Następnie sięgnął do kieszeni kamizelki, wyjął olbrzymi wypukły kryty złoty zegarek, otworzył, spojrzał i równie powoli i leniwie jął go znowu chować do kieszeni.
Sam Raskolnikow przez cały ten czas leżał na wznak milcząc i uporczywie, lubo bez żadnej myśli, patrzał na przybyłego. Twarz, którą odwrócił teraz od ciekawego kwiatka na obiciu, miał nadzwyczaj bladą, wyrażała ona niezwykłe cierpienie, jakgdyby przed chwilą dokonano mu bolesnej operacji, albo wypuszczono go z tortur. Ale przybyły jegomość stopniowo zaczynał obudzać w nim coraz więcej i więcej zajęcia, potem zdziwienia, potem podejrzenia, a następnie, jakby obawy. Kiedy zaś Zosimow, wskazując nań, wymówił: „To jest Raskolnikow“, on nagle, bystro podniósł się, jakby podskoczył, siadł na posłaniu i prawie wyzywającym, ale urywanym i słabym głosem wymówił:
— Tak! Ja jestem Raskolnikow! Czego pan chcesz?
Gość uważnie spojrzał i przekonywająco wymówił:
— Jestem Piotr Łużyn. Mam niepłonną nadzieję, że moje nazwisko nie jest panu obce.
Ale Raskolnikow, spodziewając się czegoś innego, błędnie i w zamyśleniu spojrzał nań i nic nie odpowiedział, jakgdyby nazwisko Piotra Łużyna słyszał stanowczo po raz pierwszy.
— Jakto? Miałżebyś pan dotąd nie otrzymać żadnych wiadomości? — zapytał pan Piotr, nieco zmieszany.
W odpowiedzi na to, Raskolnikow opadł znowu na poduszkę, zarzucił ręce pod głowę i zaczął patrzyć w sufit. Przygnębienie wyraziło się na twarzy Łużyna, Zosimow i Razumichin z większą jeszcze ciekawością zaczęli mu się przyglądać, aż się biedak ostatecznie zbił z tropu.
— Sądziłem, mniemałem — zaczął, że list wysłany już dziewięć dni temu, już nawet dwa tygodnie...
— Zaczekaj no pan, co pan masz stać przy drzwiach! — przerwał mu nagle Razumichin — jeżeli pan masz co do powiedzenia, to siadaj pan, bo tak to wam tam obojgu z Nastusią za ciasno. Nastusiu, usuń się, daj przejść! Chodźże pan, masz pan krzesło, no siądźże pan!
Odsunął krzesło od stołu, zrobił trochę miejsca pomiędzy stołem i swemi kolanami i czekał chwilkę w naprężonym stanie, ażeby gość wślizgnął się w tę szparkę. Chwila była tak wybraną, że nie można było odmówić, i gość wlazł w ciasną przestrzeń, spiesząc się i potykając. Doszedłszy do stołu siadł i z pewnością spojrzał na Razumichina.
— Niech się pan nie krępuje — mruknął ten ostatni — Rodzio już piąty dzień choruje, a przez trzy dni miał malignę, teraz zaś przyszedł do przytomności i nawet jadł z apetytem. To właśnie jego doktór, dopiero go co obejrzał, ja zaś jestem jego kolegą, także były student, i teraz niańczę go; więc nie krępuj się pan nami i mów pan, czego pan żądasz.
— Dziękuję panu. Czy tylko nie zaszkodzę choremu swoją obecnością i rozmową? — zwrócił się pan Piotr do Zosimowa.
— N-nie — mruknął Zosimow — może go pan nawet rozerwać — i znowu ziewnął.
— O, on już dawno przytomny, od rana! — ciągnął Razumichin, którego poufałość miała pozór takiej niekłamanej prostoty, że pan Piotr namyślił się i zaczął być śmielszym, może po części i dlatego, że ten oberwaniec i natręt zdążył przecie zarekomendować się jako student.
— Mama pańska... — zaczął Łużyn.
— Hm! — głośno chrząknął Razumichin. Łużyn spojrzał nań pytająco.
— Nic, ja tylko tak; mów pan...
Łużyn wzruszył ramionami.
— ...Mama pańska, jeszcze podczas bytności mojej u nich, zaczęła list do pana. Przybywszy tutaj, umyślnie przeczekałem kilka dni i nie przychodziłem do pana, ażeby ostatecznie już nabrać pewności, że pana uwiadomiono o wszystkiem; ale teraz, ku wielkiemu zdziwieniu...
— Wiem, wiem! — wymówił nagle Raskolnikow z największem zniecierpliwieniem. — To pan? Konkurent? No, wiem... i dosyć!...
Pan Piotr stanowczo się obraził, ale zamilkł. Usilnie starał się pojąć, co to wszystko znaczy? Milczenie trwało przez chwilę.
Tymczasem Raskolnikow, który był się nieco obrócił doń przy odpowiedzi, jął go znowu uważnie oglądać i z jakąś niezwykłą ciekawością, jakby go przedtem nie zdążył jeszcze obejrzeć całkowicie, lub też jagdyby go w nim uderzyło coś nowego: nawet podniósł się w tym celu na poduszce. Istotnie, w zewnętrznym wyglądzie pana Piotra uderzało, jakby coś szczególnego, a mianowicie coś, co niejako usprawiedliwiało nazwę „konkurenta“, daną mu przed chwilą tak bez ceremonji. Przedewszystkiem, znać było, i nawet bardzo znać było, że pan Łużyn nie omieszkał skorzystać z kilkodniowego pobytu w stolicy i zdążył wystroić i przyozdobić się w oczekiwaniu narzeczonej, co zresztą było całkiem niewinne i dające się przebaczyć.
Nawet własna może i zbyt kokieteryjna, świadomość swej przyjemnej zmiany na lepsze, mogłaby być mu przebaczoną, skoro pan Piotr grał rolę konkurenta. Całe jego ubranie było prosto od krawca, bardzo eleganckie, i raziło tem tylko chyba, że było zbyt nowe i zanadto ujawniało cel wiadomy. Nawet wykwintny okrągły nowiutki kapelusz świadczył o tym celu: pan Piotr jakoś nazbyt już starannie się z nim obchodził i za ostrożnie trzymał go w ręku. Nawet para przepysznych prawdziwych jelonkowych, od Jovina, rękawiczek świadczyła o tem samem, choćby tylko dlatego, że ich nie wkładano, lecz noszono w ręku od parady.
W ubrania pana Piotra przeważały barwy jasne i młodzieńcze. Miał on na sobie zgrabny letni żakiet jasno kawowego koloru, jasne lekkie spodnie, takąż kamizelkę, cieniutką bieliznę dopiero co kupioną, batystowy leciutki krawacik w różowe centki, a co najważniejsze, że w tem wszystkiem było nawet do twarzy panu Piotrowi. Twarz jego bardzo świeża i nawet piękna, już i bez tego wydawała się młodszą od czterdziestu pięciu lat, jakie miał w istocie. Ciemne faworyty mile zdobiły ją po obu stronach w formie dwóch kotletów i bardzo się pięknie zgęszczały przy gładko wygolonym błyszczącym podbródku. Nawet włosy ledwie siwawe, uczesane i zafryzowane u fryzjera nie wyglądały śmiesznie, ani nawet nie nadawały mu głupiego wyglądu, jak zwykle bywa przy ufryzowanych włosach, które nadają twarzy nieuniknione podobieństwo do żeniącego się niemca. Jeżeli zaś co było nieprzyjemnego i odpychającego w tej dość pięknej i poważnej fizjognomji, to wynikało już z innych przyczyn.
Obejrzawszy bez ceremonji pana Łużyna, Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie, opadł znowu na poduszkę i zapatrzył się w sufit.
Ale pan Łużyn zobojętniał i zdaje się postanowił do czasu nie zwracać uwagi na te wszystkie dziwactwa...
— Bardzo, ale to bardzo żałuję, żem znalazł pana w takim stanie — zaczął znowu z wysiłkiem, przerywając milczenie. — Gdybym wiedział o pańskiej niedyspozycji, odwiedziłbym pana wcześniej. Ale, pan wie, kłopoty... Mam przytem bardzo ważną sprawę w senacie, jako adwokat. Pomijam już te zabiegi, których się pan domyśla. Pańskiej mamy i siostrzyczki wyglądam lada chwila...
Raskolnikow poruszył się i chciał coś powiedzieć; twarz jego wyrażała wzruszenie. Pan Piotr zatrzymał się, przeczekał, ale, że nic nie usłyszał, mówił więc dalej:
— ...Lada chwila. Wynalazłem im nawet mieszkanko...
— Gdzie? — słabo wyszeptał Raskolnikow.
— Bardzo niedaleko stąd, w domu Bakalejewa...
— To na Wozniesieńskim — przerwał Razumichin, — tam całe dwa piętra są zajęte przez lokatorów: utrzymuje to kupiec Juszyn. Bywałem tam.
— Tak, lokatorzy....
— Dziury szkaradne: błoto, smród, a i miejsce podejrzane; zdarzały się tam awantury, ale bo i kto tam nie mieszka!... Ja nawet sam tam zachodziłem dla awanturki... Wprawdzie, nie drogo.
— Co do mnie, to oczywiście jako człowiek nowy, nie mogłem zebrać tylu wiadomości — odparł pan Piotr nieco urażony, ale zresztą, dwa bardzo czyste pokoiki, a ponieważ to nie na długo.... Wyszukałem już prawdziwe, to jest przyszłe nasze mieszkanie... — zwrócił się do Raskolnikowa — i teraz właśnie je odnawiają: a tymczasem sam gnieżdżę się w numerach o dwa kroki stąd, u pani Lippewechsel w mieszkaniu mojego młodego przyjaciela, pana Andrzeja Liebieziatnikowa; on to mi właśnie wskazał dom Bakalejewa...
— Lebieziatnikowa? — zwolna wymówił Raskolnikow, jakby coś sobie przypominając.
— Tak, Andrzej Lebieziatnikow, urzędnik z ministerjum. Czy pan go zna?
— Tak... Nie.... — odparł Raskolnikow.
— Przepraszam, wnioskowałem to z pańskiej odpowiedzi. Byłem kiedyś jego opiekunem... Bardzo miły młodzian... i inteligentny... Ja bardzo lubię spotykać się z młodzieżą: od nich można się dowiedzieć, co jest nowego na świecie. — Pan Piotr z nadzieją obejrzał wszystkich obecnych.
— Pod jakim niby względem nowego? — zapytał Razumichin.
— Pod względem rzeczy najpoważniejszych; od panów można się dowiedzieć o istocie życia — odparł pan Piotr, jakgdyby ucieszony był pytaniem. — Ja bo od lat dziesięciu nie odwiedzałem Petersburga. Wszystkie te nasze nowe sprawy, reformy, ideje, wszystko to obiło się trochę i o prowincję, ale żeby wiedzieć wszystko, trzeba być w Petersburgu... A ja właśnie jestem zdania, że najwięcej można zobaczyć i nauczyć się, śledząc za naszemi młodemi pokoleniami. I przyznam panom, żem się ucieszył...
— Z czego?
— Pytanie pańskie jest bardzo obszerne. Mogę się mylić, ale zdaje mi się, że znajduje bardzo jasny pogląd, więcej, że tak powiem, krytyki; więcej czynów...
— To prawda — wycedził Zosimow.
— Kłamiesz, czynów niema — wmieszał się Razumichin. — O czyny trudno, a z nieba darmo nie spadną. My zaś na jakie dwieście lat oduczeni jesteśmy od czynów... Ideje, te może się i kręcą — zwrócił się do pana Piotra — i dobre chęci są, ale dziecinne, i uczciwość się znajdzie, pomimo, że łotrów mamy moc nieprzejrzaną, ale czynów niema! Czyny w butach chodzą.
— Nie zgodziłbym się z panem — zaprzeczył pan Piotr — z widocznem zadowoleniem. — Oczywiście jest gorączka, błędy, ale trzeba też być pobłażliwym; gorączka świadczy o rzetelnem przejęciu się sprawą i o tem błędnem kole, w którem znajduje się sprawa. Jeżeli zaś mało zrobiono, to wszakże i czasu było niewiele. O środkach nie mówię nawet. Według mego osobistego poglądu, jeśli pan chcesz, nawet coś zrobiono: rozpowszechniono nowe, pożyteczne myśli, rozpowszechniono nowe, pożyteczne dzieła, zamiast dawnych marzycielskich i romantycznych; literatura przyjmuje odcień bardziej dojrzały; wykorzeniono i ośmieszono wiele szkodliwych przesądów... Jednem słowem, jesteśmy bezpowrotnie odcięci od przeszłości, a to, mojem zdaniem, już coś warte...
— Wyrecytował!... Rekomenduje się — wymówił nagle Raskolnikow.
— Co? — zapytał pan Piotr, nie dosłyszawszy, ale odpowiedzi nie otrzymał.
— To wszystko racja — pospieszył wstawić Zosimow.
— Nieprawdaż? — ciągnął pan Piotr, mile spojrzawszy na Zosimowa. — Zgódź się pan sam — mówił dalej — zwracając się do Razumichina, ale już z odcieniem pewnego triumfu i wyższości, i o mało nie dodał: „młodzieńcze“ że istnieje dobrobyt, czyli, jak dziś mówią, postęp, choćby w imię nauki i prawdy ekonomicznej.
— Ogólnik!
— Nie, nie ogólnik! Jeśli mnie, naprzykład, mówiono dotąd: „kochaj“ i pokochałem, to co stąd wynikło? — ciągnął pan Piotr może ze zbytnim pośpiechem — wynikło to, że darłem szatę na wpół, dzieliłem się nią z bliźnim, i obaj zostawaliśmy do połowy goli, czyli, jak mówi przysłowie: „przy jednym ogniu dwóch pieczeni się nie upiecze“. Nauka zaś twierdzi: kochaj przedewszystkiem samego siebie, bo wszystko na świecie opiera się na interesie osobistym. Ukochasz samego siebie, to i wygodę mieć będziesz i szaty całe. Zaś prawda ekonomiczna dodaje, że im więcej jest w społeczeństwie interesów prywatnych i, że tak powiem, szat całych, tem więcej ma ono twardych podstaw i tem prędzej dają się w niem przeprowadzić sprawy ogólne. Tak więc, pracując wyłącznie i jedynie dla siebie, już tem samem właśnie pracuję jakby dla wszystkich, i zmierzam do tego, ażeby mój bliźni otrzymał trochę więcej, niż podartą szatę, i to już nie z ofiar prywatnych, lecz wskutek dobrobytu powszechnego. Myśl prosta, ale na nieszczęście, nazbyt długo nie dająca się przeprowadzić, przesłonięta zachwytami i marzycielstwem, a przecie, niewiele zdaje się, potrzeba dowcipu, ażeby się domyślić...
— Daruj pan, ja także nie mam zbyt wiele dowcipu — ostro przerwał Razumichin — i dlatego dajmy temu pokój. Ja bo nawet umyślnie zacząłem o tem mówić, całe bowiem to gadulstwo, pocieszanie siebie, wszystkie te nieskończone, nieustanne ogólniki, i ciągle jedno wkoło, do tego stopnia mi zbrzydły, że dalibóg rozumie się, gdy i inni, nietylko ja sam, rozprawiają jeszcze o tem. Pan, oczywiście, chciałeś nam wykazać swój sposób myślenia, i to chętnie panu się przebacza, ja tego nie potępiam. Chciałbym tylko się teraz dowiedzieć, kto pan jesteś, bo widzi pan, do sprawy ogólnej ostatniemi czasy przyczepiło się tylu różnych przemysłowców, i do tego stopnia zbrzydzili oni wszystko, czego się tylko nie tknęli, dla zysków osobistych, że stanowczo cała sprawa jest spaskudzona. No, dosyć!.
— O proszę pana — zaczął pan Łużyn, prostując się z nadzwyczajną godnością — czy pan tylko nie masz ochoty zaznaczyć również bez ceremonji, że i ja...
— Ale, gdzież znowu... Czyżbym śmiał... No dosyć o tem! — odciął Razumichin i zwrócił się nagle do Zosimowa dla prowadzenia przerwanej rozmowy.
Pan Piotr był o tyle mądry, że nie zaraz uwierzył temu wyjaśnieniu. Zresztą, postanowił za parę minut odejść.
— Mam nadzieję, że nasza znajomość — zwrócił się do Raskolnikowa — po pańskiem wyzdrowieniu, i ze względu na wiadome panu okoliczności, stanie się niebawem ściślejszą... Życzę więc panu nadewszystko zdrowia...
Raskolnikow nie odwrócił się nawet od ściany. Pan Piotr zaczął wstawiać z krzesła.
— Zabójcą jest bezwarunkowa ktoś z zastawiających rzeczy! — stanowczym głosem mówił Zosimow.
— Bezwarunkowo zastawiający! — potaknął Razumichin. — Porfirjusz swoich planów nie zdradza, ale pomimo to bada ich...
— Zastawiających bada? — głośno zapytał Raskolnikow.
— Tak, albo co?
— Nic...
— Skąd on ich bierze? — spytał Zosimow.
— Niektórych wskazał Koch; nazwiska innych były napisane na opakowaniach rzeczy, a inni sami przyszli, jak usłyszeli...
— Sprytny i wytrawny musiał być łotr! Co za śmiałość! Co za odwaga!
— Właśnie, że nie! — przerwał Razumichin. — To was wszystkich zbija z tropu. A ja powiadam: niezręczny, niewytrawny, musiał to być napewno pierwszy krok! Dopuśćmy przebiegłego i zręcznego łotra, wyjdzie nieprawdopodobieństwo. Wystawmy zaś sobie niewytrawnego nowicjusza, a przekonamy się, że zbawił go tylko wypadek, czegóż to wypadek nie zrobi? Zlituj się. toć on przeszkód nawet może nie przewidział! a jak prowadzi rzecz całą? bierze przedmioty dziesięcio, dwudziesto rublowe, napycha niemi kieszenie, szpera w babskim kufrze, w gałganach — a w komodzie, w górnej szufladzie, w szkatułce, znaleziono samej gotówki około półtora tysiąca, oprócz listów! To wykazuje niezbicie, że morderca nie umiał rabować! Jak mówiłem morderstwo to było jego pierwszym występkiem i nie uchroniła go przed odkryciem przebiegłość, tylko zwykły przypadek.
— A pan mówi o zabiciu starej wdowy po urzędniku? — wmieszał się Łużyn do rozmowy, zwracając się jednak znowu do Zosimowa, przystanął we drzwiach z kapeluszem i rękawiczkami w rękach, widocznie w celu pozostawienia po sobie znośnego wrażenia.
— Czy pan już także słyszał o tem? — zapytał go Zosimow.
— Wszyscy przecież tylko o tem mówią, to chcąc nie chcąc, słyszeć się o tem musi.
— Czy zna też pan i szczegóły bliższe?
— Tych wprawdzie nie znam, ale interesuje mnie inna okoliczność, a właściwie całe zagadnienie. Nie mówię już o tem, że przestępstwa w niższych sferach w przeciągu ostatnich lat pięciu coraz częściej się zdarzają. Nie wspominam o grabieży i podpaleniach, zdarzających się ciągle i wszędzie, najdziwniejszem dla mnie to, że przestępstwa i w wyższych sferach zdarzają się coraz częściej i poprostu, że tak powiem, równolegle. Słyszy się, że gdzieś ex-student urządził napad na szosie, tam znów ludzie wybitni w społeczeństwie podrabiają banknoty, to znów w Moskwie zatrzymano całą szajkę fałszerzy dowodów ostatniej pożyczki premjowej i jednym z prowodyrów okazuje się, jest lektor historji powszechnej na uniwersytecie, to znów morderstwo naszego sekretarza za granicą, z przyczyn materjalnych, tajemniczych zresztą. I jeżeli teraz ta fanciarka zamordowana została przez inteligenta, boć chłopi nie zastawiają drogocenności, to czem wyjaśnić ten upadek obyczajów wśród naszego społeczeństwa?
— Możliwe, że przyczyną tego jest zmiana stosunków ekonomicznych — odparł Zosimow.
— Czem wyjaśnić — wmieszał się Razumichin — a przecież właśnie zbyt zakorzenionem pasożytnictwem.
— Niby jakto?
— A pamięta pan, co odpowiedział ten lektor na pytanie, poco fałszował papiery? „Wszyscy bogacą się na różne sposoby, i ja też chciałem jaknajprędzej wzbogacić się“. Dokładnie słów nie pamiętam, ale sens ten sam: jaknajprędzej zostać rentjerem. Przyzwyczaili się zdobywać bez pracy, przyjmować pomoc innych, oczekiwać, aż im pieczone gołąbki same wlecą do gąbki. I przyszła godzina, że każdy z nich ukazał się w całej swej nagości.
— A jednak moralność, przepisy etyczne...
— A pan się o co martwi — niespodziewanie wtrącił się Raskolnikow — ten fakt potwierdza pańską teorję.
— Niby jak potwierdza?
— Niech pan konsekwentnie przeprowadza swoje rozumowanie do końca, to okaże się, że każdy ma prawo mordować, o ile mu to jest na rękę!
— Co pan mówi? — krzyknął Łużyn.
— To mi coś nie tak wygląda — odezwał się Zosimow.
Raskolnikow leżał blady, wargi mu drżały, oddychał z trudnością.
— Wszystko ma swoje granice — wyniośle ciągnął Łużyn — teorje ekonomiczne nie uprawniają morderstw, jeśli tylko przypuścić...
— A propos! — przerwał szorstko Raskolnikow. — Pan zdaje się z pewnych względów doszedłeś do przekonania, że lepiej ożenić się z biedną dziewczyną, ponieważ ta da się łatwiej tyranizować, niż posażna.
— Tego za dużo, mój panie — zawołał wzburzony Łużyn — pan przekręcasz sens mych słów w złym zamiarze. Zapewne słyszałeś pan o mnie rzeczy nie mające cienia prawdy, i jak mi się zdaje, znam źródło tych bajek... Pańska matka... muszę przyznać, że zapatrywania jej są zanadto romantyczne.
— A wiesz pan? — zawołał Raskolnikow, podnosząc się z poduszki i patrząc nań uporczywie badawczym, błyszczącym wzrokiem — wiesz pan?
— Co? — Łużyn zatrzymał się i czekał obrażony i wyzywający. Przez kilka chwil trwało milczenie.
— A to, że jeżeli pan jeszcze raz... ośmielisz się wspomnieć bodaj jedno słówko... o mojej matce... to pana, na łeb strącę ze schodów.
— Co ty mówisz! — zawołał Razumichin.
— To tak! — Łużyn zbladł i zagryzł wargi. — Słuchajże pan — zaczął dobitnie, powstrzymując się wszelkiemi siłami, ale zapalając się jednak — już dawniej, przy pierwszym kroku domyśliłem się pańskiej nieżyczliwości, alem się umyślnie tu zatrzymał, ażeby się więcej trochę dowiedzieć. Wiele mógłbym przebaczyć choremu i krewniakowi, ale teraz... panu... nigdy...
— Ja nie jestem chory! — zawołał Raskolnikow.
— Tembardziej....
— Wynoś się pan do djabła!
Ale Łużyn już sam wychodził, nie kończąc rozmowy, przełażąc znowu pomiędzy stołem a krzesłem; Razumichin tym razem wstał, ażeby go przepuścić. Nie patrząc na nikogo i nawet nie kiwnąwszy głową Zosimowowi, który już od dawna mrugał nań, ażeby dał spokój choremu. Łużyn wyszedł, podniósłszy przez ostrożność wraz z ramieniem swój kapelusz, kiedy, schylając się, przechodził przez drzwi. Nawet w zgięciu plec czuło się wyraźnie, że unosił z sobą straszną obrazę.
— Czy się godzi, czy się tak godziło? — mówił zgorszony Razumichin, kręcąc głową.
— Daj mi spokój, dajcie mi wszyscy spokój! — wściekle zawołał Raskolnikow. — Ach, czyż pozbędę się was, dręczyciele! Ja się was nie boję! Nikogo, nikogo, nie boję się teraz! Precz ode mnie! Chcę być sam! Sam chcę być; sam jeden, sam jeden!
— Chodźmy! — rzekł Zosimow, skinąwszy na Razumichina.
— Zlituj się, czyż go można tak zostawić?
— Chodźmyż! — nalegająco powtórzył Zosimow i wyszedł. Razumichin pomyślał i pobiegł za nim.
— Mogło być gorzej, gdybyśmy go nie usłuchali — rzekł Zosimow, już na schodach. — Drażnić nie można...
— Cóż mu jest?
— Jedno jakie licho i dałby on nam... To silny chłop... Wiesz, on ma coś na wnętrzu! Coś co mu ciąży, gniecie... Ja się tego bardzo boję: doprawdy!
— No, ale ten jegomość, może to ten pan Piotr właśnie!... Z rozmowy widać, że on ma się żenić z jego siostrą i że Rodzio dostał właśnie list o tem przed samą chorobą...
— A tak; djabli go tu przynieśli teraz; może wszystko zepsuł. A czyś zauważył, że on obojętnym jest na wszystko, nic go nie zajmuje, oprócz jednego punktu, który go wścieka poprostu: właśnie to morderstwo...
— Tak, tak! — zawołał Razumichin — i bardzo zauważyłem! Ono go zajmuje, przestrasza. To go tak w pierwszym dniu choroby przerażono w cyrkule, aż zemdlał.
— Opowiedz mi to wieczorem szczegółowo, a ja ci potem coś powiem. Interesuje mnie on bardzo! Za pół godziny przyjdę się dowiedzieć... Zapalenia, zresztą, nie będzie.
— Dziękuję ci! A ja tymczasem przeczekam u Pasiuni i będę śledził przez Anastazję.
Raskolnikow zostawszy sam niecierpliwie i ze zdenerwowaniem patrzył na Anastazję, ale ta zwłóczyła z odejściem.
— Herbatki pozwoli pan teraz? — spytała.
— Później! Spać mi się chce! Odejdź...

Konwulsyjnie odwrócił się do ściany; Anastazja wyszła.

ROZDZIAŁ VI.

Ale zaledwie tylko wyszła, on wstał, zamknął drzwi na haczyk, rozwiązał przyniesiony przez Razumichina i znowu przezeń związany pakunek z ubraniem, i zaczął się ubierać. Rzecz dziwna: zdawało się, że nagle uspokoił się zupełnie: nie miał ani półszalonej maligny, jak dawniej, ani strachu panicznego, jak przez cały czas ostatni. Była to pierwsza chwila jakiegoś dziwnego, nagłego spokoju. Ruchy miał pewne i jasne, malował się w nich stały zamiar. „Dziś jeszcze, dziś!...“ szeptał do siebie. Pojmował atoli, że jeszcze jest słaby, ale silniejsze duchowe naprężenie, które doszło aż do spokoju, do idei nieruchomej dodawało mu sił i pewności siebie; miał wreszcie nadzieję, że nie upadnie na ulicy. Ubrawszy się we wszystko świeże, spojrzał na pieniądze, leżące na stole, pomyślał i włożył je do kieszeni. Było tam dwadzieścia pięć rubli. Wziął także i wszystkie miedziane monety, resztę z dziesięciu rubli wydanych przez Razumichina na ubranie. Następnie cicho zdjął haczyk, wyszedł z pokoju, zszedł ze schodów i zajrzał do otworzonej naoścież kuchni: Anastazja stała tyłem do niego i zgiąwszy się rozdmuchiwała samowar gospodyni. Nic nie słyszała. Bo i kto mógł przypuścić, że on wyjdzie? Za chwilę był już na ulicy.
Była godzina ósma; słońce zachodziło. Duszność panowała jak dawniej; ale z chciwością zaczerpnął w siebie tego woniejącego, dymnego, zakażonego powietrza. Głowa zaczęła mu się zlekka kręcić i jakaś dzika energja błysnęła nagle w jego rozognionych oczach i na jego wyschłej blado-żółtej twarzy. Nie wiedział i nie myślał o tem, gdzie iść; wiedział o jednem tylko: „że wszystko to trzeba skończyć dziś jeszcze, za jednym razem, natychmiast; że do domu inaczej nie wróci, bo on tak nie chce żyć. Jak zakończyć? Czem zakończyć? O tem nie miał nawet pojęcia i nie chciał nawet myśleć. Odpędzał myśl: myśl dręczyła go. Czuł tylko i wiedział, że trzeba, ażeby wszystko się zmieniło, tak albo owak „bodaj jakkolwiek“, powtarzał z rozpaczliwą, nieruchomą pewnością siebie i stanowczością.
Starym zwyczajem, skierował się wprost na plac Sienny zwykłą drogą swych dawnych przechadzek. Nie dochodząc do placu, na bruku, przed sklepikiem wiktuałów stał młody śniady kataryniarz i kręcił jakiś arcyczuły romans. Akompanjował on stojącej przed nim na trotuarze dziewczynce, lat piętnastu, ubranej jak panienka, w krynolinie, w mantylce, w rękawiczkach i słomianym kapelusiku z ogniowej barwy piórem; wszystko to było stare i zniszczone. Ulicznym, piskliwym, ale dość miłym i silnym głosem wyśpiewywała ona romans, w oczekiwaniu na czterogroszniak ze sklepiku. Raskolnikow przystanął z dwoma, czy trzema słuchaczami, posłuchał, wyjął pięć kopiejek i położył na ręku dziewczynki. Ta nagle urwała śpiew na najczulszej i najwyższej nucie, jakby ucięła, ostro krzyknęła do kataryniarza: „dosyć“ i oboje powędrowali dalej, do następnego sklepiku.
— Czy pan lubi śpiew? — zwrócił się nagle Raskolnikow do pewnego, już niemłodego przechodnia, stojącego obok niego przy katarynce i mającego pozór gapia. Ten dziko spojrzał nań i zdziwił się. — Ja lubię, — ciągnął Raskolnikow, ale takim tonem, jakby wcale nie mówił o śpiewie ulicznym — ja lubię, gdy śpiewają przy katarynce w chłodny, ciemny i wilgotny dzień jesienny, koniecznie wilgotny, kiedy to wszyscy przechodnie mają blado zielone i słabowite twarze: albo jeszcze lepiej, gdy śnieg mokry pada, zupełnie prosto, bez wiatru, wie pan, a przez niego latarnie gazowe błyszczą...
— Nie wiem... Daruje pan... — odparł zagadnięty przerażony i pytaniem i dziwnym wyglądem Raskolnikowa, i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Raskolnikow poszedł prosto i przybył do tego rogu na placu Siennym, gdzie prowadzili handel ów mieszczanin i baba, którzy to wówczas rozmawiali z Elżbietką; ale ich teraz nie było. Poznawszy miejsce, stanął, obejrzał się i zwrócił się do młodego chłopca, w krasnej rubaszce, ziewającego na progu sklepu z mąką.
— Wszak to tu mają kramik mieszczanin i baba, jego żona, co?
— Różni tu mają kramy — odparł chłopak, z góry mierząc Raskolnikowa.
— Jak oni się nazywają?
— Jak ich ochrzczono, tak się i nazywają.
— Czy i ty aby nie jesteś zarajski? Z której gubernji pochodzisz? — chłopak znowu spojrzał na Raskolnikowa.
— U nas, wielmożny panie, nie ma gubernjii tylko powiat, ale jeździł mój brat, a jam w domu siedział, więc i nie wiem... Daruj mi, pan wielmożny, wspaniałomyślnie...
— Co tam na górze, garkuchnia?
— Restauracja, i bilard jest; i panienki się znajdą... owa!
Raskolnikow przeszedł przez plac. Tam na rogu stał tłum ludzi, samych chłopów. Wszedł w sam środek tego tłumu, zaglądając w oczy każdemu. Ale chłopi nie zwracali nań wcale uwagi i wszyscy przekomarzali się tylko pomiędzy sobą, zbierając się w grupy. On postał, pomyślał, i poszedł na prawo po trotuarze, w kierunku prospektu W. Minąwszy plac, trafił w zaułek...
Dawniej też często przechodził tą króciutką uliczką, tworzącą łuk i wiodącą z placu na ulicę Sadową. Ostatniemi czasy coś go nawet ciągnęło w te strony, bo jak mówił, kiedy wstrętnie człowiekowi, „niech-że mu jeszcze wstrętniej będzie“. Teraz zaś wszedł, nie myśląc o niczem. Jest tam duży dom, cały zajęty przez piwiarnie i różne zakłady trunkowo-jadłodajne; z nich co chwila wybiegały kobiety, ubrane „po sąsiedzku“ — bez kapeluszy i w samych tylko sukniach. W dwóch, trzech miejscach gromadziły się one na chodniku grupami, najwięcej przy schodkach do suteryn, gdzie po dwóch stopniach, można było zejść do różnych bardzo wesołych zakładzików. W jednym z tych ostatnich, w tej chwili, dawał się słyszeć hałas i gwar na całą ulicę, brzęczała gitara, śpiewano pieśni, i było tam bardzo wesoło.
Spora grupa kobiet tłoczyła się przy wejściu; jedne siedziały na stopniach, inne znowu stały i rozmawiały. Na ulicy, wlókł się, głośno wymyślając, żołnierz pijany z papierosem i zdawało się, że chce gdzieś wejść, ale jakby zapomniał gdzie. Jakiś oberwus wymyślał jakiemuś ulicznikowi, a jakiś na śmierć pijany leżał w poprzek ulicy. Raskolnikow stanął przy dużej grupie kobiet. Rozmawiały ochrypłemi głosami; wszystkie były w perkalowych sukniach, w trzewikach kozłowych i z gołemi głowami. Niektóre miały już z górą po lat czterdzieści, ale były także siedemnastoletnie; wszystkie prawie z podbitemi oczami.
Niewiadomo dlaczego, zajmował go śpiew i w ogóle ten cały hałas, gwar i szum na dole... Słychać było stamtąd, jak wśród wybuchów śmiechu i wrzasków, przy akompanjamencie piskliwego falsetu jakiejś arcyochoczej melodji, ktoś zamaszyście tańczył, wybijając takt obcasami. On uważnie, ponuro i w zamyśleniu słuchał, schyliwszy się ku wejściu i ciekawie zaglądając z trotuaru do sieni.
Z głębi dolatywał cienki głos śpiewaka. Raskolnikow pragnął bądź co bądź dowiedzieć się co śpiewają; jakgdyby mu właśnie tylko na tem zależało.
„Czy by nie zajść?“ — pomyślał. — „Śmieją się! Pijani. A gdyby tak upić się?“
— Może kawaler zajdzie? — spytała jedna z kobiet dość dźwięcznym i nie całkiem jeszcze zmęczonym głosem. Była młoda i nawet nie odstręczająca — jedyna z całej grupy.
— A jaka ładniutka! — odparł, podniósłszy się i spojrzawszy na nią.
Roześmiała się; komplement bardzo jej przypadł do gustu.
— Pan sam także ładniutki — rzekła.
— Jaki chudy! — wtrąciła basem inna — czyś się pan ze szpitala wypisał?
— Niby to wszystko córki generalskie, a nosy same kurnose! — przerwał nagle jakiś chłop, zbliżając się w armjaku rozpiętym i z chytrze śmiejącą się twarzą. — Oj, jak tu wesoło!
— Idź no swoją drogą!
— Pójdę, cukiereczku!
I zbiegł na dół.
Raskolnikow ruszył dalej.
— Za pozwoleniem pana! — zawołała dziewica.
— Co takiego?
Zmieszała się.
— Z panem zawsze rada będę spędzić chwilkę czasu, a teraz doprawdy czegoś aż się wstydzę. Niechno mi kawaler podaruje ze sześć kopiejek na wódkę.
Raskolnikow wyjął ile się wyjęło: trzy pięcio kopiejkówki.
— Ach, jaki dobry pan!
— Jak ty się nazywasz?
— Duklidę pan spytaj.
— A jak to tak można — wtrąciła nagle jedna z grupy, kręcąc głową na Duklidę. — Już doprawdy nie wiem, jak to można prosić! Jabym chyba z samego wstydu pod ziemię się zapadła...
Raskolnikow ciekawie spojrzał na mówiącą. Była to piegowata dziewka, cała w sińcach, z przypuchniętą wierzchnią wargą. Mówiła i rezonowała spokojnie i z powagą.
„Gdziemto“, — pomyślał Raskolnikow, idąc dalej, — „gdziemto ja czytał, że jakiś skazany na śmierć, na godzinę przed śmiercią, mówi czy też myśli, iż gdyby mu wypadło żyć gdzieś na wysokości, na skale i na tak wąskim placyku, że się tylko dwie nogi mogłyby na nim pomieścić — a dokoła będą przepaście, głębie oceanu, mrok wieczny, wieczne osamotnienie i burza wieczna, i tak stać na tej łokciowej przestrzeni w ciągu całego życia, tysiące lat, wieczność, to lepiej tak żyć, aniżeli zaraz umierać! Byleby żyć, żyć i żyć! Wszystko jedno jak żyć, byle żyć!... Co to za prawda! Boże, jakaż to prawda. Podły człowiek!... I podłym jest ten, kto go podłym nazywa“, — dodał po chwili.
Wyszedł na inną ulicę: „Ba! Pałac kryształowy!“ Niedawno Razumichin wspomniał o „pałacu kryształowym!“ Ale, czegom to ja chciał? A, przeczytać!... Zosimow mówił, że czytał w gazetach...
— Są gazety? — zapytał wchodząc do rozległej i schludnej restauracji o kilku izbach, dość zresztą pustych. Dwóch czy trzech gości piło herbatę, zaś w jednym z dalszych pokojów siedziała grupa z czterech mężczyzn, którzy pili szampana. Raskolnikowowi wydało się, że poznaje wśród nich Zamietowa. Zresztą, zdaleka trudno było poznać.
„Niech tam!“ — pomyślał.
— Mam służyć wódeczką? — zapytał garson.
— Herbaty! A przynieś mi też gazet: starych, tak z przed pięciu dni, dostaniesz na wódkę.
— Słucham. Oto i dzisiejsze. Czy i wódki pan każe?
Stare gazety i herbata zjawiły się, Raskolnikow usiadł i zaczął szukać: „Polityka, Wiadomości urzędowe. Polityka, Mędrkowanie, Urzędowe, Polityka... tam do licha, a otóż i wypadki: spadnięcie ze schodów, śmierć z pijaństwa, pożar na Piaskach, pożar na Petersburskiej, Polityka, Polityka, Polityka... A, otóż jest“...
Znalazł nareszcie to, czego pragnął i zaczął czytać; wiersze skakały mu w oczach, ale doczytał całą wiadomość i chciwie jął odszukiwać w następnych numerach późniejszych doniesień. Ręce mu drżały, gdy przewracał arkusze w konwulsyjnej niecierpliwości. Nagle, ktoś siadł przy nim, przy jego stole. Spojrzał, Zamietow, ten sam Zamietow i tak samo wyglądający, z pierścieniami, łańcuszkami, z przedziałem w czarnych, kręcących się i wypomadowanych włosach, w wykwintnej kamizelce i w nieco wytartym surducie i nieświeżej bieliźnie. Był wesół; a przynajmniej uśmiechał się bardzo wesoło i dobrodusznie. Jego blada twarz rozgrzała się nieco szampanem.
— Jakto? Pan tutaj? — zaczął ze zdziwieniem i takim tonem, jakby się znali od wieków — a mnie jeszcze wczoraj mówił Razumichin, że pan leżysz w gorączce. To dziwna! Byłem nawet u pana...
Raskolnikow wiedział, że on się zbliży. Odłożył gazety i zwrócił się do Zamietowa. Na jego ustach był uśmiech, i jakieś nowe rozdrażnienie wyglądało z tego uśmiechu.
— Wiem, żeś pan był — odparł — słyszałem o tem. Szukałeś pan mojej skarpetki... A wiesz pan, że Razumichin szaleje za panem, mówi, żeś pan z nim chodził do niemki. I mrugałeś pan wtedy do porucznika Procha, a on pana nie rozumiał, pamiętasz pan? A przecie, co to trudnego było do zrozumienia, rzecz jasna... co?
— A jaki to krzykacz!
— Kto, Proch?
— Nie, pański przyjaciel, Razumichin...
— A dobrze się panu żyje, panie Zamietow; do miejsteczek przyjemnych wchód bezpłatny! Kto to poił pana szampańskiem przed chwilą?
— A tośmy... wypili... Zaraz poił?
— Honorarjum! Ze wszystkiego korzystacie! — Raskolnikow roześmiał się. — Niezły sobie człowiek z pana, niezły! — dodał, klapnąwszy Zamietowa po plecach, nie mówię tego w złości, a tylko „z miłości, dla zabawy“, tak jak to ten wasz robotnik mówił, gdy walił Michała, w tej sprawie fanciarki.
— A pan skąd o tem wie?
— O ja może i więcej wiem od pana.
— Jakoś mi pan dziwny się wydaje... Widać pan jeszcze bardzo chory. Niepotrzebnieś pan wyszedł.
— A! ja się panu dziwny wydaję?
— Tak. Co to, pan czyta, gazety?
— Gazety.
— Dużo piszą o pożarach.
— Nie, ja nie o pożarach. — Tu zagadkowo popatrzał na Zamietowa. — A przyznaj się piękny, młodzieńcze, że bardzo się panu chciało dowiedzieć o czem czytałem?
— Wcale nie pragnę; tak się spytałem. Nie wolno się zapytać? Co to pan ciągle...
— Posłuchaj pan, pan jesteś człowiek inteligentny, wykształcony, prawda?
— Wyszedłem z szóstej klasy gimnazjum — odparł Zamietow z pewną dumą.
— Z szóstej! Ach ty mój wróbelku! Z przedziałkiem, w pierścionkach — bogaty człowiek! Ach, co za rozkoszny chłopuś! — Tu Raskolnikow wybuchnął nerwowym śmiechem prosto w twarz Zamietowowi. Ten odskoczył, i nietyle się obraził, ile zdziwił niepomiernie.
— A to dziwadło! — powtórzył Zamietow bardzo poważnie. — Mnie się widzi, że pan jesteś jeszcze w malignie.
— W malignie? Kłamiesz, wróbelku!... Dziwadło ze mnie? No, a czy ja też pana zaciekawiam? Co? Zaciekawiam?
— Bardzo.
— Więc powiedzieć o czem czytałem, czegom szukał? Patrz pan, wielem to numerów kazał przynieść! Podejrzane, co?
— No, powiedz pan.
— Uszy zabolą!
— Z czego?
— Potem powiem z czego, a teraz, mój najmilszy objawiam panu... nie, lepiej: „przyznaję się“... Nie, jeszcze nie tak: „zeznaję, a pan przyjmuj zeznanie“ — o tak! Zeznaję tedy, żem czytał, żem się interesował, szukał... przeszukiwał — Raskolnikow zmrużył oczy i wyczekał — i dlategom tu przyszedł — o zabójstwie starej fanciarki, — wymówił nareszcie, prawie szeptem, przysunąwszy nader swoją twarz do twarzy Zamietowa. Zamietow patrzył mu prosto w oczy, ani drgnąwszy, i nie odsuwając swojej twarzy od jego twarzy. Najdziwniejsze zdało się potem Zamietowowi, że akurat przez całą minutę trwało ich milczenie i akurat przez całą minutę patrzyli tak sobie nawzajem oko w oko.
— No i cóż stąd, żeś pan to czytał? — zawołał nagle z niecierpliwością i zdziwieniem. — A mnie co do tego? Cóż stąd?
— To ta sama fanciarka — ciągnął Raskolnikow tym samym szeptem i nie ruszając się pomimo wykrzyknięcia Zamietowa — ta sama, o której pamiętasz pan, jak zaczęli opowiadać w cyrkule, a ja zemdlałem. Co, rozumiesz pan teraz?
— Ale co? Co... czy rozumiesz? — wymówił Zamietow prawie ze strachem.
Nieruchoma i poważna twarz Raskolnikowa zmieniła się w jednej chwili, i nagle wybuchnął znowu tym samym nerwowym śmiechem, jak poprzednio, jakgdyby sam nie miał sił wstrzymać się. I w jednej chwili przypomniał mu się z nadzwyczajną wyrazistością pewien moment, kiedy to stał pode drzwiami, z toporem, haczyk skakał, oni za drzwiami wymyślali i debatowali, a jemu nagle zachciało się krzyknąć do nich, zwymyślać ich, pokazać im język, podrażnić ich i śmiać się, śmiać się, śmiać się.
— Alboś pan warjat, albo... — wymówił Zamietow — i zatrzymał się, jakgdyby nagle uderzony myślą, która znienacka przyszła mu do głowy.
— Albo? Co „albo?“ No, co? No, powiedz-że pan!
— Nic? — z dreszczem odparł Zamietow — głupstwo!
Obaj zamilkli. Po nagłym, konwulsyjnym wybuchu śmiechu, Raskolnikow stał się znowu zamyślony i smutny. Oparł się o stół i podparł ręką głowę.
Zdawało się, że zapomniał zupełnie o Zamietowie. Milczenie trwało dość długo.
— Dlaczego pan nie pijesz herbaty? — Ostygnie, rzekł Zamietow.
— Co? Herbata... a dobrze... — Raskolnikow popił ze szklanki, włożył do ust kawałek chleba i nagle, spojrzawszy na Zamietowa, zdawało mu się, że wszystko sobie przypomniał i jakby się, wstrząsł: znowu twarz jego przybrała dawny drwiący wyraz. Pił dalej herbatę.
— Dziś dużo takich łotrostw się zdarza — rzekł Zamietow. — Niedawno czytałem w „Moskiewskich Wiedomostiach“, że w Moskwie złapano całą szajkę fałszerzy pieniędzy. Stanowili oni stowarzyszenie. Podrabiali banknoty.
— O, to już dawno! Czytałem to jeszcze przed miesiącem — odparł spokojnie Raskolnikow. — Więc to łotry, zdaniem pana! — dodał, uśmiechając się.
— Naturalnie, że łotry.
— To? To dzieci, smarkacze, a nie łotry! Aż pół setki ludzi zbiera się w tym celu! Czyż to podobieństwo? Tu i trzech za wiele, i wówczas trzeba żeby jeden drugiemu ufał więcej, niż samemu sobie! Dość niech się jeden tylko wygada i wszystko w niwecz pójdzie! Smarkacze! Najmują ludzi niepewnych do wymiany banknotów w kantorach: taki interes powierzać pierwszemu lepszemu! Ale dajmy na to, że się udało smarkaczom, dajmy na to, że każdy nawymieniał papierów za miljon, no a potem? Przez całe życie? Przez całe życie jeden od drugiego zależy! Ach, lepiej się powiesić! A oni nawet wymienić nie potrafili: zaczął zmieniać w kantorze, otrzymał pięć tysięcy i ręce zadrżały. Cztery przeliczył, a piąty przyjął nie licząc, na wiarę, żeby tylko w kieszeń i w nogi jaknajprędzej. No i wzbudził podejrzenie. I pękło wszystko przez jednego durnia! Czyż to możliwe?
— Że ręce zadrżały? — podchwycił Zamietow — nie, to bardzo możliwe! Nie, zupełnie jestem przekonany, że to możliwe. Można nieraz nie wytrzymać.
— Tego niby?
— A pan to niby wytrzymasz? Nie, jabym nie wytrzymał! Za sto rubli nagrody iść na taką okropność! Iść z banknotem fałszywym — i dokąd? — do kantoru weksli, gdzie zęby na tem zjedli — nie, jabym się zmieszał. A pan się nie zmieszasz?
Raskolnilkowi znowu strasznie zachciało się „pokazać język“. Dreszcze co chwila przebiegały po plecach.
— Jabym nie tak zrobił — zawołał zdaleka. — Jabym tak zaczął zmieniać, że przeliczyłbym pierwszy tysiąc, tak ze cztery razy ze wszystkich końców, wpatrując się w każdy papierek, i wziąłbym się za drugi tysiąc; zacząłbym go liczyć, doliczyłbym do środka, potem wyjąłbym jaki pięćdziesięciorublowy banknot i do światła, obróciłbym go i znowu do światła — czy nie fałszywy? „Boję się, mówiłbym, moja kuzynka niedawno w ten sam sposób straciła dwadzieścia pięć rubli“, i opowiedziałbym całą historję. A jakbym zaczął trzeci tysiąc liczyć — nie, pozwól pan: zdaje się, że w tamtym drugim tysiącu źle przeliczyłem siódmą setkę, mam wątpliwość, rzucam więc trzeci, chwytam znowu drugi — i tak wszystkie pięć. A jakbym skończył, z piątego i z drugiego wyjąłbym po banknocie i znowu do światła i znowu z wahaniem, „zmień pan, bądź pan łaskaw“, — do siódemgo potu doprowadziłbym wekslarza, tak, że nie wiedziałby jak się mnie pozbyć! Skończyłbym wszystko, nareszcie, poszedłbym, drzwi bym otworzył — a, nie, przepraszam, znowu bym się wrócił spytać się o co, zażądać jakiego objaśnienia — oto, takbym zrobił!
— Ach, jakie też pan straszne rzeczy mówi! — rzekł, śmiejąc się, Zamietow — tylko, że to wszystko dobre w rozmowie, ale gdyby przyszło co do czego, tobyś się pan napewno potknął. Tu, podług mnie, nie tylko ja z panem, ale najbardziej wytrawny człowiek nie mógłby ręczyć za siebie. Ale poco sięgać daleko, oto przykład: w naszym cyrkule zamordowano fanciarkę. Wszak już zdaje się, straszna bestja! pośród białego dnia na wszystko zaryzykował, cud go tylko ocalił — a jednak ręce mu drgnęły; okraść nie potrafił, nie wytrzymał; ze sprawy widać...
Raskolnikow jakby się obraził.
— Widać! A to złapcież go teraz, aha! — zawołał drwiąco, drażniąc Zamietowa.
— I cóż, złapią.
— Kto? Wy? Wy złapiecie? Nalatacie się! Wszak u was najważniejsza kwestja, czy człowiek traci pieniądze czy nie? Pieniędzy nie było, a tu nagle zaczyna hulać — a więc to on! Takie oto dziecko zmyli was z tropu, jeżeli zechce.
— Właśnie, że tak oni wszyscy robią — odparł Zamietow — zabije zręcznie, życie naraża, a potem zaraz do szynku, i wpadnie. Właśnie na hulance ich się łapie. Nie wszyscyż tacy przebiegli, jak pan. Pan byś naturalnie nie poszedł do szynku?
Raskolnikow zmarszczył brwi i bacznie spojrzał na Zamietowa.
— A toś pan, widzę, rozsmakował i chciałbyś się dowiedzieć, jakbym ja postąpił w tym wypadku? — zapytał z niechęcią.
— Chciałbym — poważnie i serjo odparł zagadnięty. Jakoś już za poważnie zaczął mówić i patrzeć.
— Bardzo?
— Bardzo.
— Dobrze. Otóż tak bym postąpił — zaczął Raskolnikow, znowu nagle przybliżając swoją twarz do twarzy Zamietowa, znowu patrząc mu oko w oko i znowu mówiąc szeptem, tak że tamten aż drgnął tym razem. — Oto tak bym zrobił: wziąłbym pieniądze i rzeczy i zaraz, jakbym tylko stamtąd wyszedł, udałbym się, nie wstępując nigdzie, w jakie głuche miejsce, gdzie same tylko płoty i gdzie niema prawie nikogo — gdzie jaki ogród, lub coś w tym rodzaju. Upatrzyłbym sobie jeszcze przedtem na owym placu jaki kamień, tak z pud lub półtora puda wagi, gdzie w kącie, pod płotem, leżący może od postawienia domu; uniósłbym ten kamień, pod nim zrobiłoby się zagłębienie — w to właśnie zagłębienie złożyłbym rzeczy i pieniądze. Złożyłbym, i przywaliłbym kamieniem tak, jak leżał poprzednio, przydeptałbym nogą i poszedłbym sobie. Przez rokbym nie brał, dwa lata, trzy lata — no, i szukajcie! Był, ale drapnął!
— Szalony pan jesteś — mówił niewiadomo dlaczego Zamietow także szeptem prawie i usuwając się nagle od Raskolnikowa. Temu zabłysły nagle oczy, zbladł strasznie; górna warga skrzywiła się i zaczęła drgać. Przechylił się do Zamietowa jak mógł najbliżej i zaczął ruszać ustami, nie mówiąc ani słowa; tak trwało przez pół minuty; wiedział co robił, ale nie mógł się powstrzymać. Straszne słowo, jak ów haczyk we drzwiach, skakało mu na ustach; chwilka, a zerwie się, już już tylko go spuścić, tylko wymówić!
— A co, jeślim to ja zabił starą fanciarkę i Elżbietkę? — wymówił nagle i — oprzytomniał.
Zamietow dziko spojrzał nań i zbladł, jak płótno. Twarz wykrzywiła mu się uśmiechem.
— Czy to możliwe? — wymówił zcicha.
Raskolnikow gniewnie zmierzył go wzrokiem.
— Przyznaj się pan, żeś pan uwierzył? Co? Wszak tak?
— Wcale nie! Teraz bardziej, niż kiedykolwiek nie wierzę! — skwapliwie wyrzekł Zamietow.
— Złapał się, nareszcie! Złapano ptaszynkę. A więc wierzyłeś pan dawniej, skoro teraz „nie wierzysz pan bardziej, niż kiedykolwiek?“
— Ależ bynajmniej! — oponował Zamietow, widocznie zmieszany. — Więc to pan dlatego mnie tak straszył, żeby mnie zmusić do przyznania?
— Więc pan nie wierzysz? A o czem to mówiliście wtedy kiedym wychodził z cyrkułu? A dlaczego mnie porucznik Proch badał po zemdleniu. — Ej, garson, zawołał, wstając — ile się należy?
— Razem trzydzieści kopiejek — odparł ten, przybiegając.
— Masz tu jeszcze dwadzieścia kopiejek na wódkę. Widzisz pan, ile pieniędzy — wyciągnął do Zamietowa swoją drżącą rękę z banknotami — czerwone, niebieskie, dwadzieścia pięć rubli. Skąd? A skąd się wzięło nowe ubranie? Wszak pan wiesz, że nie było ani kopiejki! Gospodynię, pewnieście, już badali, co?... No, ale dosyć! Assez cause! Do widzenia... do miłego!...
Wyszedł cały drżący wskutek jakiegoś dzikiego uczucia histerji, w którem zarazem tkwiła część niewypowiedzialnej rozkoszy, zresztą ponury, strasznie znużony. Twarz miał wykrzywioną, jakby po jakim napadzie chorobliwym. Zmęczenie szybko w nim wzrastało. Siły przychodziły teraz nagle, odradzały się, przy pierwszem podrażnieniu, i równie szybko znikały, w miarę jak słabło owe podrażnienie.
A Zamietow, zostawszy sam, długo jeszcze siedział na tem samem miejscu, w zamyśleniu, Raskolnikow znienacka pokiełbasił mu wszystkie myśli, na pewnym punkcie i ostatecznie zniweczył jego zdanie.
„Porucznik — bałwan!“ zdecydował nareszcie.
Zaledwie Raskolnikow otworzył drzwi od ulicy, gdy nagle na ganku zetknął się z wchodzącym Razumichinem. Obaj o krok jeszcze nie spostrzegli siebie wzajemnie, nie widzieli jeden drugiego, tak, że się nieomal uderzyli głowami o siebie, przez jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Razumichin był w najwyższem zdumieniu, lecz nagle gniew, prawdziwy gniew groźnie błysnął w jego oczach.
— A więc to tutaj jesteś! — zawołał na całe gardło — Z łóżka uciekłeś! A jam go tam szukał, aż pod sofą! Na strych chodziliśmy przecie! Nastki o małom nie zbił za ciebie... A on tutaj! Rodziu! Co to ma znaczyć? Mów całą prawdę! Przyznawaj się! Słyszysz?
— A to znaczy, żeście mi wszyscy śmiertelnie dokuczyli i chcę być sam — odparł spokojnie Raskolnikow.
— Sam? Kiedy jeszcze chodzić nie możesz, kiedy jeszcze fizys masz bladą, jak płótno, i ledwo oddychasz, durniu jeden? Cóżeśto robił w „Pałacu Kryształowym?“ Przyznawaj się zaraz!
— Puść mnie! — rzekł Raskolnikow i chciał odjeść.
To wyprowadziło Razumichina z cierpliwości i silnie schwycił go za ramię.
— Puść? Ty śmiesz mówić, „puść“? A czy wiesz, co ja z tobą zaraz zrobię? Wezmę cię za bary, zwiążę i odniosę pod pachą do domu i pod klucz!
— Słuchaj, Razumichin — zaczął powoli i napozór całkiem spokojnie Raskolnikow — czyliż nie widzisz, że ja nie pragnę wcale twoich przysług? Co za dziwactwo być dobroczyńcą dla tych, co... plują na to? Dla tych, wreszcie, którzy bezwarunkowo znosić tego nie mogą? Pocoś mnie odszukał w początkach mojej choroby? A może śmierć byłaby mi bardzo na rękę? I czyż nie dosyć nagadałem ci dzisiaj, że mnie dręczysz, żeś mi... zbrzydł! Dziwna chęć — męczyć ludzi! Zapewniam cię, że to wszystko poważnie przeszkadza mojemu wyzdrowieniu, bo nieustannie rozdrażnia mnie. Wszak Zosimow wyszedł wtedy, żeby mnie nie drażnić! Odczep się więc i ty, na litość Boską! Jakie masz wreszcie prawo zatrzymywać mnie gwałtem? Czem, czem, naucz mnie, czem cię mam ubłagać, nareszcie, ażebyś dał mi spokój i uwolnił mnie od swoich dobrodziejstw? Niech ja sobie będę niewdzięczny, niech będę podły, ale odczepcie się, na Boga, odczepcie się wszyscy ode mnie: Odczepcie się! odczepcie!
Zaczął był spokojnie, zawczasu ciesząc się z jadu, który miał wysączyć z siebie, a skończył zniecierpliwiony i tracąc oddech, jak wtedy z Łużynem.
Razumichin powstał, pomyślał i wypuścił jego rękę.
— Ruszaj więc do djabła! — rzekł zcicha i prawie w zamyśleniu. — Stój! — ryknął nagle, gdy Raskolnikow ruszył z miejsca — posłuchaj mnie. Oświadczam ci, żeście wszyscy co do jednego — frazesowicze, fanfarony! Byle słabostka — nosicie się z nią, jak kura z jajkiem! Nawet tu rabujecie obcych autorów. Ani śladu w was życia samodzielnego! Z pianki jesteście ulepieni, a zamiast krwi macie serwatkę! Żadnemu z was nie wierzę. Na pierwszym planie macie — ażeby tylko nie być podobnym do człowieka! Stó-ój — krzyknął z podwójną wściekłością, widząc, że Raskolnikow znowu zabiera się do odejścia — słuchaj do końca! Wiesz, że dziś u mnie zbierają się na przesiedliny, może już są w tej chwili, alem zostawił tam wujka — bo byłem tam przed chwilą — żeby przyjmował gości. Otóż gdybyś nie był durniem, ostatnim z durniów, skończonym durniem, nie przekładam z obcego... uważasz, Rodziu, przyznaję, żeś chłopczyk rozumny, aleś dureń! — otóż, gdybyś nie był durniem, tobyś oto lepiej przyszedł do mnie spędzić wieczorek, zamiast po próżnicy drzeć buty. Wyszedłeś, to już trudna rada! Jabym tam o fotelik miękki postarał się dla siebie, jest u gospodarzy... Herbatka, kompanja... Albo wiesz — ułożę cię na kozetce — zawsze poleżysz sobie między nami... I Zosimow będzie. — No cóż, przyjdziesz?
— Nie.
— Łż-żesz — niecierpliwie krzyknął Razumichin — kiedy ty sam nie wiesz! Ty nie możesz za siebie odpowiadać!... Nie masz sensu za grosz... Ja po tysiąc razy w ten sam sposób plułem na ludzi i znowu lgnąłem do nich... wstyd będzie — bo ty także wrócisz do człowieka! Pamiętaj, że dom Poczynkowa, drugie piętro...
— Widzę z tego, panie Razumichin, że pan się nawet bić pozwolisz, aby tylko wyjeżdżać ze swemi przysługami.
— Kto? Ja? Za samą chęć nos urwę! Dom Poczynkowa, Nr. 47, w mieszkaniu urzędnika Babuszkina...
— Nie przyjdę, Razumichin! — Raskolnikow odwrócił się i odszedł.
— O zakład, że przyjdziesz! — krzyknął mu w ślad Razumichin. — Inaczej... inaczej znać cię nie chcę! Czekaj, hej! Czy jest tam Zamietow?
— Jest.
— Widziałeś go?
— Widziałem.
— I rozmawiałeś?
— Rozmawiałem.
— O czem? Ale pal cię licho, możesz nie mówić. Poczynkowa 47, Babuszkina, pamiętaj!
Raskolnikow doszedł do Sadowej i skręcił za węgieł. Razumichin śledził go w zamyśleniu. Nareszcie, machnął ręką, wszedł do domu, ale stanął w połowie schodów.
— „Niech licho porwie!“ — ciągnął prawie na głos „mówi do rzeczy, a jednak jakgdyby... Osioł ze mnie! Czyż warjaci mówią do rzeczy? A zdaje mi się, że Zosimow tego się właśnie lęka!“ Uderzył palcem w czoło. — „No, a jeżeli tak... jakże go puszczać samego? Jeszcze się utopi... Ech, palnąłem głupstwo! Źle jest!“ i pobiegł na dół, pogonił za Raskolnikowem, ale już ani śladu. Splunął i szybkim krokiem wrócił do „Pałacu Kryształowego“, ażeby coprędzej wybadać Zamietowa.
Raskolnikow udał się prosto na most...ski, stanął na środku, przy barjerze, oparł się o nią łokciami i jął patrzeć w dal.
Pożegnawszy się z Razumichinem, osłabł on do tego stopnia, że ledwie tu doszedł. Chciał usiąść gdzie, lub się położyć na ulicy. Zgiąwszy się nad wodą, machinalnie spoglądał na ostatni różowy odcień zachodu, na szereg domów, rysujących się w coraz większym mroku, na jakieś odległe okienko, gdzieś w facjatce, na lewem wybrzeżu, błyszczące, jak w ogniu, pod wpływem ostatnich promieni słońca, które spadły na niego i na ciemniejącą wodę. Nareszcie zakręciły mu się w oczach jakieś czerwone koła, domy nikły, przechodnie, wybrzeża, ekwipaże — wszystko to zakręciło się, zahasało dokoła. Nagle zadrżał, może znowu wyratowany z omdlenia przez jakąś dziką i wstrętną marę. Poczuł, że ktoś stanął tuż przy nim, z prawej strony; spojrzał — i zobaczył kobietę, wysoką, w chustce na głowie, z żółtą, podługowatą, spitą twarzą i z czerwonemi zapadniętemi oczyma. I ona nań patrzyła, ale snać nic nie widziała, nie rozróżniała nikogo. Nagle oparła się prawą ręką o barjerę, podniosła prawą nogę i założyła ją za sztachety, następnie lewą, i rzuciła się w kanał. Brudna woda plusnęła, pochłonęła na chwilę ofiarę, ale po chwili topielica wyjrzała z pod fali, która ją cicho uniosła z prądem, głową i nogami w wodzie, plecami na wierzchu, z wzniesioną i wydętą jak balon spódnicą.
— Utonęła! Utonęła! — wołały dziesiątki głosów; ludzie się zbiegli, oba wybrzeża zapełniły się tłumem widzów, na moście, dokoła Raskolnikowa tłoczył się naród, napierając i przyciskając go z tyłu.
— Ludzie! A toż to nasza Fruzia! — dał się słyszeć nieopodal płaczliwy głos kobiety. — Ludzie, ratujcie! Dobrodzieje, wyciągnijcie ją!
— Łódki! Łódki! — krzyczano w tłumie.
Ale łódki już nie było potrzeba: policjant zbiegi po stopniach do kanału, zrzucił z siebie szynel, buty, i wszedł do wody. Pracy miał niewiele: prąd niósł topielicę o dwa kroki od zejścia, schwycił ją więc prawą ręką za spódnicę, lewą zaś zdążył pochwycić drąg, który wyciągnął doń kolega i po chwili topielica znalazła się na granitowych płytach schodów. Ocknęła się wkrótce, podniosła się, usiadła, zaczęła kichać i pryskać nosem, bezmyślnie ocierając mokrą odzież rękoma. Nic nie mówiła.
— Djabelsko się spiła, ojcowie, djabelsko — wył ten sam głos żeński, już obok Fruzi — a toć niedawno powiesić się chciała, ze sznuraśmy ją zdjęli. Poszłam tylko co do sklepiku, a przy niej dziewczynkę zostawiłam — a tu i grzech! Mieszczanka, ojcowie, nasza mieszczanka, tuż zaraz mieszka, drugi dom od rogu, o tam...
Gawiedź zaczęła się rozchodzić, policjanci krzątali się jeszcze około topielicy, ktoś bąknął o cyrkule... Raskolnikow spoglądał na wszystko z dziwnem uczuciem zobojętnienia i niedbałości. Wstręt go ogarnął.
— „Nie, brzydko... woda... nie warto“ — szeptał do siebie. — „Nic z tego“ — dodał — „niema co czekać. Co to, cyrkuł... A dlaczego Zamietow nie jest w cyrkule? Cyrkuł do dziesiątej otwarty...“ Odwrócił się tyłem do barjery i rozejrzał się dokoła.
„No i cóż! Niech i tak będzie!“ wymówił stanowczo, opuścił most i udał się w stronę cyrkułu. Serce miał puste i głuche. Myśleć nie chciał. Nawet smutek minął, ani śladu poprzedniej energji, kiedy to wyszedł z domu „ażeby wszystko zakończyć!“ Zupełna apatja zastąpiła jej miejsce.
„Cóż, i to punkt wyjścia!“ myślał, zwolna i leniwie idąc nad brzegiem kanału. — „Bądź co bądź, skończę, bo chcę... Czy to jednak punkt wyjścia? A wszystko jedno! Będzie łokieć przestrzeni — he! jakiż to jednak koniec! Czyżby koniec? Powiem im, czy nie powiem? E... do licha! Ale żem się i zmachał, ach, żeby gdzie położyć się lub usiąść jak najprędzej! Największy wstyd, że wszystko tak głupie! Lecz pluję i na to. Pfu, jakie głupstwa przychodzą do głowy...“
Do cyrkułu trzeba było iść wciąż prosto i przy drugim rogu skręcić na lewo: stąd był już o dwa kroki. Ale doszedłszy do pierwszego zakrętu, Raskolnikow stanął, pomyślał, zawrócił w uliczkę i poszedł naokoło, przez dwie ulice — może bez żadnego celu, a może dlatego, ażeby choć z minutkę jeszcze przetrzymać i wygrać na czasie. Szedł i patrzył w ziemię. Nagle, jakby mu ktoś szepnął coś do ucha. Podniósł głowę i spostrzegł, że stoi przy owym domu, tuż przy bramie. Od owego wieczoru nie był tutaj i nie przechodził tędy.
Niezwalczona i niewyjaśniona chęć pociągała go. Wszedł do domu, minął całą sień, potem wszedł w pierwsze drzwi na prawo i zaczął podnosić się po znanych nam schodach, na trzecie piętro. Na wąskich i spadzistych schodach było bardzo ciemno. Zatrzymywał się na każdym placyku i rozglądał się ciekawie. Na placyku pierwszego piętra w oknie rama była całkiem wystawiona: „Tego wówczas nie było“ pomyślał: Otóż i mieszkanie, gdzie pracowali Mikołajek i Michał. „Zamknięte, i drzwi odmalowane świeżo; znaczy się, do wynajęcia“. Otóż i drugie... i trzecie piętro... „Tu!“ Ogarnęło go zdziwienie; drzwi tego mieszkania były otwarte naoścież, wewnątrz byli ludzie, słychać było głosy; wcale się tego nie spodziewał. Zawahawszy się nieco, przebył ostatnie schody i wszedł do mieszkania.
Odświeżano je także; byli w niem robotnicy; to go jakby uderzyło. Wyobrażał sobie, niewiadomo dlaczego, że zastanie wszystko tak, jak zostawił wówczas, a może nawet trupy na tych samych miejscach na podłodze. A teraz: gołe ściany, żadnych mebli; dziwnie jakoś! Podszedł do okna i siadł na parapecie.
Wszystkiego było dwóch robotników, obaj młode chłopaki, jeden starszy, a drugi daleko młodszy. Oklejali ściany nowemi tapetami, białemi w liljowe kwiatki, zamiast dawniejszych żółtych, podartych i poniszczonych. Nie podobało się to jakoś strasznie Raskolnikowowi; spoglądał nieprzyjaźnie na te nowe obicia, jakby mu żal było, że dawne zmieniono.
Robotnicy snać spóźnili się, i teraz na prędce zawijali rolki i zabierali się do domu. Zjawienie się Raskolnikowa prawie wcale nie zwróciło ich uwagi. Rozmawiali o czemś. Raskolnikow skrzyżował ręce i jął się przysłuchiwać.
— Przychodzi ona do mnie, tak raniuśko — mówi starszy do młodszego — raniusieczko, wystrojona, co się zwie. „I co ty — mówię, tak się mizdrzysz do mnie, tak oczekujesz?“ — Ja chcę — powiada, — do pana Tytusa odtąd wcałości należeć“. — Tak to! A jak wystrojona! Żurnal, poprostu, żurnal!
— A co to takiego żurnal? — spytał młody. Widocznie uczył się od starszego.
— A żurnal, to uważasz bratku, takie obrazki, malowanki, co to przychodzą do tutejszych krawców pocztą co sobota z zagranicy, i pokazują, jak się kto ma ubierać, czy to mężczyźni, czy kobiety. Taki rysunek niby o! Dla mężczyzn to tam jeszcze nic, ale dla kobiet, to przychodzą takie ci „suflery“, że proszę siadać!
— Czego bo w tym Pitrze niema! — z zachwytem wyrzekł młody — krom ojca — matki wszystko jest!
— Krom tego, bratku, wszystko się znajdzie — potwierdził mentor.
Raskolnikow wstał i poszedł do drugiej izby, gdzie dawniej stała szafka, komoda i łóżko; izba wydała mu się niezmiernie mała bez mebli. Obicie było jeszcze to samo; w kącie na obiciu wyraźnie odznaczały się ślady po kapliczce. Popatrzał i wrócił do okna. Starszy robotnik przyglądał się z ukosa.
— Czego to panu? — zapytał nagle, zwracając się doń.
Zamiast odpowiedzi, Raskolnikow wstał, wyszedł na korytarz, ujął za dzwonek i szarpnął. Ten sam dzwonek, ten sam dźwięk blaszany! Szarpnął drugi raz, trzeci; wsłuchiwał się i przypomniał. Dawne, męczące, straszne, okropne uczucie zaczynało mu się coraz jaśniej i żywiej przypominać, drżał przy każdem uderzeniu, i zaczynało mu się robić coraz przyjemniej i milej.
— Ale czego tam? Ktoś ty taki? — zawołał robotnik, wychodząc do niego. Raskolnikow znowu wszedł do mieszkania.
— Mieszkanie chcę wynająć — rzekł — oglądam.
— Mieszkania po nocy się nie ogląda; a zresztą trzeba było panu przyjść ze stróżem.
— Podłoga wymyta; będą malować? — ciągnął Raskolnikow. — Krwi nie ma?
— Jakiej krwi?
— A toć tu lichwiarkę zabito z siostrą. Tu była cała kałuża.
— Ale coś ty za jeden? — zawołał niespokojnie robotnik.
— Ja?
— Aha.
— Chcesz wiedzieć?... Chodź do cyrkułu, tam powiem.
Robotnicy w zdumieniu spojrzeli nań.
— Czas już wychodzić, spóźniliśmy się. Chodźmy, Aleksy. Trzeba zamknąć — rzekł starszy robotnik.
— No to chodźmy! — odparł Raskolnikow obojętnie, i wyszedłszy pierwszy, zwolna spuszczając się ze schodów. — Stróżu! — zawołał, wchodząc do bramy.
Kilku ludzi stało przy samem wejściu od ulicy, gapiąc się na przechodniów; obaj stróże, baba, mieszczanin w chałacie i jeszcze ktoś. Raskolnikow poszedł prosto ku nim.
— Co tam? — odezwał się jeden ze stróży.
— Chodziłeś do cyrkułu?
— Byłem co tylko, abo co?
— Tam siedzą?
— Siedzą.
— I pomocnik jest?
— Był chwilkę. A co panu po tem?
Raskolnikow nie odpowiedział, stanął obok niego w zamyśleniu.
— Mieszkanie chodził oglądać — rzekł, zbliżając się stary robotnik.
— Jakie mieszkanie?
— A tam, gdzie my robimy. „Pocoście — mówi — krew zmyli? Tu — powiada — zabójstwo się stało, a ja przyszedłem nająć“. I za dzwonek szarpał, omało nie urwał. A chodźmy — powiada — do cyrkułu, tam wszystko powiem. Przyczepił się.
Stróż ze zdziwieniem i pochmurnie przyglądał się Raskolnikowowi.
— Coś pan za jeden? — krzyknął groźnie.
— Jestem Rodjon Raskolnikow, były student, mieszkam w domu Szyła, tu w zaułku, stąd niedaleko, mieszkania Nr 11. Zapytaj u stróża... zna mnie. — Raskolnikow wymówił to jakoś w zamyśleniu i leniwie, nie odwracając się i uważnie wpatrując się w ściemniającą się ulicę.
— A pocoś pan przychodził do mieszkania?
— Obejrzeć.
— Co tam oglądać?
— Wziąć go i zaprowadzić do cyrkułu! — wtrącił nagle mieszczanin i zamilkł.
Raskolnikow przez ramię skierował nań oczy, spojrzał uważnie i rzekł równie powoli i leniwie.
— Chodźmy!
— Zaprowadzić! — powtórzył mieszczanin, nabrawszy otuchy. — Co go tamto tak obchodzi? On ma coś na myśli?
— Pijany, nie pijany, Bóg go raczy wiedzieć — ozwał się robotnik.
— Czegóż pan chcesz? — krzyknął znowu stróż, zaczynający się gniewać na serjo — ty czegoś się przyczepił?
— Zląkłeś się, do cyrkułu? — drwiąco odparł Raskolnikow.
— Co się mam bać? Czegoś się przyczepił?
— Łobuz! — krzyknęła baba.
— Co z nim długo gadać — zawołał drugi stróż, ogromne chłopisko, w rozpiętym armiaku i z kluczami za pasem. — Wynoś się!... Bo i prawda — łobuz!... Wynoś się!
I porwawszy za kark Raskolnikowa, wyrzucił go na ulicę. Ten potknął się, ale nie upadł, wyprostował się, milcząc popatrzał na wszystkich widzów i poszedł dalej.
— Dziwny człowiek — wymówił robotnik.
— Dziwny się dzisiaj naród zrobił — rzekła baba.
— A warto byłoby jednak do cyrkułu — dodał mieszczanin.
— Niema co się paskudzić — odparł duży stróż. — Widać, że łobuz! Sam na to lezie, wiadomo, a wdasz się z nimi, oho, przepadło... Wiemy my!

„Więc iść, czy nie iść“ — myślał Raskolnikow; stanąwszy na środku ulicy i rozglądając się dokoła, jakby oczekując skądciś na ostatnie słowa. Ale nic się znikąd nie odezwało, wszystko było głuche i martwe, dla niego samego... Wtem, daleko, o jakie dwadzieścia kroków, przy końcu ulicy, w zgęszczającym się mroku rozróżnił tłum ludzi, gwar, krzyki... Wśród tłumu stał jakiś ekwipaż... Zabłysnął tuż ponad brukiem płomyk. „Co to takiego?“ Raskolnikow skręcił na prawo i skierował się w tłum. Chwytał się jakby wszystkiego, i chłodno uśmiechnął się, pomyślawszy o tem, bo już napewno postanowił być w cyrkule i wiedział, że zaraz wszystko się skończy.

ROZDZIAŁ VII

Na środku ulicy stał powóz, wykwintny, pański, zaprzężony w parę dzielnych siwoszów, w powozie nie było nikogo, a stangret, zlazłszy z kozła, stał opodal; konie trzymano za uzdy. Dookoła tłoczyło się mnóstwo ludzi, a na czele wszystkich policjanci. Jeden z nich trzymał w ręku zapaloną latarkę, którą, schylając się, oświetlał coś na bruku, przy samych kołach. Wszyscy mówili, krzyczeli, dowodzili; stangret zdawał się być zdziwiony i powtarzał niekiedy:
— Nieszczęście! Boże, jakie nieszczęście!
Raskolnikow przecisnął się, jak mógł, i ujrzał nareszcie, przedmiot wszystkich tych zabiegów i ciekawości. Na ziemi leżał tylko co stratowany przez konie człowiek, bez zmysłów, widocznie bardzo nędznie odziany, ale w ubraniu „szlacheckim“, cały we krwi. Z twarzy, z głowy sączyła się krew; twarz miał rozbitą, rozdartą, zmiażdżoną. Widać było, że rozjechano go nie na żarty.
— Ludzie! — narzekał stangret — jak się ustrzec! Gdybym choć pędził, albo nie krzyczał na niego, aleć jechałem powoli, równo. Wszyscy widzieli. Ale co z pijanym! Wiadomo. Widzę go, przechodzi przez ulicę, zatacza się, o mało nie upadnie — krzyknąłem raz, drugi trzeci, i przytrzymałem konie; a on prościutko im pod nogi, tak i upadł! Naumyślnie, czy co, a może już był i bardzo nietrzeźwy... Konie młode, lękliwe — szarpnęły, on krzyknął — one jeszcze więcej... ot i nieszczęście.
— Tak, tak było! — dał się słyszeć w ciżbie głos jakiegoś świadka.
— Wołał na niego, to prawda, trzy razy wołał — ozwał się inny głos.
— Akurat trzy razy, wszyscy słyszeli — zawołał trzeci.
Zresztą, stangret niebardzo był strwożony i zmartwiony. Widać było, że ekwipaż należał do bogatego i znacznego pana, oczekującego gdzieś na jego przybycie i policjanci naturalnie starali się, ażeby jakoś załagodzić tę ostatnią okoliczność. Stratowanego wypadało zabrać do cyrkułu i do szpitala. Nikt nie wiedział jego nazwiska.
Tymczasem Raskolnikow przecisnął się i nachylił się jeszcze bliżej. Nagle latarka jasno oświetliła twarz ofiary: poznał go.
— Ja go znam, znam! — zawołał, przedostając się całkiem naprzód — to urzędnik dymisjonowany, radca honorowy, Marmeladow! On tu mieszka, niedaleko, w domu Kozela... Po doktora prędzej! Zapłacę, o! — Wyciągnął z kieszeni pieniądze i pokazał je policjantowi. Był niepomiernie wzruszony.
Policjanci byli kontenci, że się dowiedzieli, kim był przejechany. Raskolnikow podał im swój adres, i wszelkiemi siłami, jakby mu szło o rodzonego ojca, namawiał, ażeby jak najspieszniej przeniesiono omdlałego Marmeladowa do jego mieszkania.
— O tu, o trzy domy stąd — mówił — dom Kozela, niemca bogatego... Widać teraz, pijany, wlókł się do domu. Ja go znam... Pijak... Ma rodzinę, żonę, dzieci, i córkę dorosłą. Zanim się go do szpitala odwiezie, może się i doktór znajdzie! Ja zapłacę!... Zawszeć swoi go dojrzą, pomogą zaraz, a tak może umrzeć, zanim się doczeka szpitala...
Zdążył nawet nieznacznie wsunąć w łapę; sprawa, wszakże była jasna i prawna; w każdym razie pomoc była już prędsza. Stratowanego podniesiono i podźwignięto: znaleźli się pomocnicy. Dom Kozela był o trzydzieści kroków. Raskolnikow szedł z tyłu, ostrożnie podtrzymywał głowę i pokazywał drogę.
— Tutaj! Tutaj! Na schody trzeba wnosić głową do góry; zawracajcie, o tak! Ja zapłacę, podziękuję — mówił.
Pani Katarzyna, skoro tylko miała czas wolny, zaraz zaczynała chodzić tam i z powrotem po swej małej izdebce, od okna do pieca i napowrót, skrzyżowawszy ręce na piersiach, mówiąc sama do siebie i kaszląc. Ostatniemi czasy zaczynała coraz częściej i dłużej rozmawiać ze swoją starszą córeczką, dziesięcioletnią Polcią, która lubo jeszcze wielu rzeczy nie rozumiała, ale za to wiedziała doskonale, że jest matce potrzebna i dlatego też śledziła zawsze za nią swemi dużemi rozumnemi oczkami i starała się wszelkiemi siłami pokazać, że wszystko rozumie. Tym razem Polcia rozbierała braciszka, który przez cały dzień niedomagał, chcąc ułożyć go do snu. W oczekiwaniu, zanim mu nie zmienią koszulki, którą trzeba było wyprać jeszcze tej nocy, malec siedział na krześle, milcząc z poważną minką, prosto i nieruchomo, z wyciągniętemi naprzód nóżkami, ściśniętemi szczelnie ze sobą. Słuchał, o czem rozmawiały mama z siostrzyczką, wydąwszy usteczka, wytrzeszczywszy oczki i nie ruszając się, właśnie tak, jak powinny siedzieć wszystkie grzeczne dzieci, kiedy je rozbierają na noc do łóżeczka. Jeszcze mniejsza od niego dziewczynka, w łachmanach, stała przy parawanie i czekała na swoją kolej. Drzwi na schody były otwarte, ażeby choć trochę zapobiec napływowi dymu tytoniowego, wpadającego kłębami z innych pokojów i zmuszającego co chwila do coraz częstszego i coraz bardziej męczącego kaszlu biedną suchotnicę. Pani Katarzyna jakgdyby jeszcze bardziej schudła w ciągu tego tygodnia, a czerwone plamy na jej policzkach gorzały jeszcze jaskrawiej, niż poprzednio.
— Nie uwierzysz, nie umiesz sobie wyobrazić, Polciu — mówiła, chodząc po pokoju — do jakiego stopnia wesoło i pysznie spędzaliśmy czas w domu u papusia i jak ten pijak mnie zgubił i was wszystkich zgubi! Papuś był radcą stanu, pułkownikiem i już prawie gubernatorem; byłby nim napewno, już mu bardzo niewiele brakowało, wszyscy doń jeździli i mówili: „My już pana radcę wszyscy uważamy za swego gubernatora“. Kiedym... kche! kiedym... kche, kche, kche... a przeklęte życie! — zawołała, spluwając i chwytając się za piersi — kiedym... ach, kiedy na ostatnim balu... u marszałka... ujrzała mnie księżna Bezziemielna, która mi później dawała błogosławieństwo, kiedym wychodziła za mąż za twego papusia, Polciu, — to się zaraz spytała: „Czy to nie ta sama miła panienka, co to tańczyła z szalem na popisie?“... (Dziurę trzeba zaszyć; o wzięłabyś igłę i zarazbyś scerowała, jakem cię uczyła, bo jutro... kche! jutro... kche, — kche — kche! jeszcze więcej rozedrze! — krzyknęła z wysiłkiem)... — Wtedy to przybył z Petersburga tylko co kamerjunkier książę Szczegolskij... przetańczył ze mną mazura i zaraz na drugi dzień chciał przyjechać z oświadczynami; ale ja sama podziękowałam w pochlebnych słowach i rzekłam, iż serce moje należy już dawno do innego. Ten inny, to był twój ojciec, Polciu; papuś strasznie się gniewał... A czy woda gotowa? No, dawaj koszulkę; a pończoszki?... Lida, zwróciła się do maleńkiej córeczki, prześpij już tę noc bez koszulki; jakkolwiek... a pończoszki zdejm także... to już razem się wypierze... Co ten gałgan nie idzie, pijak! Z koszuli ścierkę zrobił, całą podarł... Trzeba zebrać wszystkie razem, żeby się przez dwie noce z rzędu nie męczyć! Boże! Kche-kche-kche-kche! Znowu Co to? — zawołała, spojrzawszy na tłum w sieni i na ludzi, przeciskających się z jakimś ciężarem do jej pokoju. — Co to? Co oni niosą? Boże!
— Gdzież tu położyć — pytał policjant, rozglądając się dokoła, gdy już wniesiono do izby pokrwawionego i nieprzytomnego Marmeladowa.
— Na kanapę! Kładźcie prosto na kanapę, o tu głową — pokazywał Raskolnikow.
— Przejechali! Pijanego! — krzyknął ktoś z sieni.
Pani Katarzyna stała blada ledwie dysząc. Dzieci się poprzestraszały. Mała Lidzia krzyknęła, przypadła do Polci, objęła ją i cała się zatrzęsła.
Ułożywszy Marmeladowa, Raskolnikow przypadł do jego żony.
— Na Boga, uspokój się pani, niech się pani nie lęka! — mówił prędko — przechodził przez ulicę, powóz najechał nań, nie trwóż się pani, on przyjdzie do siebie, kazałem tutaj go zanieść... ja tu kiedyś byłem, pani pamięta... On wróci do przytomności; ja zapłacę!
— Ot do czego doszło! — z wściekłością zawołała suchotnica i rzuciła się do męża.
Raskolnikow rychło zauważył, że ta kobieta nie należy do rzędu tych, które o byle co mdleją. W jednej chwili pod głową nieszczęśliwego znalazła się poduszka, o której nikt dotąd nie pomyślał; pani Katarzyna zaczęła go rozbierać, krzątała się, nie tracąc głowy, zapomniawszy o samej sobie, zagryzłszy wargi i tłumiąc krzyki, gotowe wyrwać się z jej piersi.
Raskolnikow tymczasem namówił kogoś, ażeby poszedł po doktora. Doktór, jak się okazało, mieszkał w sąsiednim domu.
— Posłałem po doktora — mówił do Katarzyny — nie kłopocz się pani, ja zapłacę. Czy niema wody?... i daj pani serwetkę, ręcznik, coś byle prędzej, jeszcze niewiadomo, jak jest ranny... Bo on ranny tylko, a nie zabity, wierzaj mi pani... Co też powie doktór!
Pani Katarzyna przypadła do okna; tam, na wytłoczonem krześle, w kącie, stała duża gliniana miednica z wodą, przygotowaną do wyprania bielizny dziecinnej i mężowskiej tej właśnie nocy. To nocne pranie było dokonywane przez panią Katarzynę własnoręcznie, przynajmniej dwa razy na tydzień, a niekiedy i częściej, doszli bowiem do tego stanu, że bielizny na zmianę prawie już wcale nie mieli, i każdy członek rodziny posiadał tylko po jednej sztuce, a pani Katarzyna nie mogła znosić brudu i wolała raczej męczyć się nad siły po nocach, gdy wszyscy spali, ażeby wydążyć do rana z przesuszeniem mokrej bielizny na wyciągniętym sznurze i podać czystą, aniżeli widzieć brud w domu. Porwała miednicę, chcąc ją zanieść według żądania Raskolnikowa, ale o mało nie upadła z ciężarem. Ten jednak zdołał już znaleźć ręcznik, zmoczył go w wodzie i jął obmywać zalaną krwią twarz Marmeladowa. Żona stała obok, z bólem oddychając i trzymając się rękami za piersi. Sama potrzebowała pomocy. Raskolnikow zaczynał pojmować, że może źle zrobił, kazawszy przynieść tu ofiarę. Strażnik stał także w niepewności.
— Polciu! — krzyknęła matka — leć do Zosi, prędzej. Jeżeli jej nie zastaniesz w domu, to nic, powiedz, że ojca konie stratowały i żeby zaraz tu przychodziła... jak wróci. Prędzej, Polciu! Masz, okryj się chustką!
— Biegnij co maś sil! — zawołał nagle chłopczyk z krzesła i powiedziawszy to, pogrążył się znowu w poprzednie milczące siedzenie na krześle, wytrzeszczywszy oczki i wysunąwszy ściśnięte ze sobą nóżki.
Tymczasem izba napełniła się tak, że jabłkoby się nie zmieściło. Policjanci wyszli, oprócz jednego, który został na chwilę i usiłował wypędzić widzów, zgromadzonych ze schodów, napowrót na schody. Natomiast, z zewnętrznych pokojów sypnęli się niemal wszyscy lokatorzy pani Lippewechsel, i z początku tłoczyli się tylko we drzwiach, ale potem hurmem wdarli się do izby. To doprowadziło panią Katarzynę do wściekłości.
— Żebyście choć umrzeć dali spokojnie! — wrzasnęła do tłumu — czy tu teatr, czy co? Z papierosami! Kchekche-kche! Może w czapkach wejdziecie!... Jest jeden w czapce... Won! Choć dla trupa miejcie szacunek!
Kaszel zadusił ją, ale krzyk zrobił swoje. Obawiano się trochę pani Katarzyny; lokatorowie, jeden za drugim, przecisnęli się z powrotem do drzwi z tem szczególnem wewnętrznem uczuciem zadowolenia, które daje się zawsze dostrzegać, nawet u najbliższych krewnych, przy nagłem nieszczęściu bliźniego, uczuciem, od którego nie jest wolny żaden człowiek, bez wyjątku, pomimo nawet najszczerszego popędu do litości i współczucia.
Za drzwiami dały się zresztą słyszeć głosy o szpitalu i że tu nie miejsce na to, aby zbytecznie niepokoić ludzi.
— Nie miejsce umierać? — krzyknęła pani Katarzyna i już chciała otworzyć drzwi, ażeby wybuchnąć na nich całym gromem, ale zetknęła się we drzwiach z samą panią Lippewechsel, która tylko co dowiedziała się o nieszczęściu i biegła zarządzić po swojemu. Była to arcyniemiła i rubaszna niemka.
— Ach, Boże! — klasnęła w ręce — pani mąż pijan koń zdeptał. Do szpital jego! Ja gospodyni!
— Co? Dobrze! Niechże sobie pani zapamięta, co pani mówi — zaczęła żona ofiary (z gospodynią rozmawiała ona zawsze podniesionym głosem, ażeby tamta pamiętała, z kim ma do czynienia, i nawet teraz nie mogła odmówić sobie tej przyjemności) — niech pani pamięta...
— Ja wam mówił, raz na potem, co by mi pani nie mówił ten ton...
— Co mi tam do tego, ja nie należę do rzędu takich lizusów, jak pan Lebieziatnikow, który śmieje się teraz za drzwiami (za drzwiami istotnie dał się słyszeć śmiech i krzyk: „starły się!“), to i będę używać tonu, jak mi się podoba. Sama pani widzisz, co się stało z Szymonem; on umiera. Proszę więc panią natychmiast zamknąć te drzwi i nie wpuszczać tu nikogo. Dajcie choć umrzeć spokojnie! Inaczej, upewniam panią, postępek pani będzie jutro zaraz wiadomy samemu generał-gubernatorowi. Książę znał mnie jeszcze, jak byłam panną i doskonale pamięta Szymona, któremu nieraz świadczył różne przysługi. Wszyscy wiedzą, że Szymon miał wielu przyjaciół i protektorów, których sam porzucił, powodowany szlachetną dumą, czując swą nieszczęsną słabość, ale teraz (wskazała na Raskolnikowa) doznajemy pomocy ze strony pewnego wspaniałomyślnego młodzieńca, który ma środki po temu i stosunki, a którego Szymon znał jeszcze będąc dzieckiem, i wierzaj mi pani...
Wszystko to było wymówione nadzwyczaj szybko, i im dalej, tem prędzej, ale kaszel przerwał elokwencję pani Katarzyny. W tej chwili, umierający odzyskał przytomność i jęknął; żona pobiegła ku niemu. Chory otworzył oczy i jeszcze nie poznając i nie rozumiejąc, jął przyglądać się patrzącemu nań Raskolnikowowi. Oddychał ciężko, głęboko i rzadko; z kątów ust sączyła się krew i pot wystąpił na czoło.. Katarzyna spoglądała nań smutnym, ale surowym wzrokiem, a z oczu jej płynęły łzy.
— Boże! Całe piersi ma stratowane! A krwi, krwi ile! — wymówiła w rozpaczy. — Trzeba zdjąć z niego całe ubranie! Odwróć się trochę, Szymonie, jeżeli możesz — zawołała do chorego.
Marmeladow poznał ją.
— Księdza! — wyszeptał ochrypłym głosem.
Katarzyna odeszła do okna, przycisnęła czoło do ramy okiennej i westchnęła w rozpaczy.
— O przeklęte życie!
— Księdza! — wymówił konający po chwili milczenia.
— Poszli-i-i! — krzyknęła nań żona; on posłuchał i zamilkł. Nieśmiałym smutnym wzrokiem szukał jej: ona znowu wróciła doń i stanęła przy wezgłowiu. Trochę się uspokoił, ale nie na długo. Wkrótce oczy jego zatrzymały się na małej Lidzie (jego faworytce), drżącej w kącie, jak w febrze, i patrzącej nań swym zdziwionym, dziecinnie przejmującym wzrokiem.
— A... a... — wskazywał na nią z niepokojem. Chciał coś powiedzieć!
— Co ci tam znowu? — krzyknęła Katarzyna.
— Bosa! Ona bosa! — szeptał, błędnemi oczyma pokazując na bose nóżki dziewczynki.
— Milcz! — z rozdrażnieniem krzyknęła Katarzyna — sam wiesz, dlaczego ona bosa!
— Dzięki Bogu, doktór! — zawołał ucieszony Raskolnikow.
Wszedł doktór, skrupulanty staruszek, niemiec, rozglądający się z niedowierzaniem; zbliżył się do chorego, wziął za puls, uważnie obejrzał głowę i przy pomocy Katarzyny odpiął całą zbroczoną we krwi koszulę i obnażył piersi chorego. Całe piersi były poszarpane, zmięte, zmiażdżone; kilka żeber z prawej strony złamanych. Z lewej, na samem sercu, była złowroga, duża, żółto-czarna plama, straszny cios kopyta. Doktór zachmurzył czoło. Policjant opowiedział mu, że chorego porwało koło powozu i ciągnęło kręcąc nim, z jakie trzydzieści kroków po bruku.
— Dziwne, że przyszedł do przytomności — szepnął pocichu doktór do Raskolnikowa.
— Cóż pan na to? — zapytał ten ostatni.
— Zaraz umrze.
— Miałożby nie być żadnej nadziei?
— Najmniejszej! Ostatnie chwile... Przytem głowa zraniona jest bardzo niebezpiecznie... Hm. Możnaby wprawdzie krew puścić... ale... to będzie bez skutku. Za pięć lub dziesięć minut umrze niezawodnie.
— To już niech pan lepiej puści krew.
— Ha, dobrze... Ale uprzedzam pana, że to zupełnie zbyteczne.
W tej chwili dały się słyszeć nowe kroki, tłum w sieni rozsunął się, na progu ukazał się ksiądz z olejami świętemi, siwy staruszek. Chodził po niego policjant, jeszcze z ulicy. Doktór ustąpił mu zaraz miejsca i zamienił z nim znaczące spojrzenie. Raskolnikow uprosił lekarza, ażeby się zatrzymał choć chwilkę. Ten wzruszył ramionami i został.
Wszyscy odstąpili. Spowiedź trwała niedługo. Wątpliwe, czy konający co rozumiał; wymawiać zaś mógł tylko urywane, niejasne dźwięki. Katarzyna wzięła Lidzię, zdjęła z krzesła chłopca, i odszedłszy w kąt do pieca, uklęknęła, a dzieciom kazała klęknąć przed sobą. Dziewczynka tylko drżała; chłopczyk zaś, klęcząc na gołych kolankach, skwapliwie podnosił rączkę, żegnał się pełnym krzyżem i kłaniał się do ziemi, uderzając czołem, co widocznie sprawiało mu szczególne zadowolenie. Pani Katarzyna zagryzała wargi i powstrzymywała łzy; i ona także się modliła, od czasu do czasu poprawiając koszulkę na dziecku, i zdążywszy narzucić na zbyt obnażone ramiona dziewczynki chusteczkę, którą wyjęła z komody, nie wstając i modląc się. Tymczasem drzwi od wewnętrznych pokojów zaczęli znowu otwierać ciekawi. W sieni zaś coraz więcej przybywało widzów; byli to lokatorzy ze wszystkich schodów, którzy nie przestępowali zresztą progu izby. Jeden tylko ogarek oświetlał całą scenę.
W tej chwili z sieni, przez tłum, szybko przedarła się Polcia, która chodziła po siostrę. Weszła, ledwie dysząc z prędkiego biegu, zdjęła z siebie chustkę, odszukała oczami matkę, podeszła do niej i rzekła: „idzie! spotkałam ją na ulicy!“ Matka kazała jej uklęknąć przy sobie. Przez tłum powoli i nieśmiało przecisnęła się dziewczyna, i dziwnem było jej nagłe pojawienie się w tej izbie, pośród łachmanów, śmierci i rozpaczy. Ona była także w łachmanach; ubiór miała na sobie groszowy, ale ozdobiony po ulicznemu, jak kazał gust i prawidła, urobione w jej światku, w celu olśnienia i hańby. Zosia stanęła w sieni, na samym progu, ale nie przechodziła za próg i patrzyła jakby pomieszana, nie pojmując, zda się, niczego, zapomniawszy i o swej kupionej z czwartych rąk, jedwabnej, nieprzyzwoitej tutaj, jasnej sukni z olbrzymim i śmiesznym ogonem, i o ogromnej krynolinie, zagradzającej całe drzwi i o jasnych trzewikach, i o parasolce, zbytecznej w nocy, ale którą wzięła ze sobą, i o śmiesznym słomianym okrągłym kapelusiku z jaskrawem ognistej barwy piórem. Z pod tego łobuzersko włożonego na bakier kapelusza, wyglądała blada i przerażona twarzyczka, z otwartemi ustami i nieruchomemi ze zgrozy oczyma. Zosia była niskiego wzrostu, lat osiemnastu, szczuplutka, ale dość przystojna blondynka, z niezwykle pięknemi niebieskiemu oczyma. Uważnie patrzała ona na pościel, na księdza: i ona ledwie oddychała z prędkiego chodu. Nareszcie szmer jakiś i słowa w tłumie widocznie doleciały do niej. Zlękła się, przestąpiła o krok za próg i stanęła w izbie, ale znowu przy samych drzwiach.
Spowiedź i komunja skończyły się. Pani Katarzyna znowu podeszła do łoża śmierci. Ksiądz odstąpił i, odchodząc, zwrócił się ze słowami pociechy do żony konającego.
— A gdzie ja to podzieję? — oschle i z rozdrażnieniem przerwała suchotnica, wskazując na dzieci.
— Bóg jest miłosierny; ufaj w łaskę Najwyższego — zaczął ksiądz.
— E-ech! Miłosierny, ale nie dla nas.
— To grzech, grzech, moja pani — zauważył ksiądz, kręcąc głową.
— A to nie grzech? — zawołała kobieta, wskazując na konającego.
— Może ci, którzy stali się mimowolną przyczyną, zechcą wynagrodzić panią, choćby na punkcie straty dochodów...
— Nie rozumiesz mnie pan! — niecierpliwie zawołała pani Katarzyna, machnąwszy ręką. — Bo i za co tu wynagradzać? Wszak on sam pijany podlazł pod konie! Jakich dochodów, on nietylko nie miał dochodów, ale męczył nas. Wszak ten pijanica wszystko przepijał! Nas okradał i do szynku nosił, ich i moje życie zwichnął w szynku! I dzięki Bogu, że umiera! Mniej zachodów!
— Należałoby przebaczyć w ostatniej godzinie, bo to grzech, wielki grzech, moja pani, takie uczucia...
Katarzyna krzątała się przy chorym, podawała mu pić, obcierała pot i krew z głowy, poprawiała poduszki i rozmawiała z księdzem, czasami tylko, w trakcie roboty zwracając się doń. Ale nagle wpadła nań prawie z wściekłością.
— Ech księżulku! Frazesy, same frazesy! Przebaczyć! O przyszedłby dziś pijany, gdyby go nie rozjechano, koszula na nim jedna, cała znoszona, w łachmanach, runąłby chrapać, a jabym do świtu pluskała się w wodzie, prałabym szmaty jego i dzieci, a potem wysuszyłabym je za oknem, a skoro świt, wzięłabym się do cerowania, taka to moja noc!... Więc, co tu mówić o przebaczeniu! I tak już przebaczyłam!
Głęboki, straszny kaszel przerwał jej słowa. Plunęła w chustkę i pokazała ją księdzu, z bólem przytrzymując drugą ręką piersi. Chustka była cała we krwi...
Ksiądz spuścił głowę i nic nie odrzekł.
Marmeladow był w ostatniej agonji; nie spuszczał on oczu z twarzy żony, która znowu pochyliła się nad nim. Ciągle chciał coś mówić; zaczął już nawet, z wysiłkiem mieląc językiem i niewyraźnie szepcząc jakieś wyrazy, ale żona, zrozumiawszy, że chce ją prosić o przebaczenie, krzyknęła nań rozkazująco:
— Milcz! Nie trzeba!... Wiem, co chcesz powiedzieć!... I chory zamilkł, ale w tejże chwili jego błędny wzrok spoczął na drzwiach, i zobaczył Zosię.
Do tej chwili nie spostrzegł jej: stała w kącie i w cieniu.
— Kto to? Kto to? — wymówił nagle ochrypłym urywanym głosem, pełen przerażenia, z trwogą wskazując na drzwi, gdzie stała córka i usiłując podnieść się.
— Leż! Leż! — krzyknęła Katarzyna.
Ale on z nadludzkim wysiłkiem zdołał wesprzeć się na łokciu. Dziko i nieruchomie wpatrywał się przez jakiś czas w córkę, jakby jej nie poznawał. Bo też nigdy jeszcze nie widział jej w takim kostjumie. Nagle poznał ją, poniżoną, wzgardzoną, wystrojoną i zawstydzoną, bojaźliwie oczekującą swojej kolei, dla pożegnania się z konającym ojcem. Okropna boleść wyryła się na jego twarzy.
— Zosiu! Córko! Przebacz! — krzyknął i chciał wyciągnąć ku niej rękę, ale, straciwszy równowagę, obsunął się i runął z kanapy, prosto twarzą na ziemię; rzucono się, aby go podnieść, położono go, ale już konał. Zosia słabo krzyknęła, podbiegła, objęła go i tak zamarła w tem objęciu. Skonał w jej rękach.
— Skończyło się! — zawołała suchotnica, spostrzegłszy trupa męża — no, cóż teraz będzie! Za co go pochowam! A czem ich jutro nakarmię?
Raskolnikow zbliżył się do pani Katarzyny.
— Proszę pani — zaczął — w zeszłym tygodniu nieboszczyk mąż pani opowiedział mi całe swoje życie i wszystkie towarzyszące mu okoliczności... Wierzaj pani, że o pani mówił z nieskończonem uwielbieniem. Od owego wieczoru, gdym się dowiedział, jak on do was wszystkich był przywiązany i jak osobliwie panią szanował i kochał, pomimo swej nieszczęsnej słabości, od owego wieczoru staliśmy się przyjaciółmi... Pozwól mi więc pani teraz... pomóc... do oddania długu memu zmarłemu przyjacielowi. Oto jest... dwadzieścia rubli... zdaje się — jeżeli to może być dla pani pomocą, to... ja jednem słowem, ja przyjdę — bezwarunkowo przyjdę... może jeszcze jutro przyjdę... Do widzenia!
I szybko wyszedł z pokoju, co żywo przeciskając się przez tłum na schody; ale w tłumie nagle zetknął się z komisarzem cyrkułu, który, dowiedziawszy się o wypadku, postanowił zarządzić osobiście. Od czasu sceny w biurze nie widzieli się oni, ale naczelnik odrazu go poznał.
— A to pan? — zapytał.
— Umarł — odparł Raskolnikow. — Był doktór, był ksiądz, wszystko w porządku. Niech pan będzie względny dla biednej kobiety, ona już i tak ma suchoty. Dodaj jej pan otuchy, jeżeli pan czemkolwiek zdołasz... Wszak pan jesteś dobry człowiek, ja wiem... — dodał z uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy.
— Ale jakeś się pan krwią powalał — zauważył naczelnik, spostrzegłszy przy blasku latarni kilka świeżych plam na kamizelce Raskolnikowa.
— Tak, powalałem się... cały jestem we krwi! — wymówił jakimś szczególnym głosem Raskolnikow, poczem uśmiechnął się, kiwnął głową i zszedł ze schodów.
Schodził wolno, nie spiesząc się, cały w gorączce, chociaż nie czuł tego, przepełniony jednem, nowem, niepojętem uczuciem, zupełnego i potężnego życia. To uczucie mogło być podobne do uczucia skazanego na śmierć, któremu nagle i znienacka dają przebaczenie. W połowie schodów dogonił go wracający do domu ksiądz; Raskolnikow przepuścił go naprzód, zamieniwszy z nim milczący ukłon. Ale już na ostatnich stopniach schodów usłyszał nagle za sobą szybkie kroki. Ktoś go doganiał. Była to Polcia; biegła za nim i wołała: „Proszę pana! proszę pana!“
Obejrzał się. Ona zbiegła z ostatniego piętra i stanęła przed nim o jeden stopień wyżej. Słabe światełko dochodziło ze dworu. Raskolnikow dostrzegł chudziutką, ale miłą twarzyczkę dziewczynki, która śmiała się doń i patrzyła nań wesoło, po dziecinnemu. Przybiegła z poleceniem, które widocznie jej samej bardzo się podobało.
— Proszę pana, jak się pan nazywa?... a jeszcze: gdzie pan mieszka? — zapytała z pośpiechem, urywanym głosikiem.
On położył jej obie ręce na ramiona i z jakiemś szczęściem wpatrywał się w nią! Było mu tak przyjemnie patrzeć na nią, sam nie wiedział dlaczego.
— A kto cię przysłał?
— A mnie przysłała siostra Zosia — odparła dziewczynka, uśmiechając się jeszcze weselej.
— Wiedziałem o tem.
— Mnie i mama przysłała. Kiedy Zosia zaczęła mnie posyłać, wtedy i mama się zbliżyła i powiedziała: „Biegnij prędko, Polciu!“
— Czy kochasz siostrę Zosię?
— Ja ją kocham najwięcej ze wszystkich — z jakąś niezwykłą stanowczością wymówiła Polcia, a uśmiech jej spoważniał nagle.
— A mnie będziesz kochała?
Zamiast odpowiedzi, spostrzegł zbliżającą się doń twarzyczkę dziewczynki i pulchniutkie usteczka, naiwnie wyciągnięte do pocałunku. Nagle, jej cieniutkie, jak zapałki, ręce objęły go silnie, mocno, główka przytuliła się do jego ramienia, i dziewczynka zapłakała po cichu, przyciskając się buzią do niego coraz silniej i silniej.
— Tatusia żal mi! — wyszeptała po chwili, podnosząc swą zapłakaną buzię i ocierając rękoma łzy — już to ciągle takie nieszczęścia spadają na nas — dodała znienacka z tą osobliwą powagą, jaką zwykły przybierać dzieci, gdy pragną mówić, jak dorośli.
— A tatuś kochał was?
— Lidzię kochał najbardziej z nas wszystkich — odparła bardzo poważnie i bez uśmiechu, już zupełnie tak, jak mówią dorośli — dlatego ją kochał, że ona malutka i jeszcze dlatego, że chora, i zawsze przynosił jej gościńce, a nas uczył czytać, mnie gramatyki i religji — dodała z dumą — a mama nic nie mówiła, tylkośmy sami wiedzieli, że ona to lubi, i tatuś wiedział, a mama chce mnie uczyć po francusku, bo już czas, abym się zaczęła kształcić.
— A czy umiesz się modlić?
— A jakże, umiem! Już oddawna; ja już, jako duża, to się sama modlę, a Kola i Lidzia mówią pacierz z mamą głośno; najprzód „Bogarodzicę“, potem jeszcze jedną modlitwę: „Boże, przebacz i pobłogosław siostrzyczce Zosi“, a potem jeszcze: „Boże, przebacz i błogosław naszemu drugiemu tatusiowi“, bo nasz starszy tatuś już umarł, a ten to był drugi, a my i za tamtego się także modlimy.
— Polciu, ja mam na imię Rodjon: pomódl się tedy i za mnie, za nieszczęśliwego Rodjona — nic więcej.
— Przez całe moje życie będę się za pana modliła — z zapałem rzekła dziewczynka i nagle znowu się roześmiała, przypadła doń i znowu uścisnęła go silnie.
Raskolnikow powiedział jej swoje nazwisko, dał adres i przyrzekł stanowczo odwiedzić ich nazajutrz. Dziewczynka odeszła zachwycona nim ogromnie. Była już dziesiąta, gdy wyszedł na ulicę. W pięć minut potem, stał na moście, akurat na tem samem miejscu, z którego rzuciła się owa kobieta.
„Dość!“ — wymówił stanowczo i uroczyście — „precz złudzenie, precz fałszywe strachy, precz mary!... Jest życie! Czyliż nie żyłem przed chwilą? Nie umarło jeszcze moje życie wraz ze zgonem starej fanciarki! Wieczny jej odpoczynek i — dość, mateczko, czas się uspokoić! Królestwo rozsądku i światła teraz! i... i woli, i siły... i zobaczymy teraz! Zmierzymy się teraz!“ — dodał gwałtownie, jakby zwracając się do jakiejś ciemnej siły i wyzywając ją. „A jednak decydowałem się już żyć na łokciowej przestrzeni!“
„Jestem bardzo słaby w tej chwili, ale... zdaje się, cała choroba minęła. Wiedziałem, że przejdzie, gdym wyszedł poprzednio. Dobrze więc: dom Ponczykowa, to dwa kroki. Muszę być u Razumichina, choćby i nie dwa kroki... niech sobie wygra zakład!... Niech i on się ucieszy — niech tam, nic nie szkodzi!... Siły, siły potrzeba: bez sił nic się nie zrobi; a siłę należy zdobywać także siłą, tego właśnie oni nie wiedzą“ — dodał z dumą i zarozumiałością, i odszedł, ledwie powłócząc nogami, z mostu. Duma i zarozumiałość wzrastały w nim z każdą chwilą; za minutę nie był już tym samym człowiekiem, co w poprzedniej minucie. Cóż się jednak takiego stało, co go tak przeobraziło? Sam nie wiedział co; wydało mu się, jak tonącemu brzytwa, wydało mu się, że i on jeszcze „może żyć, jest jeszcze życie, że nie umarło jego życie wraz ze zgonem starej fanciarki“. Może wnioskował zbyt pospiesznie, ale nie myślał o tem.
„Prosiłem jednak, aby się pomodliła za Rodjona“ — błysnęło mu nagle w głowie — „tak, tak to... na wszelki wypadek!“ — dodał i sam zaraz roześmiał się z tego dzieciństwa. Był w najwyborniejszym usposobieniu.
Z łatwością odszukał Razumichina; w domu Poczynkowa znano już nowego lokatora i stróż zaraz wskazał mu drogę. Już z połowy schodów można było rozróżnić gwar i ożywioną rozmowę dużego zebrania. Drzwi na schody były otwarte naoścież; słychać było krzyki i sprzeczki. Pokój Razumichina był dość duży, zebranie zaś składało się z piętnastu osób. Raskolnikow zatrzymał się w przedpokoju. Tu, za przepierzeniem dwie sługi krzątały się przy dwóch samowarach, przy butelkach, talerzach i półmiskach z pierogami i przekąskami, przyniesionemi z kuchni. Raskolnikow posłał po Razumichina. Ten przybiegł z zachwytem. Odrazu można było poznać, że wypił niezwykle dużo, a chociaż Razumichin nigdy nie mógł się upić aż do nieprzytomności, ale tym razem coś bardzo znać było.
— Słuchaj — rzekł z pośpiechem przybyły — przyszedłem ci tylko powiedzieć, żeś wygrał zakład i że istotnie nikt nie wie, co się z nim stać może. Wejść jednak nie mogę: jestem tak słaby, że zaraz upadnę. I dlatego, jak się masz i bywaj zdrów! A jutro przyjdź do mnie...
— Wiesz co, ja cię odprowadzę do domu! Już kiedy sam mówisz, żeś słaby, to...
— A goście? kto jest ten kędzierzawy, co wyjrzał przed chwilą?
— Ten? A djabli go wiedzą! znajomy wujka widocznie, a może i sam przyszedł... Ja z nimi zostawię wujka, to cudowny człowiek; szkoda, że się nie możecie poznać. A zresztą, pal ich tam wszystkich licho! Ja ich teraz nie obchodzę, a i sam muszę się trochę odświeżyć; bardzoś w porę przyszedł, mój drogi; jeszcze dwie minuty, i pobiłbym się tam, dalibóg! Prawią ci takie głupstwa... Nie masz pojęcia do jakiego stopnia głupoty może dojść człowiek! Zresztą jak można to strawić? Chociaż coprawda i my sami nieraz... Niech ich tam! Niech sobie łżą, zato potem łgać nie będą... Posiedź chwileczkę, przyprowadzę Zosimowa.
Zosimow z jakąś chciwością wpadł na Raskolnikowa, widać w nim było niezwykłe jakieś zaciekawienie; niebawem twarz mu się wyjaśniła.
— Natychmiast spać — zdecydował, obejrzawszy w miarę możności pacjenta — a na noc warto byłoby zażyć jedną sztuczkę. Zażyjesz pan? Jam już dawniej przygotował... taki proszek.
— Choćby dwa — odparł Raskolnikow.
Proszek został zaraz przyjęty.
— To bardzo dobrze, że go sam odprowadzisz — rzekł Zosimow do Razumichina — co będzie jutro, zobaczymy, a dziś jest wcale dobrze: znaczna różnica w stosunku do tego, co było dawniej. Człowiek uczy się całe życie.
— Wiesz, co mi szepnął Zosimow, gdyśmy wychodzili — powiedział Razumichin, skoro wyszli na ulicę. — Nie powtórzę ci, bratku, wszystkiego, bo oni są głupcy. Zosimow kazał mi rozmawiać z tobą przez drogę i zmusić ciebie do gadania, i potem powiedzieć mu, bo jemu się zdaje, że... żeś ty stracił zmysły, lub niewiele ci do tego brakuje. Uważasz ty? Naprzód, ty jesteś trzy razy mądrzejszy od niego, powtóre, jeżeli jesteś przy zdrowych zmysłach, to pluń na to, że mu się tak bzdurzy po głowie, a po trzecie ten kawał mięsa, i dzięki swej specjalności — chirurg, zwarjował teraz na chorobach mózgowych, a co do ciebie, to ostatecznie go zbałamuciła twoja dzisiejsza rozmowa z Zamietowem.
— Zamietow wszystko ci opowiedział?
— Wszystko, i doskonale zrobił. Teraz dopiero zrozumiałem całą sprawę i Zamietow zrozumiał... Tak, tak, słowem, Rodziu... cała rzecz w tem... Jestem trochę pijany... Ale to nic... rzecz w tem, że ta myśl... rozumiesz? To jest nikt z nich nie śmiał jej wypowiadać głośno, boć to najwierutniejsza głupota, zwłaszcza, że przecie tego malarza wzięli i wszystko pękło i zgasło na wieki. Ale dlaczegóż oni są głupcy? Ja nawet zbiłem wtedy trochę Zamietowa — to między nami, bracie; proszę cię, nie gadaj aby, że wiesz o tem; spostrzegłem, że on bywa drażliwy; było to u niemki — ale dziś, dziś wszystko zrobiło się jasne jak na dłoni. Głównie, ten porucznik! On wtedy skorzystał z twego zemdlenia w cyrkule, aż się sam potem zawstydził; ja bo wiem...
Raskolnikow chciwie słuchał. Razumichin po pijanemu rozgadał się.
— Zemdlałem wtedy dlatego, że było duszno i farba olejna odurza — rzekł Raskolnikow.
— Jeszcze tłómaczy! Ależ i nie sama farba: zapalenie przygotowywało się przez cały miesiąc; Zosimow świadkiem! A jak ten smarkacz jest teraz poniżony, to sobie przedstawić nie możesz! „Paznogcia tego człowieka — powiada — nie wart jestem teraz!“ To jest twojego. Miewa nieraz, bracie takie poczciwe myśli! Ale ta lekcja, dana mu dzisiaj w „Pałacu Kryształowym“, to szczyt doskonałości! Boś go naprzód przestraszył, doprowadziłeś go do konwulsji! Zmusiłeś go zrazu uwierzyć w tę ich wierutnie głupią myśl i potem nagle — pokazałeś mu język: „Masz, coś wziął! Aha!“ Doskonale! Wybornie! Zmiażdżony, zniweczony! Majster z ciebie, im tego właśnie potrzeba! Szkoda, że mnie tam nie było! On czekał teraz z upragnieniem na ciebie. Porfirjusz także chciał poznać się z tobą...
— A... już i ten... Dlaczegóż to mnie zrobili warjatem?
— To jest nie warjatem. Zdaje się, żem się za wiele rozgadał... Widzisz, uderzyło go to, że ciebie ten jeden tylko punkt obchodzi i teraz jasne jest, dlaczego cię obchodzi; znając wszystkie okoliczności... i jak to cię rozdrażniło wtedy i splotło się razem z chorobą... Ja, bracie, trochę jestem pijany, tylko djabli go wiedzą on ma jakąś swoją myśl... Mówię ci: zwarjował na punkcie chorób mózgowych. Ale ty pluń...
Na jakie pół minuty obaj zamilkli.
— Słuchaj, Razumichin — zaczął Raskolnikow — chcę ci powiedzieć otwarcie: przed chwilą byłem u nieboszczyka, jeden urzędnik umarł... oddałem tam wszystkie swoje pieniądze... i oprócz tego, całowała mnie przed chwilą pewna istotka, którą gdybym nawet zabił kiedykolwiek, to także... słowem, widziałem tam drugą jeszcze istotę... z piórem ognistem... to jest, nie, zaczynam prawić od rzeczy i jestem bardzo słaby, podtrzymaj mnie... o zaraz schody...
— Co ci jest? Co ci jest? — pytał przerażony Razumichin.
— W głowie mi się trochę kręci, ale to nic, tylko tak mi smutno, tak smutno, jak kobiecie... doprawdy! Patrz, co to jest? Patrz - no, patrz!
— Co takiego?
— Czy nie widzisz? Światło w moim pokoju, widzisz? Przez szparę...
Stali przed ostatniemi schodami, tuż przy mieszkaniu gospodyni, i w istocie, widać było z dołu, że w komórce Raskolnikowa jest światło.
— To szczególne! A może Anastazja? — zauważył Razumichin.
— Ona nigdy o tej porze u mnie nie bywa, a zresztą śpi już oddawna, ale... wszystko mi jedno! Bywaj zdrów.
— Cóż znowu! Toż odprowadzę cię, razem wyjdziemy!
— Wiem, że wyjdziemy razem, ale chciałbym właśnie tutaj uścisnąć twoją rękę i tutaj pożegnać się z tobą. No dawaj rękę, bądź zdrów!
— Co się z tobą dzieje, Rodziu?
— Nic... chodźmy... będziesz świadkiem...
Zaczęli wchodzić na schody, i Razumichin powziął na chwilę myśl, że może Zosimow ma słuszność. „Ech! Rozdrażniłem go moją paplaniną!“ — szepnął do siebie. Wtem, zbliżając się do drzwi, usłyszeli w pokoju głosy.
— Co się tu stało? — zawołał Razumichin.
Raskolnikow pierwszy ujął za klamkę, otworzył drzwi naoścież i stanął na progu, jak wryty.
Matka i siostra siedziały na jego sofie i czekały nań już przez półtorej godziny. Dlaczegóż najmniej ich oczekiwał i dlaczegóż najmniej myślał o nich, pomimo że dziś otrzymał powtórną wiadomość, że wyjeżdżają, jadą, zaraz przybędą? Przez całe te półtorej godziny one jedna przez drugą badały Nastusię, która i teraz stała przed niemi i zdążyła im już wszystko szczegółowo opowiedzieć. Omal nie zemdlały z przestrachu, że on „dziś uciekł“, chory i, jak widać z opowiadania, najwyraźniej w gorączce! „Boże, co się z nim dzieje!“ Obydwie płakały, obydwie cierpiały męki krzyżowe w ciągu tej półtorej godziny czekania.
Radosny, pełen zachwytu okrzyk przywitał Raskolnikowa. Rzuciły się ku niemu. Ale on stał, jak martwy; niespodziewana i okropna dlań rzeczywistość uderzyła w niego, jak piorun. A i ręce jego nie podnosiły się, aby je uścisnąć: nie mogły. Matka i siostra tuliły go w objęciach, całowały go, śmiały się, płakały... On postąpił krok, zachwiał się i runął zemdlony na podłogę.
Przerażenie, krzyki przestrachu, jęki... Razumichin, stojący na progu, wpadł do pokoju, ujął silnie chorego, który po chwili spoczął na sofie.
— Nic! Nic! — wołał do matki i siostry — zemdlał, głupstwo! Przed chwilą doktór mówił, że mu daleko lepiej, że już zdrów zupełnie! Wody! No, no, już, już, o przychodzi do siebie, no, oto już po wszystkiem.
I porwawszy Dunię za rękę tak, że o mało jej palców nie skręcił, nagiął do chorego, ażeby ją przekonać, że „już po wszystkiemu“.

I matka i siostra spoglądały na Razumichina, jak na Opatrzność, z zachwytem i wdzięcznością; one już słyszały od Anastazji, czem był dla ich Rodzia, przez cały czas choroby, ten „roztropny młodzieniec“, jak go nazwała tegoż samego wieczoru, w poufnej rozmowie z Dunią, sama pani Pulcherja Raskolnikowowa.

CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ I

Raskolnikow podniósł się i usiadł na sofie.
Słabym ruchem skinął na Razumichina, ażeby zaprzestał całego potoku gorących i pozbawionych związku pocieszeń pod adresem matki i siostry, ujął je obie za ręce i przez parę minut w milczeniu wpatrywał się to w jedną, to w drugą. Matka przelękła się jego wzroku. W tym wzroku zdradzało się uczucie strasznego cierpienia, ale zarazem było w nim coś nieruchomego, prawie nawet szalonego. Pani Pulcherja rozpłakała się.
Dunia była blada; ręka jej drżała w dłoni brata.
— Idźcie do domu... z nim — wymówił urywanym głosem, wskazując na Razumichina — do jutra; jutro wszystko... Czyście dawno przyjechały?
— Wieczorem, Rodziu — odparła matka — pociąg ogromnie się spóźnił. Ale, Rodziu, ja za nic na świecie nie odejdę teraz od ciebie!... Ja tu przenocuję...
— Nie męczcie mnie! — wymówił, machnąwszy ręką z rozdrażnieniem.
— Ja przy nim zostanę! — zawołał Razumichin — nie opuszczę go ani na chwilę, pal licho wszystkich moich gości, niech sobie na ściany włażą! Tam u mnie wujek prezyduje.
— Jak, jak panu mam podziękować? — zaczęła pani Pulcherja, znowu ściskając ręce Razumichina, ale Raskolnikow znowu jej przerwał:
— Ja nie mogę, nie mogę — powstał w rozdrażnieniu — nie męczcie! Dosyć, idźcie sobie... Nie mogę!..
— Chodźmy, mamusiu, wyjdźmy choć na chwilę z pokoju — szepnęła przestraszona Dunia — my go zabijamy, to widać.
— Ale czyż nawet nie popatrzę na niego, po trzech latach! — zapłakała pani Pulcherja.
— Czekajcie! — zatrzymał ich znowu — ciągle mi przerywacie, aż mi się w głowie miesza... Widziałyście Łużyna?
— Nie, Rodziu, ale on już wie o naszem przybyciu. Słyszałyśmy, Rodziu, że pan Piotr był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj — z pewną nieśmiałością dodała matka.
— Tak... był tak dobry... Duniu; a ja powiedziałem Łużynowi, że go strącę ze schodów i wygnałem go do djabła...
— Rodziu, co ty mówisz! Ależ chyba... chyba masz co innego na myśli — zaczęła z przestrachem pani Pulcherja, ale zatrzymała się, patrząc na Dunię.
Panna Eudoksja uważnie wpatrywała się w brata i czekała, co dalej powie. Obydwie były już uprzedzone o kłótni przez Nastkę, o ile ta mogła zrozumieć i opowiedzieć, i cierpiały w niepokoju i oczekiwaniu.
— Duniu — z wysiłkiem ciągnął Raskolnikow — ja sobie nie życzę tego związku, i dlatego powinnaś zaraz jutro przy pierwszem słowie odmówić Łużynowi, żeby śladu nawet nie było.
— Boże, mój Boże! — zawołał matka.
— Bracie, pomyśl, co mówisz? — zaczęła Dunia z wybuchem, ale w tej chwili powstrzymała się. — Możeś ty teraz nieusposobiony, możeś zmęczony, — rzekła łagodnie.
— W gorączce? Nie... Ty wychodzisz za Łużyna dla mnie. A ja ofiary nie przyjmuję. I dlatego, do jutra, przygotuj list... z odmową. Rano daj mi przeczytać i basta!
— Ja tego nie mogę zrobić! — zawołała oburzona dziewczyna. — Na jakiej zasadzie...
— Duńciu, nie bądź gwałtowna, przestań, jutro.... Czyż nie widzisz.... — przestraszyła się matka, rzucając się do Duni. — Ach odejdźmy już lepiej!
— On w malignie! — zawołał podchmielony Razumichin — bo inaczej, jakżeby śmiał! Do jutra cała ta głupota drapnie.... A dziś on go oczywiście wypędził. Tak było w istocie. No, a tamten się rozgniewał... Orację nam tu prawił, swoją wiedzą się szczycił, aż wyszedł z całą pompą...
— Więc to prawda? — zawołała pani Pulcherja.
— Do jutra, bracie — ze współczuciem rzekła Dunia — chodźmy, mateczko... Bądź zdrów, Rodziu!
— Słyszysz, siostro — powtórzył za niemi, z ostatnim wysiłkiem — ja nie jestem w malignie; ten związek to podłość. Niech ja sobie będę podlecem, ale ty nie powinnaś... jedno z dwojga... a ja chociaż podlec, ale takiej siostry nie będę uważał za siostrę. Albo ja, albo Łużyn. Idźcie...
— Oszalałeś! Despoto! — ryknął Razumichin, lecz Raskolnikow już nie odpowiedział, a może nie miał sił odpowiedzieć. Opadł na sofę i odwrócił się do ściany w zupełnem wyczerpaniu. Panna Eudoksja ciekawie spojrzała na Razumichina; jej czarne oczy błysnęły: Razumichin aż zadrżał pod wpływem tego wzroku. Pani Pulcherja stała, jak wryta.
— Ja za nic stąd nie wyjdę! — szeptała do Razumichina, prawie w rozpaczy — zostanę tu, gdziekolwiek... odprowadź pan Dunię.
— I wszystko pani zepsuje! — odrzekł także szeptem Razumichin, tracąc już cierpliwość — wyjdźmy choć na schody. Nastusiu, poświeć! Przysięgam pani — ciągnął półszeptem już na schodach — że niedawno, mnie i doktora, o mało nie pobił. Czy pani to pojmuje! Samego doktora! I ten ustąpił, żeby nie drażnić, i odszedł, a ja na dole zostałem na straży, a on ubrał się i umknął. On i teraz drapnie, jeżeli go pani będzie drażnić w nocy, i jeszcze sobie co zrobi...
— Ach, co pan mówi!
— Ale i panna Eudoksja nie może sama, bez pani, spać w numerze... Niech pani tylko pomyśli, gdzie panie mieszkają! Bo i ten podły pan Piotr, czyż nie mógł wziąć lepszego mieszkania?... A zresztą, wie pani, ja trochę jestem pijany, i dlatego się tak wyrażam; najlepiej nie zwracać uwagi...
— To ja pójdę do tutejszej gospodyni — upierała się pani Pulcherja — ubłagam ją, żeby dała mnie i Duni kąt na noc dzisiejszą. Ja nie mogę go tak zostawić, nie mogę!
Tak rozmawiając, stali na schodach przed samemi drzwiami gospodyni. Anastazja świeciła im z ostatniego stopnia. Razumichin był niezwykle podniecony. Jeszcze przed półgodziną, odprowadzając Raskolnikowa do domu — chociaż za dużo gadał, co sam przyznawał, — był całkiem rzeźki i prawie przytomny, pomimo strasznej ilości trunków, jakie wypił tego wieczoru. Teraz zaś stan jego podobny był nawet do jakiegoś zachwytu, i zarazem jakby wypite trunki odrazu i ze zdwojoną siłą rzuciły mu się do głowy. Stał z obydwiema paniami, ująwszy je obie za ręce, namawiając je i przedstawiając z niezwykłą otwartością, i, widocznie, ażeby je lepiej przekonać, prawie przy każdem słowie, ściskał, jak mógł najsilniej, aż do bólu ich dłonie, jak szczypcami, i zdawało się, pożerał wzrokiem pannę Eudoksję, wcale się tem nie krępując. Pod wpływem bólu wyrywały ręce z jego ogromnej, żylastej łapy, lecz on nietylko tego nie spostrzegał, ale owszem, coraz silniej ciągnął je ku sobie. Gdyby mu kazały były w tej chwili rzucić się ze schodów głową na dół, to dla oddania im przysługi, wypełniłby ten rozkaz jaknajskwapliwiej. Pani Pulcherja, ciągle przejęta trwogą o swego Rodzia, chociaż czuła, że młodzieniec jest już nazbyt ekscentryczny i już zanadto ściska ją za rękę, ale jednak widząc w nim w tej chwili Opatrzność, — nie chciała dostrzegać tych wszystkich charakterystycznych szczegółów. Nie bacząc jednak na taką samą obawę, panna Eudoksja, lubo charakteru niebardzo lękliwego, ze zdumieniem i nawet prawie z przestrachem spotykała błyszczące dzikim ogniem spojrzenia przyjaciela swego brata, i tylko nieskończone zaufanie, nabyte dzięki opowiadaniu Anastazji o tym dziwnym młodzieńcu, wstrzymywało ją od ucieczki od niego wraz z matką. Pojmowała także, iż teraz może już nie powinny uciekać od niego. Zresztą, po upływie jakich dziesięciu minut uspokoiła się zupełnie: Razumichin zdradzał cały swój charakter, bez względu na stan, w jakim się znajdował, tak że wszyscy nader szybko poznawali, z kim mają do czynienia.
— Nie można do gospodyni, to najwyższy nierozsądek! — zawołał, przekonywając matkę Raskolnikowa. — Chociaż pani jesteś matką, ale, jeśli pani tu zostaniesz, to go doprowadzisz do szaleństwa i wtedy djabeł wie, co będzie! Słuchajcie, panie, ja tak zrobię: teraz u niego posiedzi Nastusia, a ja panie odprowadzę do domu, bo przecie same panie nie możecie włóczyć się po nocy; u nas w Petersburgu pod tym względem... No, pal licho!... Potem, od pań, zaraz wracam tutaj i za kwadrans, pod najuczciwszem słowem, przyniosę paniom wiadomość, jak się ma, czy śpi, czy nie śpi, i wszystko, co będzie do doniesienia. Potem, słuchajcie, panie! Potem od pań pobiegnę do siebie, jak strzała — bo mam gości, wszyscy pijani — biorę Zosimowa — to doktór, który go leczy; on siedzi właśnie teraz u mnie, nie pijany; ten nie pijany, nigdy nie bywa pijany! — Ciągnę go do Rodzia i potem natychmiast do pań, tak więc panie będziecie miały dwie wiadomości o nim — i od doktora, pojmujecie, od samego doktora, to już nie to, co ode mnie! Gdyby było źle, przysięgam, że sam panie tu przyprowadzę, ale, jeśli dobrze, no to położycie się panie spać. A ja całą noc tu nocuję, na korytarzu, on nie usłyszy, a Zosimowowi każę nocować u gospodyni, ażeby go mieć pod ręką. Cóż jest lepsze teraz dla niego: panie, czy doktór? Wszak z doktora większy pożytek, daleko większy. No, idźcie tedy do domu! A do gospodyni nie można; ja mogę, ale panie nie możecie: nie puści, bo... bo to głupia baba. Będzie zazdrosna o pannę Eudoksję i o panią... jeśli pani chcesz wiedzieć; durzy się we mnie... O pannę Eudoksję, to z pewnością. Bo to bardzo, bardzo ciekawy okaz! Zresztą i ze mnie dureń... Pal licho! chodźmy! Czy panie macie do mnie zaufanie? No, macie czy nie?
— Chodźmy, mateczko — rzekła Dunia — on tak zrobi, jak przyrzeka. Wskrzesił już brata, a jeśli prawda, że doktór zgodzi się tu nocować, to cóż lepszego?
— Tak, o, pani... pani mnie rozumie, bo... bo pani jest aniołem! — w zachwyceniu krzyknął Razumichin. — Idziemy tędy! Nastusiu! Jazda na górę i siadaj przy nim ze światłem, ja za kwadransik będę...
Pani Pulcherja chociaż nie została całkiem przekonana, ale już nie oponowała. Razumichin wziął je obydwie pod ręce i pociągnął ze schodów. Zresztą, stara była trochę niespokojna: „chociaż bo i roztropny i dobry, ale czy zdoła wykonać to, co przyrzeka? Wszak jest w takim stanie!...“
— A, rozumiem, pani myśli, że ja w takim stanie! — przerwał jej myśli Razumichin, odgadłszy je i krocząc swemi olbrzymiemi krokami po trotuarze, tak że obie damy ledwie mogły za nim zdążyć, czego zresztą on nie spostrzegł. — Głupstwo! to jest... pijany jestem w sztok, ale nie w tem rzecz; jestem pijany, lecz nie od wina! To jakem panie zobaczył, tak mi uderzyło do głowy... Ale... pal mnie licho! Nie zwracajcie panie uwagi! Ja idę; nie jestem was godzien!... A jak odprowadzę panie, w tej chwili tu w kanale wyleję sobie na głowę dwa wiadra wody, i basta... O gdybyście panie wiedziały, jak ja was obydwie kocham!... Nie śmiejcie się i nie gniewajcie się panie!... Gniewajcie się na wszystkich, ale nie ma mnie!... Jestem jego przyjacielem, a więc i waszym. Ja tak chcę... Ja to przeczuwałem... w zeszłym roku, była taka chwila... Zresztą, wcalem nie przeczuwał, boście panie spadły, jak z nieba. A może i całą noc nie będę spał... Ten Zosimow obawia się, ażeby Rodzio nie dostał pomieszania... Oto dlaczego nie trzeba go drażnić...
— Co pan mówi?! — zawołała matka.
— Czyżby sam doktór to mówił? — zapytała Dunia w przestrachu.
— Mówił, ale nie o tem, wcale nie o tem. Dał mu nawet takie lekarstwo, proszek, wiedziałem, a panie właśnie przyjechały... Ech!... Szkoda, żeście panie nie przyjechały jutro! Dobrze się stało, żeśmy poszli. A za godzinę o wszystkiem zda paniom raport sam Zosimow. O ten to nie pijany! I ja będę trzeźwy... A dlaczegom się tak strąbił? A bo mnie wciągnęli w jakąś sprzeczkę, przeklęci! Przysięgłem przecie nie wdawać się w spory!... Takie głupstwa gadają! O małom się nie pobił! Zostawiłem tam wujka, niech prezyduje... No, dacie panie wiarę wymagają zupełnego zaparcia się własnego ja, i cały smak w tem znajdują! Byle tylko nie być samym sobą, byle jaknajmniej podobnym być do samego siebie! To się u nich nazywa największym postępem. Niechby choć już łgali po swojemu, ale...
— Pozwól pan — nieśmiało przerwała pani Pulcherja, ale tylko dodało mu ognia.
— Pani może myśli — krzyczał Razumichin, coraz bardziej podnosząc głos — pani myśli, że mnie to ich łgarstwo gniewa? Gdzie zaś! Ja lubię nawet, gdy łżą! Łgarstwo jest jedynym przywilejem człowieka wobec innych organizmów. Zełżesz — do prawdy dojdziesz! Dlatego jestem człowiekiem, że łżę. Ani do jednej prawdy nie dobrano się, nie zełgawszy poprzednio z jakie czternaście, a może i sto czternaście razy, a to zaszczyt w swoim rodzaju; no, a my, to i zełgać swoim rozumem nie potrafimy! Ty mi łżyj, ale łżyj po swojemu, a wtedy ucałuję cię. Zełgać po swojemu, to prawie jest lepsze, niż prawda po cudzemu, — w pierwszym wypadku jesteś człowiekiem, a w drugim, ledwie ptakiem jesteś! Prawda nie ucieknie, a życie zwichnąć można; bywały przykłady. No, czemżeśmy teraz? Wszyscy jak jesteśmy, wszyscy bez wyjątku, pod względem nauki, rozwoju, myślenia, wynalazków, ideałów, pragnień, liberalizmu, siedzimy jeszcze we wstępnej klasie gimnazjum! Spodobało im się korzystać z cudzego rozumu — wpadli! Czy tak? Czy ja dobrze mówię? — wołał Razumichin, trzęsąc i ściskając ręce obydwóch pań — czy dobrze?
— Ach, mój Boże, ja nie wiem — wymówiła blada matka Raskolnikowa.
— Dobrze, dobrze... chociaż nie zgadzam się z panem pod każdym względem — poważnie dodała Dunia i zaraz syknęła, tak ją mocno ścisnął za rękę.
— Dobrze? Pani powiadasz dobrze? Ach, jeżeli tak, to... to... — zawołał w zachwycie — to pani jesteś źródłem dobroci, czystości, rozumu i... doskonałości! Daj mi pani swoją rękę, daj ją pani... i pani daj swoją, chcę ucałować wasze ręce tu, zaraz, na kolanach!
I padł na kolana pośrodku trotuaru, na szczęście, pustego naówczas.
— Co pan robi, panie? — zawołała przerażona niezmiernie matka.
— Wstańże pan! Wstań pan! — śmiała się i lękała córka.
— Nie, nie wstanę, dopóki mi panie rąk nie dacie! O tak, i dosyć, i wstałem, i chodźmy!... Jestem nieszczęśliwy kiep, jestem was niegodny, jestem pijany i wstydzę się... Kochać was nie jestem godzien, ale korzyć się przed wami — to obowiązek każdego, jeśli tylko nie jest skończonym bydlakiem!... Więcem się i ukorzył... Otóż i wasze pokoje, i już choćby dla tego jednego miał rację Rodjon, że wygnał waszego pana Piotra! Jak on śmiał was pakować do takich pokojów? To skandal! Wiecie panie, kogo tu wpuszczają? A wszak pani jesteś narzeczoną!... Narzeczoną, prawda? No, to ja pani powiem, że pani narzeczony jest ostatni podlec, jeśli tak!
— Panie Razumichin, pan się zapomina... — zaczęła stara.
— Tak, tak, ma pani rację, zapomniałem się i wstydzę się! — zorjentował się Razumichin — ale... ale... panie nie możecie się na mnie obrażać za to! Bo ja mówię szczerze, a nie dlatego, że się w paniach... hm! no, niech tam sobie, nie trzeba, nie powiem dlaczego, nie śmiem!... A myśmy wszyscy odrazu, jak on tylko wszedł, odgadli, że to człowiek nie z naszej sfery. Nie dlatego, że wszedł wyfryzowany, nie dlatego, że skwapliwie wynurzał się ze swoim rozumem, a dlatego, że to obłudny spekulant; dlatego, że to żyd i figlarz, to widać. Panie myślicie, że on jest mądry! Nie — to dureń, dureń! Czy to para dla pani? O, mój Boże! Widzicie, moje panie — zatrzymał się nagle, wchodząc już na schody do mieszkania — chociaż oni tam u mnie wszyscy pijani, ale zato wszyscy uczciwi, i chociaż my i łżemy, bo i ja także łżę, dogadamy się przecie, nareszcie do prawdy, bo my stoimy na szlachetnej drodze, a pan Piotr... dąży drogą nieszlachetną. Chociażem ich wszystkich klął teraz, chociażem wymyślał, ale ja tam ich wszystkich szanuję; nawet Zamietowa, chociaż i nie szanuję, to lubię, bo to... szczeniak! Nawet tego bydlaka Zosimowa, bo — uczciwy i zna swój fach... No dosyć, powiedziało się i przepadło. Przepadło? Czy tak aby? No, chodźmy! Znam ja ten korytarz, bywałem; o tu, pod trzecim numerem był skandal... No, gdzież się to panie mieszczą? Który numer? Ósmy? No, to się zamknijcie na noc, nie wpuszczajcie nikogo. Za kwadrans powrócę z wiadomością, a potem za pół godziny z Zosimowem, zobaczycie panie! Do widzenia, uciekam!
— Mój Boże, Duniu, co to będzie? — rzekła pani Pulcherja, trwożliwie i bojaźliwie zwracając się do córki.
— Niech się mama uspokoi — odparła Dunia, zdejmując z siebie kapelusz i narzutkę — sam Bóg zesłał nam tego pana, chociaż coprawda wprost z jakiejś pijatyki. Można mu zaufać, zapewniam mamę. I wszystko, co on już zrobił dla brata...
— Ach, Duniu, Bóg go raczy wiedzieć, czy wróci! I jak mogłam zdecydować się na opuszczenie Rodzia!... I zupełnie inaczej wyobrażałam sobie, że go zastanę! — Jaki był surowy, jakby nie rad nam... — Łzy ukazały się w jej oczach.
— Nie, to nie tak, mateczko. Mama się nie wpatrzyła, bo ciągle płakała. On jest bardzo zmieniony przez trapiącą go chorobę — oto cała przyczyna.
— Ach, ta choroba! Co to będzie, co to będzie! A jak to on mówił z tobą, Duniu! — rzekła matka, nieśmiało, zaglądając córce w oczy, pragnąc wyczytać jej całą myśl, i już w połowie pocieszona tem, że i sama Dunia broni Rodzia, a więc przebaczyła mu. — Mam przekonanie, że on do jutra się zmieni — dodała, badając do końca.
— A ja jestem przekonana, że on i jutro będzie mówił to samo... o tem — odcięła panna Eudoksja, i zadała klin, oczywiście, nielada, był to bowiem punkt, o którym pani Pulcherja zanadto bała się mówić teraz. Dunia zbliżyła się i pocałowała matkę. Ta silnie uścisnęła ją w milczeniu. Poczem pogrążyła się w niespokojnem oczekiwaniu, zaczęła chodzić tam i zpowrotem po pokoju, rozmyślając o wszystkiem, co zaszło. Takie chodzenie z kąta w kąt, w zamyśleniu, było przyzwyczajeniem panny Eudoksji, a matka zawsze obawiała się wówczas przerywać tę jej zadumę.
Razumichin, oczywiście, śmiesznym był ze swą nagłą, powstałą po pijanemu namiętnością dla Duni; ale spojrzawszy na nią, zwłaszcza teraz, gdy chodziła ze skrzyżowanemi rękami po pokoju, smutna i zamyślona, może by mu się wiele przebaczyło, nie mówiąc już o jego ekscentrycznym stanie. Panna Eudoksja była uderzająco ładna, wysoka, dziwnie zgrabna, silna, pewna siebie — co dawało się poznać z każdego jej ruchu i co jednak wcale nie ujmowało jej ruchom delikatności i wdzięku. Z twarzy podobna była do brata, lecz można ją było nazwać nawet piękną. Włosy miała ciemne, nieco jaśniejsze, niż u brata; oczy prawie czarne, błyszczące, dumne i zarazem niekiedy, chwilami, niezwykle łagodne. Była blada, ale nie chorobliwie blada; twarz jej jaśniała świeżością i zdrowiem. Usteczka miała nieco za małe, zaś dolna warga, świeża i rumiana, ledwie wyginała się naprzód wraz z podbródkiem — jedyna nieprawidłowość w tej ślicznej buzi, ale nadająca jej szczególną odrębność i między innemi, jakby zarozumiałość. Wyraz jej twarzy był zawsze raczej poważny, niż wesoły, zadumany, ale za to jak śmiech licował z tą twarzą, jak licował z nią śmiech wesoły, młody, pozbawiony troski! Oczywista więc, że gorący, szczery, prosty, uczciwy, silny, jak atleta i pijany Razumichin, który nigdy nic podobnego nie widział, od pierwszego rzutu oka stracił głowę. Przytem wypadek pokazał mu Dunię, w piękny moment miłości i radości spotkania z bratem. Widział potem, jak zadrżała w niej z oburzenia dolna warga w odpowiedzi na szorstkie i niewdzięcznie surowe rozkazy brata — i nie mógł wytrzymać.
Mówił zresztą prawdę, wyrwawszy się po pijanemu na schodach, że ekscentryczna gospodyni Raskolnikowa, pani Praskowja, będzie zazdrosną o niego nietylko względem Duni, ale bodaj i względem jej matki. Bo choć matka Duni miała już lat czterdzieści trzy, twarz jej nosiła jeszcze na sobie ślady dawnej piękności, a przytem wydawała się daleko młodszą, niż była w istocie, co prawie zawsze bywa u kobiet, które zachowały pogodę umysłu, świeżość wrażeń i szlachetny, czysty ogień serca aż do starości. Powiemy nawiasem, że zachowanie tego wszystkiego jest jedynym środkiem, ażeby nie utracić do grobu swojej piękności. Włosy jej zaczynały już siwieć, maleńkie zmarszczki już dawno ukazały się przy oczach, policzki wpadły i wyschły od trosk i smutków, a jednak twarz ta była piękna. Był to portret twarzyczki Duni, tylko w dwadzieścia lat później, i przytem bez tego wyrazu niższej wargi, która u niej była wysunięta naprzód. Pani Pulcherja była czuła, ale nie czułostkowa, nieśmiała i ustępująca, ale do pewnych granic; mogła przebaczyć wiele, na wiele rzeczy mogła się zgodzić, nawet z zakresu tego co było przeciwne jej przekonaniu, ale zawsze czuła granicę szlachetności, zasad i stanowczych przekonań, poza którą nie przestąpiła nigdy, nawet pod przymusem najcięższych okoliczności.
Akurat w dwadzieścia minut po odejściu Razumichina, dały się słyszeć dwa nie głośne, ale pospieszne uderzenia we drzwi; wrócił.
— Nie wejdę, nie mam czasu! — pospieszył wyrzec, gdy drzwi otworzono — śpi jak król, wybornie, spokojnie, i daj Boże, żeby przespał z dziesięć godzin. Jest tam u niego Anastazja; kazałem jej czekać na siebie. Teraz przytaszczę Zosimowa, on paniom zda raport, a potem i panie możecie zasnąć; zmęczone jesteście, widzę, aż strach...
I wybiegi na korytarz.
— Co to za roztropny i... życzliwy młodzieniec! — zawołała nadzwyczaj ucieszona matka Raskolnikowa.
— Zdaje się, porządny człowiek! — z pewnym zapałem odparła Dunia, zaczynając znowu chodzić po pokoju tam i z powrotem.
Prawie w godzinę później dały się słyszeć na korytarzu czyjeś kroki i drugie uderzenie we drzwi. Obydwie kobiety czekały, tym razem zupełnie ufne w obietnicę Razumichina: i w istocie, zdołał on „przytaszczyć“ Zosimowa. Zosimow zgodził się zostawić ucztę i pójść niezwłocznie do Raskolnikowa, atoli do pań udał się z niechęcią i z niedowierzaniem, nie ufał bowiem pijanemu Razumichinowi. Lecz jego miłość własna zaraz została uspokojona: zrozumiał, że w istocie oczekiwano go, jak wyrocznię. Przesiedział równo dziesięć minut i zdołał całkiem przekonać i uspokoić panią Pulcherję. Mówił z niezwykłą przychylnością, ale umiarkowanie z wielką powagą, zupełnie jak dwudziestosiedmio-letni lekarz na ważnem konsyljum, i ani jednem słowem nie odstąpił od przedmiotu, i nie zdradził najmniejszej nawet chęci zawarcia bardziej poufnych bliższych stosunków z obydwiema paniami. Dostrzegłszy jeszcze przy wejściu, jak oślepiająco piękną jest panna Eudoksja, postanowił udawać, że jej wcale nie widzi, w czasie swej wizyty, i zwracał się wyłącznie do matki. Wszystko to sprawiało mu nadzwyczajne wewnętrzne zadośćuczynienie. O chorym wyraził się, że znajduje go obecnie w zupełnie zadawalniającym stanie. Według jego badań, choroba pacjenta, krom złych materjalnych warunków w ostatnich miesiącach jego życia, posiada jeszcze pewne moralne przyczyny, „jest, można powiedzieć, produktem wielu różnych, moralnych wpływów, niepokojów, obaw, trosk, pewnych idei i t. p.“ Spostrzegłszy z boku, że panna Eudoksja zaczęła słuchać bardzo uważnie, Zosimow, nieco dłużej rozgadał się na ten temat. Ale na trwożliwie i nieśmiałe zapytanie matki, względem „pewnych jakoby podejrzeń o utracie zmysłów“ — odpowiedział ze spokojnym i szczerym uśmiechem, że przesadzano jego słowa, że, naturalnie, znać u chorego jakąś myśl nieruchomą, coś zdradzającego monomanję — bowiem on, Zosimow, osobliwie śledzi teraz za tym nadzwyczaj interesującym oddziałem medycyny — ale przecie trzeba pamiętać, że prawie do dzisiaj chory był, przyjazd krewnych wzmocni go i podziała nań zbawczo „jeśli tylko można będzie ominąć nowych silnych wstrząsów“ — dodał on z akcentem. Zosimow wstał, ukłonił się solidnie i uprzejmie, i odprowadzany błogosławieństwami, gorącą wdzięcznością, prośbami i wyciągniętą ku niemu dla uścisku rączką Duni, wyszedł bardzo zadowolony swoją wizytą i jeszcze bardziej samym sobą.
— Mówić będziemy jutro, a teraz natychmiast połóżcie się spać! — powiedział Razumichin, wychodząc z Zosimowem. — Jutro, możliwie najwcześniej, przyjdę do was z sprawozdaniem.
— Jednak, jaka czarująca kobieta, ta Dunia — zwrócił uwagę Zosimow, gdy obaj wychodzili na ulicę.
— Czarująca? Tyś powiedział czarująca? — ryknął Razumichin i nagle rzucił się na Zosimowa, złapał go za gardło. — Jeśli ty jeszcze raz odważysz się... Rozumiesz? Rozumiesz? — ryczał on, trzęsąc za kołnierz i przyparłszy go do muru — słyszałeś?
— Puśćże, pijany djable! — wyrywał się Zosimow. Gdy Razumichin go puścił, Zosimow uważnie spojrzał nań i nagle zatrząsł się od śmiechu. Razumichin stał przed nim, opuściwszy ręce, ponury i poważny.
— Ma się rozumieć, żem osioł — powiedział ponury, jak chmura, lecz... ty również.
— Nie, bracie, wcale nie również. Ja o głupstwach nie marzę.
Szli milcząc. Gdy doszli do mieszkania Raskolnikowa, Razumichin, ogromnie stroskany, przerwał milczenie.
— Słuchaj — rzekł do Zosimowa — dzielny z ciebie chłopiec, lecz oprócz wszystkich twoich wad jesteś jeszcze brudnym rozpustnikiem. Jesteś nerwową, słabą marnotą, jesteś zmysłowy, roztyłeś się, nie możesz sobie niczego odmówić — a to już ja nazywam błotem, bo prostą drogą prowadzi do błota. Rozpieściłeś siebie do takiego stopnia, że przyznam się, iż nie pojmuję, jak możesz być przy tem wszystkiem dobrym i nawet bezinteresownym lekarzem. Na pierzynie sypia (lekarz!) a w nocy wstaje do chorego! Za jakie trzy lata nie będzie już wstawał do chorego... No, ale pal licho, nie o to idzie, idzie o co innego: ty nocujesz dziś w mieszkaniu gospodyni (ledwiem ją zdołał namówić), a ja w kuchni: macie sposobność zawarcia bliższej znajomości!... Nie to, co ty myślisz! Tu bracie, i cienia nawet tego nie ma...
— Ja też wcale nie myślę.
— Tu, bratku, wstydliwość, skromność, nieśmiałość, delikatność okrutna, i przytem wszystkiem westchnienia, i mięknie jak wosk, ach jak mięknie! Wybaw mnie od niej, do wszystkich djabłów świata! Arcyapetyczna!... Zasłużę, głową zasłużę!...
Zosimow roześmiał się jeszcze głośniej niż poprzednio.
— A to ci uderzyło! Nacóż mi ona?
— Zapewniam cię, kłopotów niewiele, mów tylko wszystko co ci ślina do ust przyniesie, bylebyś tylko usiadł przy niej i mówił. Przytem, jesteś lekarzem, zacznij więc leczyć na cokolwiek. Przysięgam, nie pożałujesz. Stoi tam u niej klawikord: ja bo wiesz przecie, brzdąkam trochę; mam jedną piosenkę ruską, prawdziwą: „Łzy gorące z oczu płyną...“ Ona przepada za prawdziwemi — od piosnki się właśnie zaczęło; a wszakże ty na fortepianie grasz jak wirtuoz, jak Rubinsztejn... Zapewniam, że nie pożałujesz!
— Cóż tyś jej może dawał jakie obietnice? Na piśmie, formalnie? Przyrzekłeś się ożenić może...
— Nie, nie, nic podobnego! Bo i ona wcale nie taka; bywał u niej poprzednio Czebarow...
— No to ją rzuć!
— Nie wypada!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie wypada i kwita! Tu bratku jest pierwiastek pociągający.
— Dlaczegóż ją pociągnąłeś?
— Wcalem nie pociągał; sam nawet może zostałem wciągnięty, z głupoty, a jej całkiem będzie obojętne, ty czy ja, byleby ktoś przy niej siedział i wzdychał. Tu bratku... Nie mogę ci tego wyrazić, tu — no dajmy na to, znasz matematykę, zajmujesz się nią i teraz, wiem o tem... więc zacznij przechodzić z nią rachunek różniczkowy, dalibóg, nie żartuję, mówię serjo, dla niej to będzie obojętne: będzie patrzeć na ciebie i wzdychać, i tak przez cały rok. Ja prawiłem jej, między innemi, bardzo długo, jeszcze dwa dni z rzędu o pruskiej izbie panów (bo o czemże z nią mówić?) — wzdychała tylko i rumieniła się! Tylko o miłości nie zagaduj — wstydliwa, aż do konwulsji — wszakże udawaj, że odejść nie możesz — no i dosyć. Komfort ogromny; zupełnie jak w domu — czytaj, siedź, leż, pisz... Pocałować nawet można, ostrożnie...
— Ale poco mi ona?

— Ech, nie mogę ci żadną miarą wytłumaczyć! Uważasz oboje podobni jesteście do siebie! Jużem i dawniej myślał o tem... Wszak ty na tem skończysz! Więc nie wszystko ci jedno — wcześniej czy później? Tu, bracie tkwi taki pierzynowy pierwiastek — ach! i nie sam tylko pierzynowy! Tu pociąga; tu koniec świata, kotwica, ustronna przystań, pęp ziemi, trzechrybny początek stworzenia, esencja blinów, tłustych kulebiak, samowaru wieczorowego, cichych westchnień i ciepłych kaftaników, rozgrzanych pieców, tak jakbyś umarł, a zarazem żyjesz, obydwie korzyści razem! No, bratku, do licha, zabrnąłem, czas spać! Słuchaj: ja się w nocy nieraz budzę, pójdę więc i zajdę do niego. Głupstwo, wszystko będzie dobrze. Bądź spokojny, a jeśli chcesz, dowiedz się także razik. Ale cokolwiek bądź dostrzeżesz, malignę, dajmy na to, lub gorączkę, lub coś podobnego, obudź mnie natychmiast. Zresztą, nic nie będzie...

ROZDZIAŁ II

Stroskany i poważny obudził się nazajutrz Razumichin o godzinie ósmej. Wiele nowych i nieprzewidzianych wątpliwości uczuł w sobie tego poranku. Ani wyobraził sobie przedtem, że się kiedykolwiek tak obudzi. Pamiętał do najdrobniejszych szczegółów wszystko wczorajsze i pojmował, że się z nim stało coś niepowszedniego, że opanowało go pewne, nieznane mu dotąd wrażenie i niepodobne do dawnych. Jednocześnie jednak czuł dobrze, że mrzonka, która się zatliła w jego głowie, jest w najwyższym stopniu nie do urzeczywistnienia — tak, że się jej zawstydził i im prędzej przeszedł do innych bardziej powszednich zabiegów i kłopotów, odziedziczonych przezeń po tym „przeklętym wczorajszym dniu“.
Najstraszniejszem z jego wspomnień było to, że się wczoraj okazał „nędzny i marny“, nie dlatego samego, że był pijany, ale dlatego, że wymyślał wobec panny, korzystając z jej położenia, dla najgłupszej zazdrości, na jej narzeczonego, nie znając nie tylko ich wzajemnych stosunków i zobowiązań, ale nie znając nawet porządnie człowieka. I jakież miał prawo wydawać sąd, tak pośpieszny i lekkomyślny? Kto go się pytał o to? I czyliż może taka istota, jak panna Eudoksja oddać siebie niegodnemu człowiekowi za pieniądze? I on więc posiada zalety! Pokoje? A skądże on mógł wiedzieć, że tam takie brudy? Wszak szykuje mieszkanie... tfu, jak to nikczemnie! I co za tłumaczenie, że był pijany? Głupia wymówka, poniżająca go jeszcze bardziej! W winie — prawda, to też wypowiedziała się cała prawda, „to jest całe błoto jego zazdrosnego ordynarnego serca!“ I czyż on, Razumichin, może sobie pozwolić na taką mrzonkę? Kim on jest w porównaniu z taką panną — on, pijany awanturnik i chwalca wczorajszy? „Czyliż możliwe jest tak cyniczne i śmieszne zestawienie? Razumichin strasznie zaczerwienił się na tę myśl i nagle, jakby umyślnie, w tej samej chwili, wyraźnie mu się przypomniało, jak mówił do nich wczoraj, na schodach, że gospodyni będzie o niego zazdrosna względem panny Eudoksji: to już nie do zniesienia. Z całego zamachu uderzył pięścią o piec kuchenny, uszkodził sobie rękę i wywalił jedną cegłę.
„Naturalnie — szepnął do siebie po chwili z pewnem uczuciem poniżenia samego siebie — naturalnie, że te wszystkie świństwa nie dadzą się załagodzić, nigdy... a więc i myśleć o tem nie ma co, i dlatego zjawić się w milczeniu i... spełnić swój obowiązek... także w milczeniu i... i nie prosić o przebaczenie, i nic nie mówić, i... i już naturalnie wszystko stracone!“
Atoli, ubierając się, obejrzał swój kostjum staranniej niż zwykle. Innego ubrania nie miał, a gdyby i miał możeby go nawet i nie włożył — „umyślnieby nie włożył“. Ale w każdym razie cynikiem i niechlujem być nie trzeba i nie ma prawa obrażać uczuć innych ludzi, tembardziej, że ci inni sami go potrzebują i sami zapraszają do siebie. Ubranie starannie wyczyścił szczotką. Bieliznę zaś miewał zawsze znośną; pod tym względem był szczególnie wybredny.
Wymył się on tego poranku dokumentnie — u Nastusi znalazło się mydło — umył głowę, szyję, a szczególnie ręce. Gdy zaś doszło do pytania: ogolić swoją szczecinę, czy nie (pani Praskowja miała wyborne brzytwy po nieboszczyku panu Zarnicynie), to pytanie to z oburzeniem nawet zostało rozwiązane przecząco. „Niechaj się tak zostanie! Gotowi by pomyśleć, żem się ogolił dla... napewno by pomyśleli! Za nic na świecie!“
„I... i co najważniejsze, on taki ordynarny, brudny, manjery ma knajpowe; i... i przypuśćmy on wie, że i z niego, no choć trochę, jest jednak porządny człowiek... no, więc czemże się tu szczycić, że jest porządnym człowiekiem? Każdy powinien być porządnym, i jeszcze bardziej czystym, i... i bądź co bądź (pamięta dobrze) i on ma za sobą takie sprawki... nie całkiem niecne, ale w każdym razie!...
A jakie bywały zamiary! hm... i wszystko to zestawić z panną Eudoksją! Ale pal licho! Niech tam! umyślnie właśnie będę takim brudnym, zatłuszczonym, pospolitym i pluć na wszystko! Jeszcze więcej będę!...“
Wśród takich monologów zastał go Zosimow, który nocował w salonie pani Praskowji.
Szedł do domu i wychodząc śpieszył spojrzeć na chorego. Razumichin doniósł mu, że tamten śpi, jak zając. Zosimow zalecił nie budzić dopóki się sam nie ocknie. Sam zaś przyrzekł zjawić się o jedenastej.
— Jeśli tylko on będzie w domu — dodał! — Do licha! Nad własnym chorym nie mam władzy! Lecz go jeszcze! Nie wiesz, czy on pójdzie do tamtych, czy tamte przyjdą do niego?
— Sądzę, że tamte — odparł Razumichin, zrozumiawszy cel pytania — będą, naturalnie, rozmawiać o swoich sprawach familijnych. Ja wyjdę. Ty, jako doktór, masz, naturalnie, więcej prawa ode mnie.
— Nie jestem przecie spowiednikiem; przyjdę i pójdę, mam i oprócz nich dużo zajęcia.
— Jedno mnie tylko niepokoi — przerwał, chmurząc się Razumichin — wczoraj po pijanemu, wygadałem mu się o różnych głupstwach... o różnych... między innemi, o twojej obawie, czy on czasem nie ma... bzika.
— Jakto, i do pań wygadałeś się o tem?
— Wiem, że głupio! Choć zabij! A co, możeś to ty naprawdę przypuszczał?
— E, gdzie tam naprawdę! sameś mi go opisał, jak monomana, przyprowadziwszy go do mnie... No, a wczoraj jeszcześmy więcej ognia dodali... to jak ty swemi opowiadaniami... o malarzu; dobra rozmowa, skoro on może sam na tym punkcie zwarjował! Gdybym był wiedział dokładnie, co wtedy zaszło w cyrkule i, że tam go jakiś kanalja obraził swojem podejrzeniem! Hm... nie dopuściłbym wczoraj do takiej rozmowy. Wszak ci monomani z kropli zrobią ocean, niebywałe rzeczy widzi w twarzach na jawie... O ile zapamiętałem z tego opowiadania Zamietowa, wszystko mi się dokładnie wyjaśniło. Bo i cóż! Znam pewien wypadek, gdy jakiś hipohondryk czterdziestoletni, nie mogąc znieść przy stole codziennych drwin ośmioletniego chłopca, zarżnął go! A tu, cały w łachmanach, nachlany policjant, zaczynająca się choroba, i takie podejrzenie! I to względem rozwścieczonego hipohondryka! Przy ambicji wściekłej, wyjątkowej! Ale w tem właśnie tkwi może cały rdzeń choroby! Pal licho zresztą!... A wiesz, ten Zamietow, to w istocie miły chłopiec, tylko... hm... zbytecznie wczoraj opowiadał o tem wszystkiem. Papla straszny!
— Komuż opowiadał? Mnie i tobie?
— I Porfirjuszowi.
— Więc cóż, że i Porfirjuszowi?
— Ale, ale czy ty masz wpływ na te, na matkę i siostrę? Trzebaby dziś z nim ostrożniej...
— Nic mu nie będzie! — niedbale odparł Razumichin.
— I dlaczego on tak powstaje na Łużyna? Człowiek zamożny, dla niej, o ile się zdaje, nie wstrętny... a przecie oni nie mają ani grosza? Co?
— A co tobie do tego? — z rozdrażnieniem zawołał Razumichin — skądże ja mogę wiedzieć, mają czy nie mają? Zapytaj się sam, może się i dowiesz...
— Ach, jaki ty bywasz czasami głupi! Wczorajszy chmiel siedzi... Bywaj zdrów; podziękuj za mnie swojej pani Praskowji za nocleg. Zamknęła się, na moje dzień dobry, przez drzwi odpowiedziała, a sama wstała o siódmej, samowar podano jej przez korytarz z kuchni... Nie miałem zaszczytu widzieć tej damy osobiście...
O ósmej Razumichin zjawił się do hotelu Bakalajewo.. Obydwie panie oczekiwały nań od dawien dawna w gorączkowym niepokoju. Wstały zaraz po szóstej, a może i wcześniej. Wszedł pochmurny, jak noc, skłonił się niezgrabnie, za co się zaraz rozgniewał, na siebie, oczywiście. Pani Pulcherja rzuciła się na niego, porwała go za obie ręce i o mało ich nie ucałowała. On nieśmiało spojrzał na pannę Eudoksję; ale i w tej dumnej twarzy był w tej chwili taki wyraz wdzięczności i przyjaźni, taki zupełny i niespodziewany dlań szacunek (zamiast ironicznych spojrzeń i mimowolnej źle ukrywanej pogardy!), że doprawdy lżej by mu już było, gdyby go przywitano wymysłami, tak go to zajmowało. Na szczęście był gotów temat do rozmowy, to też uchwycił go się co żywo.
Usłyszawszy, że „jeszcze się nie budził“, że „wszystko wybornie“, pani Pulcherja rzekła, że to bardzo dobrze, gdyż „musi koniecznie, koniecznie rozmówić się z nim poważnie“. Poprosiła go napić się herbaty razem z niemi: one same jeszcze nie piły, czekając na Razumichina. Dunia zadzwoniła; na wezwanie zjawił się brudny obdartus, i kazano mu podać herbatę, którą nareszcie przynieśli, ale taką brudną i nieprzyzwoitą, że aż się panie zawstydziły. Razumichin energicznie przeklął na hotel, ale przypomniawszy sobie o Łużynie, zamilkł, zawstydził się i strasznie się ucieszył, gdy pytania pani Pulcherji posypały się, nareszcie, po porządku bez przerwy.
Odpowiadając na nie, strawił trzy kwadranse czasu i zdążył zakomunikować o wszystkich ważniejszych i niezbędnych faktach, jakie tylko wiedział z ostatniego roku życia Rodjona, zakończywszy okolicznościową relacją o jego chorobie. Zresztą, wiele rzeczy opuścił, to mianowicie, co wypadało opuścić, między innemi scenę w cyrkule ze wszystkiemi następstwami. Opowiadania chciwie słuchano; ale gdy sądził, że już skończył i zadowolił słuchaczki, to okazało się, że dla nich, jakgdyby jeszcze nie zaczynał.
— Powiedz że mi pan, jak pan sądzi... ach, przepraszam, dotąd nie wiem jeszcze, jak panu na imię? — rzekła pospiesznie pani Pulcherja.
— Dymitr Prokoficz.
— A no więc, panie Dymitrze, chciałabym bardzo, ale to bardzo chciałabym wiedzieć... jak on wogóle... zapatruje się teraz na rzeczy, to jest, pan rozumie, co chciałam powiedzieć, to jest niby: co on lubi, a czego nie lubi? Czy zawsze jest taki rozdrażniony? Jakie ma pragnienia, i, że tak powiem, marzenia? Co mianowicie wywiera nań teraz wpływ największy? Słowem, pragnęłabym...
— Ach, mamo, jakże można tak odrazu na wszystko odpowiedzieć! — zauważyła Dunia.
— Ach, mój Boże, wszakże wcale, wcale nie takim spodziewałam się go zastać, panie Dymitrze.
— To rzecz bardzo naturalna — odparł pan Dymitr — Matki nie mam, ale wuj przyjeżdża tu co rok i prawie nigdy mnie nie poznaje, nawet z powierzchowności, chociaż i rozumny człowiek; a przez trzy lata waszej rozłąki dużo wody upłynęło. Cóż ja pani powiem? Znam Rodjona od półtora roku: smutny, ponury, hardy i dumny; ostatniemi czasy (a może nawet i daleko wcześniej) podejrzliwy i hipohondryk. Wspaniałomyślny i dobry. Uczuć swoich wypowiadać nie lubi, i raczej dopuści się okrucieństwa, aniżeli słowami zdradzi własne serce. Czasami jednak wcale nie hipohondryk, lecz poprostu zimny i nieczuły, aż do nieludzkości, jakby miał w sobie dwa wprost przeciwne charaktery. Czasami strasznie małomówny! Nigdy nie ma czasu, ciągle mu wszystko przeszkadza, a sam leży i nic nie robi. Nie lubi żartować nie dlatego, żeby nie miał dowcipu, ale, że niby brak mu czasu na takie głupstwa. Nie dosłuchuje co mówią. Nigdy nie interesuje się tem, co zajmuje wszystkich w danej chwili. Ogromnie ceni siebie i zdaje się nie bez pewnego prawa. No, cóż jeszcze? Sądzę, że przyjazd pań oddziała nań bardzo zbawiennie.
— Ach, daj Boże! — zawołała pani Pulcherja, zmęczona opinją Razumichina o jej Rodziu.
A Razumichin spojrzał, nareszcie, śmielej na pannę Eudoksję. Często spoglądał na nią w czasie rozmowy, ale ukradkiem, na jedną chwilkę, i zaraz odwracał od niej oczy. Dunia to siadała przy stole i wsłuchiwała się z uwagą, to znowu wstawała i zaczynała chodzić swoim zwyczajem, z kąta w kąt, skrzyżowawszy ręce, zacisnąwszy usta, niekiedy zadając pytania, nie przerywając chodzenia, zamyślając się. I ona miała przyzwyczajenie nie dosłuchiwać co mówią. Ubraną była w jakąś ciemną z lekkiej materji sukienkę, a na szyi miała jakąś białą przezroczystą wstążeczkę. Z wielu szczegółów Razumichin odrazu spostrzegł, że obydwie kobiety znajdują się w arcyciężkiej sytuacji materjalnej. Gdyby panna Eudoksja ubrana była, jak królowa, to, zdaje się, nie obawiałby się jej wcale; teraz zaś, może właśnie dlatego, że ubrana tak biednie, i że spostrzegł tę ich biedę całą, w sercu jego zagościł strach, i zaczął się lękać o każde swoje słowo, o każdy ruch, co oczywiście krępowało człowieka, który już i tak niedowierzał sobie.
— Dużo ciekawego powiedziałeś nam pan o charakterze brata i... powiedziałeś pan bezstronnie. To dobrze; sądziłam, że pan drżysz przed nim — zauważyła Dunia z uśmiechem. — Może i to racja, że przy nim powinna się znajdować kobieta — dodała w zamyśleniu.
— Ja tego nie mówiłem, a zresztą, może pani ma i słuszność, tylko...
— Co?
— Wszak on nikogo nie kocha; może i nigdy nie pokocha — odciął Razumichin.
— To jest ma nie być zdolnym do kochania?
— A wie pani, panno Eudoksjo, jak pani jest podobną do swego brata, nawet we wszystkiem! — wyrwało mu się, niespodzianie dla niego samego, ale zaraz, przypomniawszy sobie to, co przed chwilą mówił jej o bracie, zaczerwienił się, jak rak i strasznie się zawstydził. Panna Eudoksja nie mogła się nie roześmiać, patrząc nań.
— Co się tyczy Rodzia, to oboje, moi państwo, możecie być w błędzie — wtrąciła nieco dotknięta matka. — Nie mówię o tem, co jest dzisiaj, Duniu. To, co pisze pan Piotr w tym liście... i cośmy z tobą przypuszczały, może nie jest prawdą, ale pan nie może sobie przedstawić, panie Dymitrze, jaki on jest fantastyczny, i, jakby to powiedzieć, kapryśny. Na jego charakterze nigdym nie mogła polegać, nawet gdy miał lat piętnaście. Jestem pewna, że on i teraz może zrobić z sobą coś takiego, czego nie zrobiłby żaden człowiek... Ale poco sięgać daleko; czy panu wiadomo, jak on mnie, półtora roku temu, zadziwił, zgnębił i omało do grobu nie wtrącił, kiedy mu przyszło do głowy ożenić się z tą, jak ją tam — z tą córką Zarnicynowej, jego gospodyni?
— Czy pan wie jakie szczegóły o tej historji? — spytała Dunia.
— Sądzi pan może — gorąco ciągnęła pani Pulcherja — że powstrzymałyby go wtedy moje łzy, prośby, moja choroba, śmierć może nawet ze strapienia, nasza nędza? Najspokojniej przekroczyłby wszystkie przeszkody. I miałżeby on, miałżeby nas nie kochać?
— On sam nic i nigdy ze mną o tej historji nie mówił — ostrożnie odpowiedział Razumichin — ale słyszałem o tem trochę od pani Zarnicynowej, która także nie należy do rzędu osób wymownych, a to com słyszał, jest może nawet nieco dziwnem.
— A co, coś pan słyszał? — spytały razem obydwie kobiety.
— Zresztą, nic znowu tak nadzwyczajnego. Dowiedziałem się tylko, że ten związek, już zupełnie postanowiony i zerwany tylko przez śmierć panny, był samej pani Zarnicynowej bardzo nie na rękę... Mówią nadto, że narzeczona była nieładna, to jest nawet szpetna... i taka chorobliwa, i... i dziwna... chociaż zresztą nie bez pewnych zalet. Bezwarunkowo musiała mieć jakieś zalety; inaczej nic tu nie da się wytłómaczyć... Posagu także żadnego, chociaż on nie liczyłby na posag... Wogóle w takiej sprawie trudno sąd wydawać.
— Jestem pewna, że to była zacna panienka — krótko wtrąciła Dunia.
— Niech mi Bóg przebaczy, alem się wtedy ucieszyła jej śmiercią, chociaż nie wiem, któreby z nich gorzej na tym związku wyszło, on czy ona? — rzekła pani Pulcherja; poczem ostrożnie, z przerywaniami i z ustawicznem spoglądaniem na Dunię, co wyraźnie nieprzyjemnem było dla tej ostatniej, jęła znowu rozpytywać o wczorajszej scenie pomiędzy Rodziem i Łużynem. Zajście to niepokoiło ją widocznie najbardziej, aż do strachu i drżenia. Razumichin opowiedział znowu wszystko, jak było, ale tym razem dodał i swój sąd: wprost oskarżył Raskolnikowa o tendencyjne obrażenie pana Piotra, niewiele go tym razem tłómacząc chorobą.
— On to sobie jeszcze ułożył przed chorobą — dodał.
— I ja tak myślę — rzekła pani Pulcherja, zgnębiona. — Ale uderzyło ją bardzo, że o panu Piotrze Razumichin wyraził się tym razem tak ostrożnie i nawet jakby z poszanowaniem. Uderzyło to i Dunię.
— Więc pan takiego jest zdania o panu Piotrze? — nie wytrzymała, ażeby się nie zapytać, pani Pulcherja.
— O przyszłym mężu pani córki nie mogę mieć innego zdania — poważnie i gorąco odparł Razumichin — i nie mówię tego tylko z grzeczności, lecz dlatego... dlatego choćby, że panna Eudoksja sama, dobrowolnie, zaszczyciła tego człowieka swoim wyborem. Jeżelim zaś beształ go tak wczoraj, to dlatego, że wczoraj byłem nielitościwie pijany i... warjat; tak, byłem warjatem, bez głowy, oszalałem najzupełniej... i dziś wstydzę się tego!...
Zaczerwienił się i zamilkł. Dunia rozgniewała się, ale nie przerywała milczenia. Nie wymówiła ani słowa od chwili, jak zaczęto mówić o Łużynie.
A tymczasem matka, bez jej udziału, widocznie nie mogła się zdecydować. Nareszcie, jąkając się i nieustannie spoglądając na córkę, rzekła — iż ją niezmiernie zakłopotała obecnie pewna okoliczność.
— Widzi pan, panie Dymitrze — zaczęła... — Będę zupełnie szczerą z panem Dymitrem, Duniu?
— Oczywiście, mateczko — przekonywająco odparła zagadnięta.
— A no więc tedy — pospieszyła stara, jakby tem zezwoleniem wyspowiadania się, z trapiącej ją troski, zrzucono jej kamień z serca — dziś bardzo rano otrzymałam od pana Piotra list, w odpowiedzi na naszą wczorajszą wiadomość o przybyciu. Widzi pan, on wczoraj miał nas spotkać, jak sam obiecał, na dworcu. Zamiast tego, na dworzec przysłał jakiegoś lokaja z adresem tego zajazdu, ażeby nam pokazać drogę, a pan Piotr kazał nam powiedzieć, że przybędzie do nas tutaj dziś rano. Tymczasem dziś zrana otrzymujemy od niego ten oto list. Najlepiej przeczytaj go pan sam; jest tu punkt, który mnie bardzo niepokoi... Sam pan się zaraz przekona, jaki to punkt, panie Dymitrze! Pan najlepiej zna charakter Rodzia i możesz najlepiej poradzić. Uprzedzam pana, że Dunia już wszystko postanowiła, odrazu, ale ja, ja nie wiem jeszcze, jak postąpić i... czekałam właśnie na pana.
Razumichin otworzył list, datowany wczoraj, i przeczytał co następuje:
„Szanowna Pani! Mam zaszczyt panią zawiadomić, że wskutek niespodziewanych okoliczności, nie mogłem spotkać pań na peronie i posłałem w tym celu służącego, bardzo rozgarniętego. Zarazem, pozbawię się zaszczytu widzenia się z paniami i jutro zrana, a to z powodu nader pilnych spraw w senacie i, ażeby nie przeszkodzić pani w widzeniu się z synem, zaś pannie Eudoksji z bratem. Będę natomiast, miał zaszczyt odwiedzić i powitać panie w ich mieszkaniu nie prędzej, jak w dniu jutrzejszym, punkt o godzinie ósmej po południu, atoli ośmielam się dołączyć uprzejmą i muszę dodać stanowczą prośbę, ażeby przy naszem wspólnem spotkaniu nie było pana Rodjona, albowiem podczas wczorajszych odwiedzin moich, obraził mnie bezprzykładnie i bezecnie, a krom tego, muszę osobiście i szczegółowo rozmówić się z paniami co do pewnego punktu, względem którego radbym zasięgnąć od pań ich własne zdanie. Mam zaszczyt przytem uprzedzić panie, że jeżeli, wbrew mojej prośbie, spotkam pana Rodjona, to zmuszony będę wyjść natychmiast, a wtedy, miejcie panie żal do samych siebie. Piszę zaś w tem przypuszczeniu, że pan Rodjon, który podczas mojej wizyty wydawał się tak słabym, w dwie godziny wyzdrowiał, że przeto, wychodząc na ulicę, może i panie odwiedzić. Upewniają mnie o tem własne moje oczy, któremi widziałem go w mieszkaniu pewnego, roztratowanego końmi pijaka, zmarłego wskutek tego wypadku, gdzie jego córce, dziewczynie lekkich obyczajów, wydał wczoraj do dwudziestu pięciu rubli, pod pozorem pogrzebu, co mnie bardzo zdziwiło, wiem bowiem ile trudów kosztowało panią zebranie tej sumy. Przy sposobności, łączę wyrazy mojego poważania, szanownej pannie Eudoksji i proszę przyjąć zapewnienie prawdziwej życzliwości, od pokornego sługi.

P. Łużyna“.

— Cóż mam począć teraz, panie Dymitrze! — wyrzekła pani Pulcherja, omal nie płacząc. — Jakże mogę powiedzieć Rodziowi, żeby tu nie przychodził? On tak stanowczo domagał się wczoraj dania odmowy panu Piotrowi, a tu jego samego każą nie przyjąć! Ależ on umyślnie przyjdzie, gdy się dowie, i... co wtedy będzie?
— Niech pani zrobi tak, jak postanowiła panna Eudoksja — spokojnie i niezwłocznie odparł Razumichin.
— Ach, mój Boże! Ona mówi... ona Bóg wie co mówi i nie wyjaśniła mi swego celu! Ona powiada, że będzie lepiej, to jest nie tyle lepiej, ile niby dla czegoś jest niezbędnem, ażeby Rodzio także naumyślnie przyszedł dziś o ósmej wieczorem, i ażeby się oni koniecznie spotkali... A ja, nawet listu nie chciałam mu pokazywać i tak jakoś podstępem zrobić, ażeby on tutaj nie przychodził, tak przez pana... bo widzi pan, on taki podrażniony... A przytem nic nie rozumiem, co to tam za pijak umarł i jaka tam córka, i jakiem prawem mógł on oddać córce wszystkie ostatnie pieniądze, które...
— Które tyle trudów mamę kosztowały — dodała Dunia.
— On był wczoraj trochę nie w humorze — odparł w zamyśleniu Razumichin. — Gdybyście panie wiedziały, co on wczoraj nagadał w restauracji, chociaż i rozsądnie... hm! O jakimś nieboszczyku i o jakiejś dziewczynie coś mi istotnie mówił wczoraj wieczorem, kiedyśmy szli do domu, alem nie zrozumiał ani słowa... A zresztą, ja sam wczoraj...
— Najlepiej, mateczko, chodźmy do niego same i tam, zapewniam mamę, odrazu zobaczymy, co mamy robić. A przytem czas już — Boże! Dziesiąta godzina! — zawołała, spojrzawszy na swój wspaniały złoty zegarek, który wisiał na jej szyi na cienkim weneckim łańcuszku, i strasznie dysharmonizował z resztą ubrania. „Prezent narzeczonego“ — pomyślał Razumichin.
— Ach, czas! Czas, Duniu, czas! — gorączkowo zakrzątnęła się matka. — Gotów pomyśleć, że się za wczorajsze gniewamy, że nas tak długo nie ma. Ach, mój Boże.
To mówiąc, szybko narzucała na siebie mantylkę i włożyła kapelusz; Dunia także się ubrała. Rękawiczki miała nietylko stare, ale i podarte, co zauważył Razumichin, a jednak ta krzycząca niezamożność ubrania nadawała obydwom paniom pozór jakby szczególnej jakiejś godności, co zawsze bywa u osób, które umieją nosić biedny ubiór. Razumichin ze czcią spoglądał na Dunię i dumny był z tego, że ją odprowadzi. „Owa królowa, myślał, co to reperowała w więzieniu swoje pończochy, więcej oczywiście była prawdziwą królową, aniżeli nawet podczas najwspanialszych uroczystości i recepcyj“.
— Mój Boże! — krzyknęła pani Pulcherja: — czyż mogłam myśleć, że się będę bała spotkania z synem, z moim miłym, kochanym Rodziem, tak jak się teraz boję!... Ja boję się, panie Dymitrze! — dodała, nieśmiało nań spojrzawszy.
— Niech się mama nie boi — rzekła Dunia, całując ją — lepiej niech mama w niego uwierzy. Ja wierzę.
— Ach mój Boże! Ja także wierzę, a całą noc nie spałam! — zawołała biedna kobieta.
Wyszli na ulicę.
— Wiesz, Duniu, ledwie nad ranem zasnęłam trochę, wnet mi się przyśniła nieboszczka pani Marta... i cała w bieli... zbliżyła się do mnie, ujęła mnie za rękę, a sama kiwa na mnie głową i tak srogo, srogo, jakby potępiała... Czy to na dobre? Ach, mój Boże, panie Dymitrze, pan jeszcze nie wie, że pani Marta umarła.
— Nie, nie wiem; kto to był taki?
— Umarła nagle! I wyobraź pan sobie...
— Później, mateczko — wmieszała się Dunia, wszak pan jeszcze nie wie, kto to była ta pani Marta.
— Ach, pan nie wie? A ja myślałam, że pan już wie o wszystkiem. Przebacz mi pan, ale doprawdy od paru dni zmysły mi się mieszają. Doprawdy, ja pana uważam, jakby za naszą Opatrzność, i dlatego właśnie sądziłam, że panu już wszystko jest wiadome. Uważam pana jakby za krewnego... Nie gniewaj się pan, że tak mówię. Ach mój Boże! Co to panu się stało na prawej ręce! Stłukłeś się pan?
— Tak, stłukłem się — wyszeptał uszczęśliwiony Razumichin.
— Niekiedy, mówię zanadto z całego serca, tak że mnie aż Dunia mityguje... Ale, mój Boże, w jakiej on komórce mieszka! Czy też się jednak obudził? I ta kobieta, jego gospodyni, uważa to za pokój? Posłuchaj pan, pan twierdzisz, że on nie lubi wynurzać swoich uczuć, tak że ja mu może uprzykrzę się przez swoje... słabostki?... Może mnie pan poinformuje, panie Dymitrze?... Jak mam z nim postępować? Bo doprawdy chodzę, jak bez głowy.
— Nie badaj go pani zbytnio o czemkolwiek, wówczas, kiedy się chmurzy; szczególniej nie wypytuj go pani zbytnio o zdrowie; nie lubi.
— Ach, mój panie Dymitrze, jak trudno jest być matką!
— Otóż i schody... Co za okropne schody!
— Mamuniu, mama jest zbyt bladą, niech się mama uspokoi, moja droga mateczko — rzekła Dunia z przymileniem — on przecie powinien być szczęśliwym, że mamę widzi, a mama tak się męczy — dodała, błysnąwszy wzrokiem.
— Poczekajcie panie, zobaczę naprzód, czy się obudził?

Damy wolniutko poszły za Razumichinem, który pobiegł naprzód po schodach, i gdy się już na trzeciem piętrze zrównały ze drzwiami gospodyni, to spostrzegły, że te drzwi otwarte były na maleńką szparkę i, że dwa bystre czarne wejrzenia oglądają je z ciemności. Gdy się zaś promienie oczu skrzyżowały ze sobą, drzwi zatrzaśnięto z takim hałasem, że pani Pulcherja omal nie krzyknęła z przestrachu.

ROZDZIAŁ III

— Zdrów, zdrów! — wesoło zawołał do wchodzących Zosimow. — Przyszedł on przed dziesięcioma minutami i siedział we wczorajszym kącie na sofie. Raskolnikow siedział w przeciwległym kącie, zupełnie ubrany, i nawet starannie umyty i uczesany, co się mu już dawno nie zdarzyło. Pokój zapełnił się odrazu, ale Nastusia zdołała jednak wsunąć się za gośćmi i jęła słuchać.
Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów, zwłaszcza w porównaniu z wczorajszem, był tylko bardzo blady, roztargniony i ponury. Zewnętrznie wyglądał na człowieka ranionego, albo znoszącego jakiś dotkliwy ból fizyczny: brwi miał ściągnięte, usta zacisnął, wzrok miał rozogniony. Mówił mało i niechętnie, jakby nad siły lub z obowiązku, i jakiś niepokój zdradzał się niekiedy w jego ruchach.
Brakowało tylko jakiegoś bandaża na ręku, lub gałganka na palcu, żeby być podobnym do człowieka, któremu puchnie z wielkiego bólu palec, albo który ma skaleczoną rękę, lub coś w tym rodzaju.
Zresztą i ta blada i ponura twarz błysnęła na chwilę jakby blaskiem, gdy weszła matka i siostra, ale dodało to tylko do jego wyglądu, zamiast poprzedniego stroskanego roztargnienia, więcej jeszcze skupionej męki. Blask zmierzchł niebawem, ale męka została i Zosimow, śledzący i badający swego pacjenta, ze zdziwieniem spostrzegł w nim, z przyjściem krewnych, zamiast radości, jakby ciężkie ukryte postanowienie zniesienia godziny nowych tortur, których już niepodobna było uniknąć. Widział on potem, jak prawie każde słowo rozmowy, jakgdyby dotykało jakiejś rany pacjenta i drażniło ją; ale zarazem podziwiał dzisiejszą umiejętność panowania nad sobą i ukrywania uczuć wczorajszego monomana, który przy najmmejszem słówku wpadał wczoraj omal nie we wściekłość.
— Tak, sam teraz widzę, że prawie zdrów jestem — rzekł Raskolnikow, życzliwie całując matkę i siostrę, dzięki czemu pani Pulcherja odrazu się rozchmurzyła — i już nie mówię tego po wczorajszemu — dodał, zwracając się do Razumichina i przyjaźnie ściskając jego rękę.
— A mnie to aż zadziwił dzisiaj — zaczął Zosimow, nader zadowolony z przybycia gości, przez dziesięć minut bowiem zdążył już zgubić wątek rozmowy ze swoim chorym. — Za jakie trzy, cztery dni, jeżeli tak pójdzie, będzie zupełnie jak dawniej, tak jak było przed miesiącem, lub przed dwoma, albo nawet może przed trzema? Bo to się oddawna wlekło i przygotowywało... nieprawdaż? Przyznaj się pan, że możeś pan sam się do tego przyczynił? — dodał z ostrożnym uśmiechem, jakby wciąż jeszcze lękając się, ażeby go czem nie rozdrażnić.
— Bardzo być może — chłodno odparł Raskolnikow.
— Ja właśnie do tego mówię — ciągnął zachęcony Zosimow — że pańskie wyzdrowienie, przedewszystkiem i wyłącznie zależy od pana samego. Teraz, gdy już z panem można rozmawiać, chciałbym pana przekonać, że koniecznie trzeba usunąć pierwsze, że tak powiem pierwiastkowe przyczyny, które wpływały na powstanie pańskiej choroby, wtedy się pan wyleczy, w przeciwnym razie stan zdrowia pańskiego może się nawet pogorszyć. Tych przyczyn pierwiastkowych ja nie znam, ale pan powinieneś wiedzieć o nich. Jesteś pan rozsądny i pewnoś pan obserwował samego siebie. Zdaje mi się, że rozstrój pański datuje się od chwili wystąpienia pańskiego z uniwersytetu. Nie powinieneś pan nadal żyć bez zajęcia, i dlatego praca i jasno wytknięty cel życia mogłyby panu przynieść znakomitą ulgę.
— Tak, tak, masz pan zupełną słuszność. Właśnie jak najprędzej wstąpię na uniwersytet, i wtedy wszystko pójdzie jak... po maśle...
Zosimow, który zaczął był swoje rozumne rady, po części dla efektu wobec dam, zmieszał się nieco, wyraźnie dostrzegłszy, po skończeniu przemowy, na twarzy swego słuchacza uśmiech ironiczny. Zresztą, trwało to ledwie chwilkę. Pani Pulcherja jęła zaraz dziękować Zosimowowi, szczególniej za wczorajsze odwiedzenie ich w hotelu.
— Jakto, to on był u was nawet w nocy? — zapytał Raskolnikow, jakby zaniepokojony. — A więc i wy nie spałyście po podróży?
— Ach, Rodziu, wszak to było tylko do drugiej godziny. Myśmy się z Dunią nigdy wcześniej nie kładły, nawet w domu.
— Ja także nie wiem, jak mu dziękować — ciągnął Raskolnikow, chmurząc się nagle i marszcząc brwi. — Pominąwszy kwestję pieniężną, daruj mi pan, że o tem wspominam (zwrócił się do Zosimowa) — ja nie wiem, czem mogłem sobie zasłużyć u pana na takie szczególne względy? Poprostu nie pojmuję... i... i przykro mi nawet, że nie pojmuję: mówię to otwarcie.
— Ale nie rozdrażniaj się pan — zaśmiał się z przymusem Zosimow — przypuśćmy, że pan jesteś moim pierwszym pacjentem, a każdy z nas przecie, rozpoczynając praktykę, lubi swoich pierwszych pacjentów, jak dzieci, a niektórzy to nawet kochają się w nich. A przecie ja mam niewielu chorych.
— Bo już nie mówię o nim — dodał Raskolnikow, wskazując na Razumichina — a i on, oprócz obrazy i kłopotów, niczego nie doznał ode mnie.
— A to się załgał! Jakiś ty czuły dzisiaj! — zawołał Razumichin.
Byłby spostrzegł, gdyby był przenikliwy, że czułości nie było tu bynajmniej, a raczej było wprost przeciwnie. Ale Dunia spostrzegła to. Uważnie i z niepokojem obserwowała brata.
— A o mamie, to nawet mówić nie śmiem — ciągnął, jakby wyuczoną od rana lekcję; — dziś dopiero mogłem jako tako się ogarnąć, jak się to mateczka musiała wczoraj zmęczyć, w oczekiwaniu na moje przybycie. — Co powiedziawszy, nagle, milcząc i z uśmiechem, wyciągnął rękę do siostry. Ale w uśmiechu tym błysnęło tym razem prawdziwe niekłamane uczucie. Dunia natychmiast ujęła i ścisnęła serdecznie wyciągniętą rękę, ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po wczorajszej sprzeczce. Twarz matki zabłysła triumfem i szczęściem na widok tej ostatecznej i milczącej zgody brata z siostrą.
— O, za to właśnie ja go lubię! — wyszeptał przeceniając wszystko Razumichin, energicznie zakręciwszy się na krześle — ma on swoje ruchy!...
„I jak to u niego wszystko pięknie wychodzi — myślała matka; — co to za szlachetne porywy, jak to on poprostu, delikatnie zakończył tę wczorajszą sprzeczkę z siostrą — tem tylko, że rękę wyciągnął w takiej chwili i spojrzał mile... A jakie ma piękne oczy, i jak całą twarz ma piękną!... Ładniejszy jest nawet od Duni... Ale, mój Boże, jakie on ma ubranie, jak okropnie jest odziany! U pana Atanazego w sklepie Wasia, posługacz, lepiej ubrany... Ach, zdaje mi się, żebym tak przypadła do niego, takbym go objęła, uścisnęła i... zapłakała, a boję się, boję... on taki jakiś. Boże! Niby rozmawia łagodnie, a jednak... boję się! Czegóż ja się boję?...“
— Ach, Rodziu, nie dasz wiary — zaczęła nagle, spiesząc się z odpowiedzią na jego uwagę — jakeśmy z Dunią były wczoraj... nieszczęśliwe! Teraz, gdy już wszystko minęło i skończyło się, i wszyscyśmy znowu szczęśliwi, można opowiedzieć. Wyobraź sobie, biegniemy tutaj, ażeby ciebie uścisnąć, prawie prosto z wagonu, a ta kobieta, a, otóż i ona! jak się masz, Nastusiu!... Powiada ona nam odrazu, że leżysz w gorączce i że dopieroś co uciekł pocichutku przed doktorem, w malignie, na ulicę, i że poszli cię szukać. Nie masz wyobrażenia, co się z nami działo! Przypomniałam sobie właśnie, jak nieszczęśliwie zginął porucznik Potanczykow, nasz znajomy, przyjaciel twojego ojca — pamiętasz go, Rodziu — także w gorączce i tak samo uciekł i na dworze wpadł w studnię, aż go dopiero nazajutrz wydobyto. A nam się, naturalnie, jeszcze gorzej wyobrażało. Chciałyśmy zrazu wyszukać pana Piotra, ażeby chociaż przy jego pomocy... bośmy przecie były same jedne, samiuteńkie — dodała żałosnym głosem i nagle całkiem urwała, spostrzegłszy, że mówić o panu Piotrze jest jeszcze trochę niebezpiecznie, pomimo nawet — że „wszyscy są już znowu całkiem szczęśliwi“.
— Tak, tak; wszystko to... naturalnie... jest przykre... — wycedził Raskolnikow, ale z takiem roztargnieniem i nieuwagą, że Dunia spojrzała nań zdziwiona.
— Com to jeszcze chciał powiedzieć — ciągnął, z trudem coś sobie przypominając — aha: proszę was, mateczko i ty Duniu, nie sądźcie, żem nie chciał do was dzisiaj przyjść pierwszy i że czekałem, ażebyście wy pierwsze do mnie przyszły.
— Cóż znowu, Rodziu! — zawołała matka, także zdziwiona.
„Co to jest, czy on odpowiada nam z obowiązku, czy co?“ — pomyślała Dunia — i godzi się, i prosi o przebaczenie, jakby jaką służbę wypełniał.
— Niedawnom się obudził i chciałem właśnie iść, ale mnie ubranie wstrzymało; zapomniałem wczoraj powiedzieć jej... Nastusi... żeby tę krew wyprała... Dopiero teraz zdążyłem się ubrać.
— Krew! Jaką krew? — przestraszyła się matka.
— To tak... nie lękajcie się. Krew stąd, że wczoraj, kiedym się włóczył trochę w gorączce, natknąłem się na pewnego roztratowanego człowieka, pewnego urzędnika...
— W gorączce? Ależ ty wszystko pamiętasz — przerwał Razumichin.
— To prawda — jakoś szczególnie zakłopotany odparł Raskolnikow — pamiętam wszystko, do najdrobniejszych szczegółów, a jednak, patrzaj: dlaczegom to robił, pocom tam chodził i gadał? tego już wcale nie mogę sobie wytłómaczyć.
— To bardzo znany fenomen — wtrącił Zosimow — wykonanie niekiedy artystyczne, przemądre, a kierowanie postępkami, początek czynów w nieładzie i zależny od różnych wrażeń chorobliwych. Podobny do snu.
„A może to i dobre, iż on mnie ma prawie za warjata“ — pomyślał Raskolnikow.
— Ale w takim razie, to zdaje się, że i zdrowi postępują tak samo — zauważyła Dunia, niespokojnie patrząc na Zosimowa.
— Uwaga dość słuszna — odparł tenże: — pod tym względem, istotnie wszyscyśmy, i bardzo często, prawie jak warjaci, z maleńką tylko różnicą, że „chorzy“ pozbawieni są zmysłów trochę więcej od nas, i dlatego trzeba tu mieć na względzie granicę. A człowiek harmonijny, to prawda, wcale prawie nie istnieje: na dziesiątki, a nawet na całe setki tysięcy spotyka się jeden, i to w dosyć słabem wydaniu.
Przy wyrazie „warjaci“, który nieostrożnie wymknął się rozgadanemu na ulubiony temat Zosimowowi, wszyscy skwaśnieli. Raskolnikow siedział, jakby nie zwracając uwagi, w zamyśleniu i z dziwnym uśmiechem na bladych ustach. Coś mu się roiło po głowie.
— No więc cóż ten stratowany? Przerwałem ci! — zawołał żywo Razumichin.
— Co? — jakby ze snu odparł zagadnięty: — aha... no więc powalałem się krwią, kiedym pomagał przenieść go do mieszkania... Ach, mamo, popełniłem wczoraj rzecz nie do darowania; istotnie jakgdybym był nieprzytomny. Oddałem wczoraj wszystkie pieniądze, które mi mama przysłała... jego żonie... na pogrzeb. Ona teraz jest wdową... suchotnica, godna politowania... troje maleńkich sierot, głodne... w domu pustki... i jeszcze jedna córka... Możebyście i same oddały, gdybyście widziały... Nie miałem zresztą najmniejszego prawa, przyznaję, zwłaszcza, wiedząc, jak mamie trudno było wydostać te pieniądze. Ażeby pomagać, należy przedewszystkiem mieć do tego prawo, w przeciwnym razie: „Crevez chiens, si vous n‘êtes pas contents“. — Roześmiał się. — Prawda, Duniu?
— Nie, nie prawda — stanowczo odparła Dunia.
— Ba! To i ty... miewasz porywy!... — wyszeptał, spojrzawszy na nią nieomal z nienawiścią i uśmiechając się złośliwie. — Szkoda, żem tego nie wiedział... Ha, i cóż, to chwalebnie; tobie przecie lepiej... i dojdziesz do takiej linji, że jej nie przekroczysz, będziesz nieszczęśliwą, a jeśli przekroczysz, może będziesz jeszcze nieszczęśliwszą... A zresztą, co tam o tem! — dodał z rozdrażnieniem, gniewając się na swój mimowolny wybuch. — Chciałem tylko powiedzieć, że proszę cię, mateczko, o przebaczenie — dodał ostro i urwanie.
— Ależ, mój Rodziu, jestem przekonaną, że wszystko, co ty robisz, to robisz dobrze! — rzekła ucieszona matka.
— Niech mama nie będzie przekonaną — odparł, krzywiąc usta do śmiechu. Nastąpiło milczenie. Coś było naciągniętego w tej całej rozmowie, i w milczeniu, i w godzeniu się, i w przebaczeniu, i wszyscy to czuli.
„A toć one najwyraźniej mnie się boją“ — myślał Raskolnikow, z pod oka patrząc na matkę i siostrę. Pani Pulcherja istotnie im bardziej milczała, tem bardziej stawała się nieśmiałą.
„Zaocznie, zdaje się, kochałem je przecie“ — błysnęło mu w głowie.
— Wiesz, Rodziu, pani Marta umarła! — wyrwała się nagle matka.
— Jaka to Marta?
— Ach, mój Boże, toć przecie Marta Świdrygajłowa! Takiem ci przecie o niej dużo pisała.
— A-a-a, pamiętam... więc umarła? Ach, istotnie? — wstrząsnął się nagle, jakby ze snu. — Doprawdy, umarła? Na co?
— Wyobraź sobie — nagle! — pospieszyła matka, zachęcona jego zaciekawieniem — i akurat w tym samym czasie, kiedym ten list odsyłała do ciebie, w tym samym dniu! Wyobraź sobie, ten straszny człowiek był właśnie przyczyną jej zgonu. Mówią, że ją zbił okrutnie!
— Czyżby tak źle żyli ze sobą? — zapytał, zwracając się do siostry.
— Nie, nawet przeciwnie. Był dla niej zawsze bardzo cierpliwy, nawet grzeczny. W wielu wypadkach był nawet za pobłażliwy, przez całe siedem lat... Gdy nagle stracił cierpliwość.
— A więc wcale nie jest tak straszny, skoro mógł wytrzymać przez siedem lat? Ty, Duniu, uniewinniasz go, zdaje się?
— Nie, nie, to straszny człowiek! Nic straszniejszego wyobrazić sobie nie mogę — omal że nie z dreszczem odparła Dunia, zmarszczyła brwi i zamyśliła się.
— Było to zrana — ciągnęła spiesznie pani Pulcherja. — Potem, ona kazała zaprząc, chcąc zaraz po obiedzie odjechać do miasta, bo ona zawsze w takich razach jeździła do miasta; jadła obiad, jak mówią, z wielkim apetytem...
— Jakto, zbita?
— ...Miała takie... przyzwyczajenie; otóż, po obiedzie, ażeby nie zwlekać, zaraz poszła do łazienki. Bo widzisz, leczyła się jakąś kąpielą; mają oni tam zimne źródło, i ona regularnie kąpała się tam codzień, i jak tylko weszła do wody, zaraz dostała apopleksji.
— Naturalnie — rzekł Zosimow.
— Czy on ją bardzo zbił?
— Toć to wszystko jedno — odezwała się Dunia.
— Hm! A zresztą, poco mi mama o takich głupstwach opowiada? — z rozdrażnieniem i jakby niechcący wymówił nagle Raskolnikow.
— Ach, mój drogi, ależ ja nie wiedziałam, o czem już mam mówić, wyrwało się pani Pulcherji.
— Cóż to, czy się mnie boicie wszyscy? — rzekł z nienaturalnym uśmiechem.
— To rzeczywiście prawda — rzekła Dunia, prosto i surowo patrząc na brata. — Mama, wchodząc na schody, aż się żegnała ze strachu.
Twarz mu się skrzywiła, jakby w konwulsjach.
— Ach, co ty mówisz, Duniu! Nie gniewaj się, Rodziu, proszę cię... Poco, Duniu, ach... — wyrzekła w zakłopotaniu matka — prawda, że jadąc, przez całą drogę w wagonie, marzyłam o tem, jak to my się zobaczymy, jak sobie opowiemy nawzajem wszystko... i tak byłam szczęśliwa, żem nawet drogi nie widziała! Ale co ja mówię! jam i teraz szczęśliwa... Niepotrzebnieś mówiła, Duniu... Już przez to samo jestem szczęśliwa, że ciebie widzę, Rodziu...
— No, no, mateczko — z zakłopotaniem wyszeptał, nie patrząc na nią i ścisnąwszy jej rękę — jeszcze się nagadamy!
Powiedziawszy to, posmutniał zaraz i pobladł: znowu pewne niedawne uczucie martwym chłodem przebiegło po jego duszy; znowu zrozumiał, jak najwyraźniej, że przed chwilą strasznie skłamał, że nietylko nigdy nie wypadnie im się nagadać, ale że już o niczem, nigdy i z nikim, nie powinien już mówić. Wrażenie tej męczącej myśli było tak silne, że na chwilę prawie całkiem zapomniał się, wstał z miejsca, i na nikogo nie patrząc, wyszedł z pokoju.
— Co się z tobą dzieje? — zawołał Razumichin, chwytając go za rękę.
Usiadł znowu i jął rozglądać się w milczeniu; wszyscy patrzyli nań ze zdziwieniem.
— Cóżeście tak zamilkli! — zawołał nagle i całkiem niespodziewanie; — mówcież cokolwiek! Poco siedzieć napróżno! No, mówcież! Zacznijmy rozmawiać... Zebraliśmy się i milczymy... No, choć cokolwiek
— Dzięki Bogu! A ja myślałam, że się z nim zaczyna coś jak wczoraj — rzekła, żegnając się matka.
— Co tobie, Rodziu? — z niedowierzeniem spytała Dunia.
— Nic, przyszła mi na myśl jedna rzecz — odparł i nagle roześmiał się.
— A no, jeśli rzecz, to i dobrze! Bo ja już doprawdy sam myślałem... — wyszeptał Zosimow, wstając z kanapy. — Czas już jednak na mnie; ja jeszcze przyjdę, może... jeżeli zastanę...
Pożegnał się i wyszedł.
— Co to za miły człowiek! — rzekła pani Pulcherja.
— Tak, miły, wykształcony, rozumny... — dodał gorączkowo Raskolnikow, z jakimś niezwykłym ożywieniem... — Zdaje się, żem go gdzieś spotykał... jeszcze przed chorobą. O i ten, także niezły człowiek! — wskazał na Razumichina: — czy on podoba ci się, Duniu? — zapytał nagle i niewiadomo dlaczego, roześmiał się.
— Bardzo — odpowiedziała Dunia.
— Pfu, jakiś ty... świntuch! — wymówił okrutnie zażenowany i zaczerwieniony Razumichin i wstał z krzesła. Pani Pulcherja uśmiechnęła się zlekka, a Raskolnikow głośno się roześmiał.
— Dokąd to?
—Ja także... mam interes.
— Żadnego nie masz interesu, zostań! Zosimow wyszedł, więc i ciebie korci. Nie chodź... A która godzina? Jest dwunasta? Jaki ty masz śliczny zegareczek, Duniu! Cóżeście znowu zamilkli? Ciągle tylko ja sam mówię!...
— To prezent od pani Marty — odparła Dunia.
— Bardzo drogi — dodała matka.
— A-a-a! Jaki duży, prawie nie damski.
— Ja także lubię — rzekła Dunia.
„Więc to nie dar od narzeczonego“ — pomyślał Razumichin i ucieszył się sam nie wiedząc czemu.
— A ja myślałem, że to prezent od Łużyna? — rzekł Raskolnikow.
— Nie, on nic jeszcze nie dał Duni w prezencie.
— A-a-a! A pamięta mama, jakem to ja się zakochał i chciałem się ożenić — rzekł nagle, patrząc na matkę, uderzoną niezwykłym zwrotem i tonem, jakim zaczął o tem mówić.
— Ach, mój drogi, tak! — Pani Pulcherja spojrzała znacząco na Dunię i Razumichina.
— Hm! Tak! Cóż więcej? Nie mam wam nic do opowiedzenia. Była to taka chorowita dziewczyna — ciągnął, jakby znowu zamyślając się i zastanawiając — całkiem słaba; lubiła biednych wspierać i o klasztorze marzyła, i zaraz zalała się łzami, kiedy mi o tem zaczęła mówić; tak, tak — pamiętam... dobrze pamiętam. Brzydactwo to było takie... Doprawdy nie wiem, co mnie tak do niej przywiązało, zdaje się, że zawsze była chorowita... Gdyby była kulawa lub garbata, jeszcze bym chyba bardziej przywiązał się do niej... (Uśmiechnął się smętnie). Tak... była to jakaś wiosenna gorączka...
— Nie, tu nie sama gorączka wiosenna — z ożywieniem rzekła Dunia.
Uważnie i z naprężeniem spojrzał na siostrę, ale nie usłyszał, czy nawet nie zrozumiał jej słów. Potem, w głębokiem zamyśleniu, wstał, zbliżył się do matki, pocałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.
— Ty ją dotychczas kochasz! — rzekła wzruszona matka.
— Ją niby? Teraz? Ach, tak... mateczko, o niej! Nie. To wszystko już teraz jakby z tamtego świata i tak dawno. A i wszystko, co się dokoła dzieje, jakgdyby działo się gdzieindziej...
Spojrzał z uwagą na obecnych.
— Oto, choćby i wy... patrzę na was jakby z odległości tysiąca wiorst... Ale bo i licho wie, poco my o tem gadamy! Poco badać, wypytywać? — dodał z niechęcią i urwał, gryząc paznogcie i zamyślając się znowu.
— Jakie ty masz nędzne mieszkanie, Rodziu, jak grób — rzekła nagle pani Pulcherja, przerywając męczące milczenie — jestem przekonana, że na twoją melancholję głównie wpłynęło mieszkanie.
— Mieszkanie... — odparł z roztargnieniem. — Tak, mieszkanie wpłynęło znacznie... i ja tak myślałem... A gdyby mama wiedziała, jaką dziwną myśl zdradziłaś w tej chwili — dodał nagle, szczególnie uśmiechając się.
Jeszcze chwilkę, a całe towarzystwo, ci krewni, po trzyletniej rozłące, ten rodzinny ton rozmowy przy zupełnem niepodobieństwie mówienia o czemkolwiek, wszystko to stałoby się dlań nie do zniesienia. Była jednak pewna sprawa nie cierpiąca zwłoki, którą tak czy owak, należało stanowczo dziś zadecydować — tak postanowił jeszcze poprzednio, kiedy się obudził. Teraz ucieszył się tą sprawą, jakgdyby znalazł punkt wyjścia.
— Widzisz więc, Duniu — zaczął poważnie i sucho — ja, oczywiście, proszę cię o przebaczenie za wczorajsze, ale poczytuję sobie za obowiązek przypomnieć ci, że od swojego za nic nie odstąpię. Albo ja, albo Łużyn. Niech ja sobie będę podły, ty być nie powinnaś. Jedno z dwojga. Jeżeli zaś wyjdziesz za Łużyna, natychmiast przestanę cię uważać za siostrę.
— Rodziu, Rodziu! Ależ to ciągle to samo, co wczoraj — z goryczą zawołała matka — dlaczego ty ciągle nazywasz siebie podłym, ja tego nie mogę znieść. I wczoraj to samo...
— Bracie — twardo i także sucho odparła Dunia — w tem wszystkiem jest także pomyłka z twojej strony. Obmyśliłam to i odnalazłam pomyłkę. Wszystko polega na tem, że ty, zdaje się, przypuszczasz jakobym ja robiła z siebie komuś i dla kogoś ofiarę. Bynajmniej tak nie jest. Wychodzę poprostu dla siebie, bo mi samej zaciężko; a potem, naturalnie, będę rada, jeśli się uda przyjść z pomocą rodzinie, ale nie jest to wcale główny powód, wpływający na moje postanowienie...
„Łże! — pomyślał, gryząc paznogcie ze złości. — Dumna! Przyznać się nie chce, że jej się zachciało być dobrodziejką! O niskie charaktery! Kochają nawet, jakgdyby nienawidziły... O, jakże ja ich wszystkich... nienawidzę!“
— Słowem, wychodzę za pana Piotra — ciągnęła Dunia — ponieważ z dwojga złego wybieram mniejsze. Mam zamiar wypełnić uczciwie wszystko, czegokolwiek on odemnie zażąda, a więc nie oszukuję go... Dlaczego się tak uśmiechasz?
Podniosła głowę, w oczach jej zabłysnął gniew.
— Wszystko wypełnisz? — Zapytał z jadowitym uśmiechem.
— Do pewnych granic. I rodzaj i forma starania się o mnie pana Piotra, pokazały mi odrazu, kogo mu potrzeba. Bardzo być może, iż on ceni siebie zanadto wysoko, spodziewam się jednak, że on i mnie ceni... Znowu się śmiejesz?
— A ty znowu się rumienisz? Łżesz, siostro, umyślnie łżesz, jedynie wskutek uporu kobiecego, ażeby tylko wobec mnie postawić na swojem... Ty nie możesz szanować Łużyna: ja go widziałem i mówiłem z nim. Sprzedajesz się tedy za pieniądze i w każdym razie postępujesz nędznie, i rad jestem, że przynajmniej rumienić się możesz!
— Nieprawda, nie łżę!... — zawołała Dunia tracąc zimną krew — nie wyjdę za niego, nie będąc przekonaną, że on mnie ceni i dba o mnie; nie wyjdę za niego, dopóki się nie upewnię, że sama go mogę szanować. Na szczęście, mogę się przekonać o tem dziś jeszcze. A taki związek nie jest podłością, jak ty to nazywasz. A choćbyś nawet miał słuszność, choćbym istotnie zdecydowana była na podłość, to czyż godzi się tobie tak nielitościwie mówić ze mną? Dlaczego żądasz odemnie bohaterstwa, którego, być może, sam nie posiadasz? To despotyzm, to gwałt! Jeżeli ja skrzywdzę kogo, to tylko siebie samą... Przecieżem jeszcze nikogo nie zarżnęła!... Co tak patrzysz na mnie? Coś tak zbladł? Rodziu, co tobie? Rodziu, mój drogi!
— Wielki Boże! Zemdlał! — Zawołała matka.
— Nie, nic... głupstwo... nic!... W głowie mi się trochę zakręciło. To wcale nie zemdlenie... Ciągle tylko myślicie o zemdleniu!... Hm! Tak... com to chciał powiedzieć? Aha: jakim to sposobem przekonasz się dzisiaj, że możesz go szanować i że on... ceni ciebie, jak mówisz. Mówiłaś, zdaje się, że dzisiaj? A możem się przesłyszał?
— Niech mama pokaże bratu list pana Piotra — rzekła Dunia.
Pani Pulcherja drżącemi rękami podała list. On z wielką ciekawością wziął go. Ale zanim go otworzył, spojrzał nagle, jakby ze zdziwieniem na Dunię.
— Dziwne — wymówił zwolna, jakby uderzony nową myślą — ależ o co mi idzie? Poco ten cały gwałt? Wychodź sobie za kogo chcesz!
Mówił, jakby do siebie, ale wymówił głośno i przez jakiś czas patrzył na siostrę, jakby zdziwiony.
Nareszcie, otworzył list, wciąż jeszcze zachowując pozór jakiegoś szczególniejszego zdumienia; potem zwolna i uważnie zaczął czytać i przeczytał dwa razy. Pani Pulcherja była nadzwyczaj zaniepokojona; a i wszyscy czekali na coś niezwykłego.
— To mnie dziwi — zaczął po chwili namysłu i oddając list matce, ale nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Wszak on chodzi za sprawami, adwokat i nawet wyraża się tak... efektownie, a jednak jak nieortograficznie bazgra.
Wszyscy poruszyli się; oczekiwano czegoś zupełnie innego.
— Ba, oni tak wszyscy piszą — zauważył Razumichin.
— Czytałeś?
— Czytałem.
— Pokazywałyśmy, Rodziu... radziłyśmy się — zaczęła z zażenowaniem pani Pulcherja.
— To właściwie styl urzędowy — przerwał Razumichin — papiery sądowe tak się pisze.
— Sądowy? Istotnie, urzędowy, aktowy... nietyle bo już nieortograficznie, ale i niebardzo po literacku; właśnie styl urzędowy!
— Pan Piotr też nie zapiera się bynajmniej, że jest samoukiem, a nawet chwalił się tem, że sam sobą pokierował — wtrąciła Dunia, nieco urażona nowym tonem brata.
— Ha. jeśli się chwali, ma widać czem, ja nie oponuję. Obraziłaś się, siostruniu, jak widzę, że z całego listu wyprowadziłem taki drobny wniosek, i sądzisz, że umyślnie wszcząłem rozmowę o takich drobnostkach, ażeby pobawić się twoim kosztem. Otóż, mylisz się, z powodu bowiem tego stylu, przyszła mi do głowy pewna, nie zbyteczna w danym razie uwaga. Jest tam jedno wyrażenie: „miejcie żal do samych siebie“, zaakcentowane jasno i dobitnie, i oprócz tego jest groźba, że on zaraz odejdzie, jeżeli ja przyjdę. Ta groźba, równa się groźbie porzucenia was, jeżeli będziecie nieposłuszne i porzucenia was teraz właśnie, kiedyście na jego żądanie przybyły do Petersburga. No, jak sądzisz: czy można takiem wyrażeniem Łużyna obrazić się tak samo, jakgdyby to napisał naprzykład on (wskazał na Razumichina), albo Zosimow, albo ktokolwiek z nas?
— No, nie — odparła Dunia z ożywieniem — aż nadto wiem, że to napisane jest nazbyt naiwnie i że on, być może, niedość zręcznie się wyraża... To słuszna uwaga z twej strony. Nie przypuszczałam nawet.
— Tak, to styl sądowy, a po sądowemu inaczej pisać nie można, i wyszło bardziej szorstko, niż sam może chciał napisać. Zresztą, winienem cię trochę rozczarować: w tym liście jest jeszcze jedno zdanie, pewna plotka, skarga na mnie i, przyznam się, dość podła. Pieniądze oddałem wczoraj wdowie, suchotnicy i nieszczęśliwej, i nie „pod pozorem pogrzebu“, lecz poprostu na pogrzeb, i nie do rąk córki, dziewczyny, jak piszę „lekkich obyczajów“ (i którą wczoraj widziałem po raz pierwszy w życiu), lecz do rąk samej wdowy. W tem wszystkiem widzę zbyt skwapliwe usiłowanie oszkalowania mnie i poróżnienia z wami. I znowu napisane po sądowemu, to jest ze zbyt jawnem wynurzeniem celu i arcynaiwną skwapliwością. Człowiek to rozumny, ale żeby postępować rozumnie, niedość samego tylko rozumu. Wszystko to maluje człowieka i... nie sądzę, ażeby on zbytnio szanował ciebie. Mówię ci to jednak jedynie dla zwrócenia twojej uwagi, albowiem szczerze pragnę twojego dobra...
Dunia nic nie odpowiedziała; postanowienie powzięła jeszcze wczoraj, i czekała tylko na wieczór.
— Jakże więc decydujesz, Rodziu? — spytała matka, jeszcze bardziej niż poprzednio zaniepokojona jego nagłym, nowym, poważnym tonem mowy.
— Jakto: „decydujesz?“
— Przecie pan Piotr pisze, żeby ciebie nie było u nas wieczorem i że odejdzie, jeżeli... ty przyjdziesz. Więc jakże... będziesz?
— To nie ode mnie zależy, ale raczej od was, skoro takie życzenie pana Piotra was nie obraża, a powtóre od Duni, jeśli ona także się nie obraża. Ja zaś zastosuję się do was — dodał oschle.
— Dunia już się zdecydowała i ja się zupełnie z nią zgadzam — zawołała skwapliwie matka.
— Postanowiłam cię prosić, Rodziu, usilnie prosić, ażebyś koniecznie był u nas dzisiaj przy tem spotkaniu — rzekła Dunia — przyjdziesz?
— Przyjdę.
— Proszę i pana, ażebyś był łaskaw być u nas także o ósmej — dodała — zwracając się do Razumichina. — Mateczko, ja i pana proszę.

— Ależ bardzo słusznie, Duniu. No, jakeście tam postanowili, niechże tak będzie — dodała pani Pulcherja. Aż mi lżej; nie lubię udawać i kłamać; lepiej kierujmy się wszyscy prawdą... Gniewaj się teraz, panie Piotrze!

ROZDZIAŁ IV

W tej chwili drzwi otworzyły się cichutko i do pokoju, nieśmiało rozglądając się dokoła, weszła dziewczyna. Wszyscy zwrócili się do niej ze zdziwieniem i ciekawością. Raskolnikow nie poznał jej zrazu. Była to Zofja Marmeladówna. Wczoraj widział on ją po raz pierwszy, ale w takiej chwili, w takiem otoczeniu, i w takim stroju, że w pamięci miał obraz zupełnie inny. Teraz była to skromnie i nawet ubogo odziana dziewczyna, bardzo jeszcze młodziutka, prawie dziecko, o ruchach skromnych i przyzwoitych, z pogodną, ale jakby nieco przestraszoną twarzyczką. Miała na sobie skromną codzienną sukienkę, na głowie zaś stary, starego fasonu kapelusik; tylko w rękach jej tkwiła, jak wczoraj parasolka. Spostrzegłszy niespodziewanie pełno osób w izbie, nietylko się zażenowała, ale poprostu nie wiedziała co począć, zdetonowała się, jak małe dziecko, i nawet zrobiła ruch do odejścia.
— Ach... to pani?... — rzekł Raskolnikow z nadzwyczajnem zdziwieniem i nagle sam się zmieszał.
Wydało mu się naraz, że matka i siostra wiedzą już trochę z listu Łużyna o pewnej dziewczynie „lekkich obyczajów. Przed chwilą właśnie protestował z powodu tej plotki Łużyna i wspomniał, że widział tę dziewczynę po raz pierwszy, a tu ona sama wchodzi. Przypomniał sobie także, iż wcale nie oponował przeciwko wyrażeniu „lekkich obyczajów“. Wszystko to niejasno i w jednej chwili przeleciało mu przez głowę. Ale spojrzawszy uważniej, spostrzegł nagle, że ta spodlona istota, jest już poniżona do tego stopnia, że żal mu się zrobiło. Kiedy zaś zrobiła ruch, ażeby uciec ze strachu — w nim jakby się coś przewróciło.
— A to niespodzianka — pośpieszył, zatrzymując ją wzrokiem. — Proszę, siądź pani. Pani zapewne w interesie matki... Proszę, o tu będzie pani najlepiej...
Przy wejściu Zosi, Razumichin, który siedział na jednem z trzech krzeseł Raskolnikowa, tuż przy drzwiach, wstał, ażeby ją przepuścić. Z początku Raskolnikow wskazał jej miejsce w kącie kanapy, tam gdzie siedział Zosimow, ale przypomniawszy sobie, że ta kanapa była miejscem zanadto poufałem i służyła mu za pościel, skwapliwie wskazał jej na krzesło Razumichina.
— A ty siadaj tu — rzekł do Razumichina, sadzając go w kącie, gdzie siedział Zosimow.
Zosia usiadła, drżąc prawie ze strachu i nieśmiało spojrzała na obie damy. Widać było, że jej samej nie mogło się w głowie pomieścić, jak miała siąść przy nich. Na tę myśl, przeraziła się do tego stopnia, że nagle znowu wstała i w zupełnem pomieszaniu zwróciła się do Raskolnikowa.
— Ja... ja... przyszłam na chwileczkę... przepraszam, żem państwu przeszkodziła — zaczęła tłumaczyć się nie śmiało. — Idę do matki, nie miała kogo posłać... Prosi, żeby pan był łaskaw przyjść jutro na nabożeństwo żałobne do Ś-go Mitrofona... a potem do nas... na przekąskę.. Prosi o ten zaszczyt... Bardzo pana prosi...
Zacięła się i umilkła.
— Będę, bezwarunkowo... bezwarunkowo — odparł Raskolnikow, podniósłszy się także i także zacinając się i nie domawiając wyrazów. — Niech pani będzie łaskawa siadać — rzekł nagle — mam z panią do pomówienia. Proszę bardzo, może się pani spieszy, bądź pani łaskawa poświęcić mi dwie minutki...
I podsunął jej krzesło. Zosia znowu nieśmiało, z zakłopotaniem i ukradkiem spojrzała na obie panie, poczem spuściła głowę.
Blada twarz Raskolnikowa zapałała ogniem; czuł się dziwnie wzruszony: oczy mu zabłysły.
— Mamo — ozwał się donośnie i natarczywie — to panna Zofja Marmeladówna, córka tego samego nieszczęśliwego pana Marmeladowa, którego wczoraj w moich oczach roztratowały konie i o którym już wam opowiadałem...
Pani Pulcherja spojrzała na Zosię i zlekka przymrużyła oczy. Pomimo całego zmieszania przed natarczywym wzrokiem Rodzia, żadną miarą nie mogła sobie odmówić tej przyjemności. Dunia serjo i uważnie wpatrzyła się prosto w twarz biednej dziewczyny i oglądała ją w zdumieniu. Zosia, usłyszawszy rekomendację, podniosła oczy, ale zmieszała się jeszcze bardziej niż przedtem.
— Chciałem się panią zapytać — zwrócił się do niej spiesznie Raskolnikow — co tam u państwa dzisiaj słuchać? Czy kto was nie nachodził? naprzykład z policji...
— Nie, wszystko przeszło spokojnie... Przecież aż zanadto widocznie było z czego śmierć nastąpiła; tylko lokatorzy gniewają się.
— Na co?
— Bo ciało długo stoi... bo to teraz gorąco, duszno... tak, że dziś przeniosą je do kaplicy, do jutra, a potem na cmentarz. Matka najprzód nie chciała, a teraz sama widzi, że inaczej nie można.
— Więc dzisiaj?
— Prosi pana zrobić jej ten zaszczyt, ażebyś pan był łaskaw przyjść do cerkwi jutro, a potem już do niej, na pominki.
— To ona urządza stypę?
— Tak, przekąskę? kazała panu bardzo podziękować, żeś pan nam wczoraj dopomógł... bez pana wcale nie byłoby za co pochować. — I usta i podbródek zaczęły jej nagle drgać, ale powstrzymała się i znowu jak najspieszniej utkwiła wzrok w ziemię.
W czasie rozmowy Raskolnikow uważnie przypatrywał się jej. Była to szczuplutka, bladziutka twarzyczka, o rysach dość nieregularnych, jakaś taka ostra, z ostrym noskiem i podbródkiem. Nie można jej było nawet nazwać ładną, ale za to jej niebieskie oczy takie były jasne, a gdy się ożywiały, wyraz jej twarzy nabierał tyle dobroci i prostoty, że mimowoli coś ciągnęło do niej. W twarzy jej i w całej postaci, był nadto jeden rys szczególnie charakterystyczny; pomimo swoich lat osiemnastu, wyglądała jak dziewczynka, daleko młodsza od swego wieku, prawie jak dziecko, i to niekiedy śmiesznie zdradzało się w jej ruchach.
— Ach czyżby pani Katarzynie mogła wystarczyć tak mała kwota i... przytem jeszcze zakąska?... — zapytał Raskolnikow uparcie przeciągając rozmowę.
— Widzi pan, trumna będzie zwyczajna... i wszystko zwyczajne, więc nie drogie... obliczyłyśmy wspólnie... tak że i na pominki zostanie... a matka koniecznie chce, żeby tak było. Cóż robić... to jej pociecha, ona już taka... jak pan wie...
— Rozumiem, rozumiem... Naturalnie... Co się pani tak przypatruje mojej izdebce? Właśnie i mama powiada, że podobna do trumny.
— Pan nam wszystko wczoraj oddał! — odparła nagle w odpowiedzi Zosia, jakimś silnym i prędkim szeptem, znowu opuszczając wzrok ku ziemi. Wargi i podbródek znowu zaczęły drgać. Już dawno uderzyło ją biedne otoczenie Raskolnikowa, i teraz słowa jej wyrwały się same z siebie. Nastąpiło milczenie. Oczy Duni rozjaśniły się, a pani Pulcherja nawet życzliwie spojrzała na Zosię.
— Rodziu — rzekła, wstając — przecież obiad będziemy jedli razem. Chodźmyż, Duniu... A ty, Rodziu powinieneś się przejść, a potem odpocząć, poleżeć, przychodź jak najprędzej... Bośmy cię pewno zmęczyły, lękam się o to...
— Tak, tak, przyjdę — odparł, wstając i śpiesząc się... Aczkolwiek mam interes...
— Miałżebyś nie jeść z paniami obiadu? — zawołał Razumichin, ze zdziwieniem patrząc na Raskolnikowa — co tobie znowu?
— Ależ przyjdę, przyjdę, naturalnie... A ty zostań na chwilkę. Wszak on wam teraz nie jest potrzebny, mateczko? A może ja go wam zabieram?
— Och, nie, nie! A pan, panie Dymitrze, przyjdziesz pan na obiad, bądź pan tak dobry!
— Bardzo pana prosimy — dodała Dunia.
Razumichin skłonił się i zajaśniał szczęściem. Na chwilę wszyscy zmieszali się jakoś szczególnie.
— Żegnaj, Rodziu, to jest, do widzenia; nie lubię mówić „żegnaj“. Żegnaj, Nastusiu... ach, znowu powiedziałam „żegnaj“!...
Pani Pulcherja chciała także pożegnać się z Zosią, ale jakoś się nie udało i coprędzej wyszła z pokoju.
Ale Dunia, jakby czekała na swoją kolej, przechodząc bowiem za matką obok Zosi, skłoniła jej się życzliwym, grzecznym i pełnym ukłonem.
Zosia zmieszana, skłoniła się jakoś pośpiesznie, z obawą, i jakieś nawet chorobliwe uczucie odbiło się na jej twarzy, jakgdyby uprzejmość i życzliwość Duni były dla niej męczące i trudne do zniesienia.
— Do widzenia, Duniu! — zawołał Raskolnikow już na korytarzu — dajże mi rękę!
— Przecież ci podawałam, zapomniałeś? — odparła Dunia, łaskawie i niezgrabnie zwracając się ku niemu.
— No cóż, daj jeszcze raz! — zaczerwieniła się, prędko wyrwała swoją rękę i odeszła za matką, także nie wiadomo dlaczego bardzo szczęśliwa.
Silnie ścisnął jej paluszki. Dunia uśmiechnęła się doń.
— No, to wybornie! — rzekł do Zosi, wracając i pogodnie patrząc na nią. — Panie Boże, daj spoczynek umarłym i pokrzep żywych! Czy tak? Czy tak? Wszak tak?
Zosia aż ze zdziwieniem spojrzała, na tak nagle ożywioną twarz Raskolnikowa. On przez kilka chwil w milczeniu i z uwagą wpatrywał się w nią, a całe opowiadanie o niej nieboszczyka ojca stanęło mu nagle w pamięci...
— Boże, Duniu! — zaczęła zaraz po wyjściu na ulicę pani Pulcherja — doprawdy kontenta jestem, żeśmy wyszły; lżej jakoś. No czyżem mogła myśleć wczoraj w wagonie, że nawet z tego będę się cieszyć!
— Powtarzam mamie, że on jest jeszcze bardzo chory. Czyż mama tego nie widzi? Bardzo być może, że cierpiąc za nas, tak się zirytował. Trzeba być pobłażliwą i wiele, wiele można przebaczyć.
— A przecie ty nie byłaś pobłażliwą! — gorąco i zazdrośnie przerwała pani Pulcherja. — Wiesz, Duniu, patrzyłam na was oboje, jesteś jego żywym portretem i nietyle twarzą ile duszą; oboje melancholijni, ponurzy, i zapaleni, oboje dumni i wspaniałomyślni... Wszak on nie może być egoistą, Duniu? Co.... A jak pomyślę, co się dzisiaj będzie działo u nas wieczorem, to aż... aż mi serce ściska.
— Niech się mateczka uspokoi, będzie to, co być powinno.
— Duniu! Pomyśl tylko w jakiem położeniu jesteśmy teraz! No, a jeżeli pan Piotr cofnie się? — nieostrożnie wyrwała się biedna matka.
— Cóż on wart będzie po tem? — ostro i pogardliwie odparła córka.
— Dobrześmy zrobiły, żeśmy teraz wyszły — pospieszyła przerwać pani Pulcherja — on się gdzieś wybierał za interesem; niech się trochę przejdzie, odetchnie powietrzem... strasznie duszno u niego... Gdzie tam myśleć o świeżem powietrzu? Tu i na ulicach, jak w pokojach bez lufcików. Boże, co za miasto!... Czekaj, usuń się, zaduszą, niosą coś! Toć to fortepian... ach jak się pchają... i tej dziewczyny także się boję...
— Jakiej dziewczyny, mamo?
— A no tej, Zofii, cośmy ją zostawiły...
— Dlaczego?
— Mam takie przeczucie, Duniu. Wierzaj mi, że jak tylko weszła, w tej chwili pomyślałam sobie, że tu właśnie tkwi cała przyczyna złego.
— Wcale nic tu nie tkwi! — z gniewem zawołała Dunia. — Nasza mama!... Toż on zna ją dopiero od wczoraj, a teraz, jak weszła, nawet jej nie poznał.
— No, zobaczysz!.. Ja się o nią boję, zobaczysz, zobaczysz! I takem się przelękła: tak na mnie patrzy, patrzy, takie ma oczy, a ledwie usiedziała na krześle, pamiętasz, jak zaczął ją przedstawiać? I dziwi mnie: Pan Piotr tak o niej pisze, a on ją nam rekomenduje, i jeszcze tobie! Więc dba o nią!
— Cóż że pisze! A czy o nas mało mówiono i pisano, mama zapomniała? A ja jestem przekonaną, że ona... jest najpoczciwszą i że to wszystko... bajki!
— Daj Boże!
— A pan Piotr to niegodny plotkarz — ostro dodała Dunia.
Pani Pulcherja aż się skuliła. Rozmowa została przerwaną.
— Widzisz, uważasz, taki mam do ciebie interes... — rzekł Raskolnikow, odprowadzając Razumichina do okna.
— To ja powiem matce... że pan przyjdzie... — wtrąciła Zosia, zabierając się do wyjścia.
— Zaraz, panno Zofio, my nie mamy sekretów, pani nam nie przeszkadza... Chciałbym z panią przecież dwa słowa pomówić... Więc uważasz — zwrócił się znowu do Razumichina — wszak ty go znasz... Jak go tam!... Tego Porfirjusza?
— Naturalnie! krewniak... Albo co? — dodał z niezwykłem zaciekawieniem.
— Wszak to on teraz tę sprawę... no o tej zbrodni... wczoraj mówiliście... on prowadzi?
— On... więc? — Razumichin nagle wytrzeszczył oczy.
— Podobno badał tych, co zastawiali fanty, a ja tam miałem także fanty, bagatelki, jednak pierścionek siostry, który mi dała na pamiątkę, kiedym odjeżdżał tutaj, i srebrny zegarek po ojcu. Wszystko to warte jakie pięć, sześć rubli, ale widzisz, dla mnie pamiątka, droga. Otóż, nie wiem, co mam robić? Nie chciałbym, żeby mi rzeczy przepadły, zwłaszcza zegarek. Drżałem przed chwilą, że matka zapyta się o niego, kiedyśmy zaczęli mówić o zegarku Duni. Jedyna rzecz, która ocalała po ojcu. Matka zachoruje, jeśli przepadnie! Kobiety! Więc radź, jak zrobić! Wiem, że trzeba by dać znać do cyrkułu. A czy nie lepiej do samego Porfirjusza, co? Jak sądzisz? Prędzej był by skutek. Zobaczysz, że jeszcze przed obiadem matka mnie się zapyta!
— Wcale nie do cyrkułu, koniecznie do Porfirjusza! — zawołał z jakiemś niezwykłem wzruszeniem Razumichin. — To mi bardzo na rękę! Niema co zwlekać, chodźmy, to dwa kroki stąd, zastaniemy go napewno!
— A no to chodźmy...
— A on... bardzo, bardzo, bardzo będzie kontent, że się z tobą pozna! Dużo mówiłem mu o tobie, różnemi czasy... I wczoraj mówiłem... Chodźmy!... Więc ty znałeś fanciarkę? Aha! To się przepysznie złożyło!... Ach prawda... panna Marja....
— PannZofia — poprawił Raskolnikow. — Panno Zofio, to mój przyjaciel, Razumichin, człowiek dobry...
— Jeżeli panowie musicie teraz iść... — zaczęła Zosia, ani nawet spojrzawszy na Razumichina i zmieszawszy się tem jeszcze bardziej.
— To i pójdziemy! — postanowił Raskolnikow: — ja jeszcze dziś odwiedzę panią, panno Zofio powiedz mi pani tylko, gdzie pani mieszkasz?
Nie mieszał się, ale jakby się spieszył i unikał jej wzroku. Zosia dała swój adres i przytem zarumieniła się. Wszyscy wyszli razem.
— Nie zamykasz? — zapytał Razumichin, schodząc ze schodów za niemi.
— Nigdy!... Zresztą, już od dwóch lat chcę sobie kupić kłódkę — dodał niedbale. — Szczęśliwi ludzie, którzy nie mają nic do zamykania, nieprawdaż? — zwrócił się z uśmiechem do Zosi.
Na ulicy stanęli przed bramą.
— Pani na prawo, panno Zofio? Ale, ale: jakże mnie pani znalazła? — zapytał, jakby pragnąc powiedzieć jej coś innego. Ciągle pragnął patrzeć w jej łagodne, jasne oczy, i jakoś mu się to ciągle nie udawało...
— A przecież pan dał wczoraj swój adres Polci.
— Polcia? Ach... Polcia! To ta... malutka... to siostra pani? Więc ja jej dałem adres?
— Czy pan zapomniał?
— Nie... pamiętam...
— Ja o panu słyszałam także od ojca... Tylko nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak się pan nazywa, bo on sam nie wiedział... A teraz przyszłam... i dowiedziawszy się wczoraj o pańskiem nazwisku... zapytałam dzisiaj: gdzie tu mieszka pan Raskolnikow?... I nie wiedziałam, że i pan jest tylko sublokatorem... Do widzenia... Powiem, że pan...
Była nadzwyczaj kontenta, że odeszła nakoniec; odeszła ze spuszczoną głową, spiesząc się, ażeby jak najprędzej zniknąć im z oczu, ażeby przejść jakie dwadzieścia kroków do skrętu na prawo w ulicę, i zostać nareszcie samą, i tak, idąc, spiesząc się, na nikogo nie patrząc, na nic nie zwracając uwagi, myśleć, wspominać, kombinować każde powiedziane słowo, każdy szczegół. Nigdy, nigdy, nie doznawała niczego podobnego. Cały nowy świat bezwiednie i smutnie wszedł do jej duszy. Przypomniała sobie nagle, że Raskolnikow sam chciał zajść do niej dzisiaj, może jeszcze zrana, może zaraz!
— Tylko już nie dzisiaj, bardzo proszę nie dzisiaj! — szeptała z zamierającem sercem, jakby prosząc kogoś, jak dziecko przestraszone. — Boże! Do mnie... do tej izby... on zobaczy... o Boże!
Oczywiście, nie mogła spostrzec w takiej chwili pewnego obcego jej jegomościa, który uważnie ją śledził, idąc za nią krok w krok. Odprowadzał on ją od samego wyjścia z bramy. W chwili, gdy wszyscy troje, Razumichin, Raskolnikow i ona zatrzymali się przed bramą, przechodzień ten, mijając ich, drgnął nagle, mimowoli dosłyszawszy słowa Zosi: „i zapytałam gdzie tu mieszka pan Raskolnikow?“ Szybko ale uważnie obejrzał wszystkich trojga, a szczególniej Raskolnikowa, do którego mówiła Zosia; potem spojrzał na dom i zapamiętał go sobie. Wszystko to było zrobione w jednej chwili, w przelocie, i przechodzień, starając się nie zwrócić na siebie najmniejszej uwagi, poszedł dalej, zwolniwszy kroku; jakgdyby czekał na kogo. A czekał na Zosię; widział, że się żegnali i że Zosia zaraz odejdzie, pewnie do siebie.
— „Ale gdzie do siebie? Widziałem gdzieś tę twarz“ — myślał, przypominając sobie twarz Zosi... — trzeba się dowiedzieć“.
Doszedłszy do zakrętu, przeszedł na przeciwległą stronę ulicy, odwrócił się i zobaczył, że Zosia już idzie tuż za nim, w tym samym kierunku, nic nie widząc. Doszedłszy do rogu, i ona akurat skręciła w tę samą ulicę. On poszedł za nią, nie spuszczając jej z oczu z przeciwległego trotuaru; uszedłszy z pięćdziesiąt kroków, przeszedł znowu na tę stronę, po której szła Zosia, dogonił ją i poszedł za nią, w odległości pięciu kroków.
Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu, wzrostu więcej niż średniego, dorodny, o szerokich barczystych plecach, co mu nadawało pozór otyłości. Był ubrany wykwintnie i elegancko i wyglądał na dostatniego pana. W ręku miał piękną laseczkę, którą postukiwał za każdym krokiem po chodniku, a ręce miał w świeżych rękawiczkach. Jego szeroka pełna twarz była dość przyjemną, i nawet cera twarzy świeża, nie petersburska. Włosy jego, bardzo jeszcze gęste, były zupełnie jasno blond, gdzie niegdzie tylko siwe, a szeroka, gęsta broda, spadająca jak łopata, była jeszcze jaśniejszą od włosów, na głowie. Oczy miał niebieskie z wyrazem zimnym, przenikliwym i przeszywającym; wargi różowe. Wogóle, był to wybornie zakonserwowany człowiek i wydawał się daleko młodszym, niż był w istocie.
Gdy Zosia weszła na kanał, znaleźli się oboje na trotuarze. Śledząc ją, zdołał on zauważyć jej zamyślenie i roztargnienie. Doszedłszy do swego domu, Zosia skręciła do bramy, on za nią, jakgdyby nieco zdziwiony. Na podwórzu ona poszła na prawo, gdzie w samym kącie były schody do jej mieszkania.
„Ba!“ wyszeptał nieznajomy i zaczął wchodzić za nią po stopniach. Wtedy dopiero Zosia spostrzegła go. Doszedłszy do drugiego piętra, skręciła w korytarz i zadzwoniła pod Nr. 9, gdzie na drzwiach było napisane kredą: Kapernaumow, krawiec. „Ba!“ powtórzył znowu nieznajomy, zdziwiony szczególnem zbiegiem okoliczności, i zadzwonił do sąsiedniego mieszkania pod Nr. 8. Jedne drzwi od drugich były o jakie sześć kroków.
— Panienka mieszka u Kapernaumowa! — rzekł, patrząc na Zosię i śmiejąc się. — On mi wczoraj reperował kamizelkę. A ja tu mieszkam, w sąsiedztwie, u madam Gertrudy Reslich! Jak to się dziwnie złożyło!
Zosia spojrzała nań z uwagą.
— Sąsiadujemy ze sobą — ciągnął jakoś dziwnie wesoło. — Dopiero od trzech dni jestem w mieście. No, do widzenia, tymczasem.
Zosia nic nie odpowiedziała; drzwi otworzono i wślizgnęła się do pokoju. Wstydziła się czegoś i wogóle było jej czegoś bardzo przykro...

Razumichin w drodze do Porfirjusza znajdował się w wielkiem rozdrażnieniu.
— To doskonale, mój bracie — powtórzył kilka razy — jestem kontent! Bardzo kontent!
„Z czego jesteś kontent?“ — myślał Raskolnikow.
— A toć ja wcale nie wiedziałem, żeś zastawiał u starej. A... a czy to dawno było? To jest czy, dawno, jak byłeś u niej?
„Jakiż to naiwny dureń“.
— Kiedy byłem?... — zatrzymał się Raskolnikow, przypominając: — tak na trzy dni przed jej śmiercią, tak mi się zdaje. Zresztą, nie idę teraz ażeby wykupić rzeczy — podchwycił z jakąś gorączkową skwapliwością — wszak mam ledwie jednego rubla w kieszeni... wskutek tej mojej wczorajszej przeklętej maligny...
Tę malignę podkreślił ze szczególnym naciskiem.
— A tak, tak, tak — skwapliwie i niewiadomo dlaczego potakiwał Razumichin — więc to dlatego tak cię... wówczas... uderzyło... a wiesz, toś ty i w malignie rozprawiał coś o jakichś pierścionkach, kolczykach... A tak, tak... teraz jasno, wszystko teraz jasno....
„Patrzcie! Jak to się u nich rozwinęła ta myśl! Wszak ten człowiek do piekła pójdzie za mną, a jednak bardzo jest kontent, że się wyjaśniło, dlaczego mówiłem w malignie o kolczykach! A to się ich jednak uczepiła ta myśl!“
— Czy go tylko zastaniemy? — zapytał głośno.
— Zastaniemy, zastaniemy — spieszył się Razumichin. — To, bracie, wyborny chłopiec, zobaczysz! Trochę niezgrabny, to jest, właściwie mówiąc, człowiek światowy, ale niezgrabny pod innym względem. Człowiek to rozsądny, rozumny, nawet bardzo niegłupi, tylko ma jakiś szczególny skład myśli... Niedowierzający, sceptyk, cynik... lubi okpić, to jest nie tyle okpić, ile podrażnić kogoś... No, a przytem stara metoda materjalistyczna... Ale fach swój zna... zna... W zeszłym roku wyśledził taką zawiłą sprawę o pewnym morderstwie, w której prawie wszystkie ślady były zatarte! Bardzo, bardzo pragnie poznać się z tobą!
— Z jakiej racji tak bardzo?
— To jest uważasz... ostatniemi czasy, jakeś zachorował, często bardzo zdarzało mi się wspominać o tobie... On słuchał... a gdy się dowiedział, żeś ty na prawie i nie możesz ukończyć studjów, dla braku środków, rzekł: jaka szkoda! Stąd ja też wyprowadziłem wniosek... to jest wszystko to razem, nie samo tylko tamto; wczoraj Zamietow... Uważasz, Rodziu, mówiłem ci wczoraj po pijanemu, jakieśmy szli do domu... więc się boję, żebyś nie przesadził, uważasz...
— Niby czego? Że mnie mają za warjata? A może to i prawda...
Uśmiechnął się z przymusem.
— Tak, tak... to jak tfu, nie!... Ech, wszystko to com mówił... (i o innych rzeczach) wszystko to głupstwo i po pijanemu.
— Dlaczego się tłumaczysz! Ach, jak mi to wszystko zbrzydło! — zawołał Raskolnikow z przesadną niecierpliwością. Choć zresztą, udawał trochę.
— Wiem, wiem, rozumiem. Bądź pewny, że rozumiem. Wstyd nawet mówić...
— A kiedy wstyd, to i nie mów!
Obaj zamilkli. Razumichin był więcej niż w zachwycie i Raskolnikow czuł to ze wstrętem. Niepokoiło go i to, co Razumichin przed chwilą mówił o Porfirjuszu.
„Przed tym trzeba będzie także udawać — myślał, blednąc i z biciem serca — i to udawać jak najnaturalniej. Najlepiej byłoby wcale nic nie mówić. Zmuszać się do milczenia... Nie, zmuszanie się byłoby także nienaturalne... No, zobaczymy jeszcze... jak to będzie... dobrze czy źle, że ja tam idę? Ćma sama leci na światło. Serce wali, to niedobrze!...“
— W tym szarym domu — rzekł Razumichin.
„Co najważniejsza, czy też Porfirjusz wie, czy nie wie, że wczoraj byłem w mieszkaniu tej wiedźmy... i że się o krew pytałem? W jednej chwili trzebaby się o tem dowiedzieć, od pierwszego kroku, jak wejdę, z twarzy poznać; w prze-ciw-nym razie... choć zginę, ale się dowiem!
— A wiesz? — zwrócił się nagle do Razumichina z filuternym uśmiechem: — dziś, bracie, zauważyłem, żeś od samego rana dziwnie wzruszony? Prawda?
— Gdzie tam wzruszony? Wcale nie jestem wzruszony — zaperzył się Razumichin.
— Nie, bratku, znać to, znać! Na krześle siedziałeś tak, jak nigdy nie siedzisz, jakoś na brzeżku i ciągle cię dreszcze przejmowały. Zrywałeś się ni stąd ni zowąd. To gniewny, to znów twarz ci przybiera wyraz najsłodszego karmelka. Rumieniłeś się nawet; zwłaszcza, gdy cię poproszono na obiad, straszniesz się zaczerwienił.
— Ale gdzież znowu, nieprawda!... Co ci strzeliło?..
— Znamy się!... O, ty i teraz rumienisz się...
— Zawracasz mi głowę.
— Ale dlaczego się wstydzisz? Romeo! Czekaj, ja dziś w pewnem miejscu opowiem o tem, ha, ha, ha! To się mama będzie śmiała... i jeszcze ktoś...
— Posłuchaj, posłuchaj, posłuchaj, wszak to rzecz poważna, wszak to... Cóż to znowu, u djabła! — strapił się ostatecznie Razumichin, drżąc z przestrachu. — Co ty im opowiesz?,.. Ech bratku... Och, jakiś ty... św....!
— Doprawdy, wyglądasz jak różyczka! A jak ci z tem do twarzy, gdybyś wiedział. Romeo dziewięć werszków wzrostu! A jakeś się dziś wymył, jakeś paznogcie oczyścił, co? Od kiedyż to? Ale dalibóg, wypomadowałeś się nawet. Nachyl no się!
— Świntuch!...
Raskolnikow śmiał się tak, iż zdawało się, że się nie może utrzymać, i tak ze śmiechem weszli do mieszkania Porfirjusza. Tego właśnie pragnął Raskolnikow: z pokojów można było usłyszeć, że weszli śmiejąc się i, że ciągle jeszcze śmieją się w przedpokoju.

— Ani słowa tutaj, albo cię... zmiażdżę! — wyszeptał wściekły Razumichin, chwytając Raskolnikowa za rękę.

ROZDZIAŁ V

Ten już wchodził do pokojów. Wszedł tak, jakby się z całej siły powstrzymywał, ażeby nie wybuchnąć śmiechem. Za nim ze zirytowaną i groźną fizjognomją, czerwony, jak burak, niechętnie i niezgrabnie wszedł, wstydzący się Razumichin. Twarz jego i cała postać istotnie były w tej chwili śmieszne i usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony, skłonił się stojącemu na środku pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął i uścisnął mu rękę, ciągle jeszcze z widocznym nadzwyczajnym wysiłkiem stłumienia swej wesołości i powiedzenia, choć paru słów, dla zarekomendowania siebie. Ledwie jednak zdołał przybrać poważny wyraz twarzy i coś wyszeptać — nagle jakby pomimowoli znowu spojrzał na Razumichina i tu już nie mógł wytrzymać: stłumiony śmiech wyrwał się tem głośniej, im bardziej był dotąd powstrzymywany. Niezwykły gniew z jakim Razumichin przyjmował ten „serdeczny“ śmiech kolegi, dodawał tej scenie widok jak najszczerszej wesołości, a co większa, naturalności. Razumichin, jakby umyślnie, dopomógł wszystkiemu:
— Ach, do licha! — zaryczał, machnąwszy ręką, i trafił nią właśnie w mały okrągły stolik, na którym stała szklanka po herbacie. Wszystko spadło i zabrzękło.
— Poco łamać stoły, panowie, toć to uszczerbek dla skarbu — wesoło zawołał Porfirjusz.
Scena przedstawiała się w ten sposób: Raskolnikow śmiał się coraz ciszej, zapomniawszy o swojej ręce w dłoni gospodarza, ale znając umiarkowanie, wyczekiwał na sposobność, żeby coprędzej i naturalniej skończyć. Razumichin, zawstydzony ostatecznie przewróceniem stołu i rozbiciem szklanki, ponuro spojrzał na kawałki szkła, splunął i szybko zbliżył się do okna, gdzie stanął tyłem do wszystkich, ze strasznie nachmurzoną twarzą, patrząc w okno i nic nie widząc. Pan Porfirjusz śmiał się i chciał śmiać się, ale widocznem było, że potrzebował wyjaśnienia. W kącie na krześle siedział Zamietow, który na widok gości wstał i czekał, skrzywiwszy usta do uśmiechu, ale ze zdziwieniem i nawet jakby z niedowierzaniem patrząc na całą scenę, a na Raskolnikowa z pewnem nawet pomieszaniem. Niespodziewana obecność Zamietowa niewiele oddziałała na Raskolnikowa.
„Trzeba i to jeszcze wziąć pod uwagę!“’ — pomyślał.
— Bardzo przepraszam — zaczął niby z zażenowaniem — jestem Raskolnikow...
— Ależ, bardzo mi przyjemnie, a i panowie takeście sobie przyjemnie weszli... Cóż to? On się już nawet i nie wita — kiwnął Porfirjusz na Razumichina.
— Dalibóg, nie wiem, za co on się tak na mnie obraził. Powiedziałem mu tylko przez drogę, że wygląda jak Romeo, i... i dowiodłem mu tego, więcej zdaje się nic między nami nie zaszło.
— Świntuch! — mruknął, nie odwracając się, Razumichin.
— Musiał mieć bardzo poważne przyczyny, skoro się obraził za jedno słówko — roześmiał się Porfirjusz.
— No, ty! Sędzia!... No, ale pal was wszystkich licho! — odciął Razumichin i nagle, roześmiawszy się sam, z rozweseloną twarzą, jakgdyby nigdy nic, zbliżył się do Porfirjusza.
— Basta! Wszyscy durnie; do rzeczy: oto kolega Rodjon Raskolnikow; przedewszystkiem ponieważ słyszał wiele o tobie, chce się zapoznać, a powtóre, ma też do ciebie maleńki interesik. A! Zamietow! A ty tu co robisz? To wy się znacie? Oddawna?
„A to co znowu?“ — bojaźliwie pomyślał Raskolnikow. Zamietow, jakby się zmieszał, ale niebardzo.
— Wczoraj przecie poznaliśmy się u ciebie — odparł wesoło.
— A więc, Bóg strzegł od zguby; w zeszłym tygodniu strasznie domagał się ode mnie, ażeby przedstawić ci go, Porfirjuszu, aż oto zwęszyliście się i beze mnie... Daj no mi tytoniu.
Pan Porfirjusz był po domowemu, w szlafroku, w białej czystej bieliźnie i w wydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, pełny i nawet z brzuszkiem, wygolony, bez wąsów i bez bakenbardów, z krótko ostrzyżonemi włosami na dużej okrągłej głowie, jakoś niezwykle zaokrąglonej na czubku. Nabrzękła, okrągła i nieco kurnosa jego twarz miała cerę słabowitą, ciemno-żółtą, ale wyraz dość żywy i nawet ironiczny. Twarz ta byłaby może nawet dobroduszną, gdyby jej nie przeszkadzał wyraz oczu, z jakimś łzawym odcieniem, pokrytych prawie białemi, mrugającemi, jakby kiwały na kogo, rzęsami. Wejrzenie tych oczu dziwnie jakoś harmonizowało z całą postawą, mającą w sobie nawet coś kobiecego i nadawało jej coś daleko poważniejszego, aniżeli na pierwszy rzut oka możnaby się było po niej spodziewać.
Pan Porfirjusz, zaledwie usłyszał, że gość ma do niego „interesik“, zaraz poprosił go usiąść na kanapie, a sam zasiadł na drugim końcu i utkwił oczy w gościa, w oczekiwaniu na niezwłoczne wyłuszczenie sprawy, z tą wymuszoną i nawet za poważną uwagą, która aż dokucza i miesza za pierwszym razem, zwłaszcza, gdy się ludzie nie znają ze sobą i jeśli to, o czem zamierzamy mówić, wcale nie odpowiada tej niezwykłej grzeczności, jaką nam okazuje strona przeciwna. Ale Raskolnikow w krótkich i węzłowatych słowach, jasno i wyraźnie wyłożył swój interes i tak był kontent z siebie, że zdołał nawet dość dobrze obejrzeć Porfirjusza. Pan Porfirjusz także ani razu nie spuścił zeń oczu. Razumichin, ulokowawszy się naprzeciwko, przy tym samym stole, gorąco i niecierpliwie śledził za wyłuszczeniem sprawy, co chwila przerzucając wzrok z jednego na drugiego, co już trochę przebierało miarkę.
„Dureń!“ — szepnął do siebie Raskolnikow.
— Powinieneś pan podać prośbę do policji — poważnie odparł Porfirjusz — jako, dowiedziawszy się o takim to wypadku, to jest o tej zbrodni, prosisz pan, ze swej strony, ażeby zawiadomiono sędziego śledczego, który prowadzi sprawę, że takie to przedmioty należą do pana i że pan chcesz je wykupić... chociaż... zresztą, napiszą to panu sami...
— Właśnie też, w obecnej chwili — Raskolnikow usiłował się zażenować jak mógł najbardziej — nie bardzo jestem przy pieniądzach... i nawet nie mogę takiej drobnostki... i widzi pan, chciałbym teraz oznajmić tylko, że to są moje rzeczy, ale, że jak będę miał pieniądze...
— To wszystko jedno — odparł Porfirjusz, obojętnie przyjmując wyjaśnienie o stanie finansowym interesanta; a zresztą, możesz pan i bezpośrednio napisać do mnie, jeśli pan chcesz, tak samo, że dowiedziawszy się o tem i oznajmiając o takich to moich rzeczach, proszę...
— Wszak to na zwykłym papierze? — pospieszył przerwać Raskolnikow — znowu interesując się formalną stroną sprawy.
— Ależ na najzwyklejszym! — i nagle Porfirjusz jakoś z otwartą ironją spojrzał nań, zmrużywszy oczy i jakby mu podmigując. — Zresztą, może się to tylko tak wydało Raskolnikowowi, trwało bowiem zaledwie chwilkę. W każdym razie, było coś w tym guście. Raskolnikow przysiągłby, że on nań mrugał, djabli wiedzą dlaczego.
„Wie“, przebiegło w nim jak błyskawica.
— Przepraszam, żem pana trudził taką drobnostką — ciągnął nieco zmieszany — moje rzeczy warte są zaledwie pięć rubli, ale są one dla mnie szczególnie drogie, jako pamiątka po tych, od których je otrzymałem i przyznaję, że gdym się dowiedział bardzom się przeląkł...
— To też dlatego takeś się zaperzył wczoraj, kiedym powiedział Zosimowowi, że Porfirjusz bada dłużników fanciarki! — wtrącił Razumichin — widocznie mając coś na celu.
To już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i gniewnie błysnął nań zapalonemi gniewem swemi czarnemi oczyma. Ale zaraz opamiętał się.
— Kpisz sobie ze mnie, bratku? — zwrócił się doń ze zręcznie udanem rozdrażnieniem. — Bardzo być może, że zanadto w twojem przekonaniu dbam o takie drobiazgi; ale przecież nie można mnie nazywać za to egoistą ani chciwym, bo w moich oczach te dwie bagatelki mogą nie być wcale bagatelkami. Mówiłem ci przed chwilą, że ten zegarek srebrny, prawie bez wartości, to jedyna spuścizna po moim ojcu. Śmiej się ze mnie, ale wiesz przecie, że matka przyjechała do mnie — zwrócił się nagle do Porfirjusza — i gdyby się dowiedziała — zwrócił się znowu coprędzej do Razumichina, starając się, ażeby mu głos zadrżał — że ten zegarek przepadł, to przysięgam, byłaby w rozpaczy! Kobiety!
— Ależ to ja bynajmniej, wcale nie w tem znaczeniu! — wołał zasmucony Razumichin.
„Czy dobrze? Czy naturalnie? Czym nie przesadził?“ — drżał Raskolnikow. — Pocom powiedział: — „Kobiety?“
— A; więc to matka pana przybyła? — zapytał niewiadomo dlaczego Porfirjusz.
— Tak jest.
— Kiedyż to?
— Wczoraj wieczorem.
Porfirjusz milczał, jakby coś kombinując.
— Pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogły przepaść — spokojnie i obojętnie mówił dalej. — Wszak ja już tu oddawna czekam na pana.
I jakby nigdy nic, zaczął starannie podstawiać popielniczkę Razumichinowi, który bez litości walał dywan popiołem. Raskolnikow drgnął, ale Porfirjusz, jakby nie patrzał wcale, zajęty ciągle papierosem Razumichina.
— Co-o? Czekałeś! A czyś wiedział, że on tam zastawiał? — krzyknął Razumichin.
Porfirjusz zwrócił się wprost do Raskolnikowa.
— Pańskie obie rzeczy, zegarek i pierścionek, były u niej zawinięte w jeden papierek, a na wierzchu wyraźnie odznaczono ołówkiem pańskie nazwisko, a także datę otrzymania zastawu...
— Jaką pan jednak ma pamięć?... — niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow, usiłując uporczywie patrzyć mu w oczy, ale nie mógł wytrzymać i dodał nagle:
— Mówię to dlatego, że musiało być pewnie bardzo wielu dłużników... tak, że trudno byłoby ich panu wszystkich spamiętać... A jednak, przeciwnie, pan ich tak doskonale pamięta, i... i...
„Głupio! Słabo! Pocom to dodał!“
— A prawie wszyscy dłużnicy są nam już znani i tylko pan jeden nie raczyłeś zgłosić się dotąd — odparł Porfirjusz z ledwie dającym się dostrzec odcieniem ironji.
— Byłem niezdrów.
— Słyszałem i o tem. Słyszałem nawet, żeś pan bardzo był czemś rozzdenerwowany. Pan nawet i teraz jesteś jakby blady?
— Wcale nie blady.. przeciwnie jestem zdrów zupełnie! — gniewnie i dobitnie odciął Raskolnikow, zmieniając nagle ton mowy. Gniew zaczął się w nim jątrzyć i nie mógł go powstrzymać. „A w złości wygadam się!“ błysnęło mu w głowie. — „A poco mnie dręczą!“
— Niezupełnie zdrów! — wtrącił Razumichin. — Także palnął! Toć do wczoraj leżał prawie bez przytomności... No czy dasz wiarę, Porfirjuszu, ledwie się trzymał na nogach, a ledwieśmy tylko, ja i Zosimow, odeszli wczoraj — ubrał się i drapnął pocichutku i bałamucił gdzieś prawie do północy, i to powiadam ci w najkompletniejszej gorączce, wyobraź sobie! Szczególny wypadek!
— Czyżby w najkompletniejszej gorączce? Proszę! proszę! — z jakimś kobiecym ruchem pokręcił głową Porfirjusz.
— Gdzie tam! Nie wierz pan! A zresztą, pan i tak temu nie wierzy! — ze zbytniej złości wyrwało się Raskolnikowowi. Ale pan Porfirjusz jakgdyby wcale tych słów nie słyszał.
— Jakżebyś mógł wyjść, gdybyś nie był w gorączce? — zagorączkował się nagle Razumichin. — Pocoś wyszedł? Na co?... I dlaczego właśnie ukradkiem? No pomyśl sam, czy mogłeś być przy zdrowych zmysłach? Teraz, kiedy całe niebezpieczeństwo minęło, mówię ci to prosto w oczy!
— Sprzykrzyli mi się wczoraj — zwrócił się nagle Raskolnikow do Porfirjusza z natrętnie wyzywającym uśmiechem — więc też uciekłem od nich, chcąc wynająć mieszkanie, ażeby mnie nie mogli odnaleźć, i paczkę pieniędzy zabrałem ze sobą. O, pan Zamietow widział pieniądze. Jakże, panie Zamietow, czy mądry byłem wczoraj, czy w gorączce, niech pan sam powie?
Byłby z ochotą zadusił w tej chwili Zamietowa. Zanadto mu się już nie podobał jego wzrok, jego milczenie.
— Mojem zdaniem, rozmawiałeś pan wczoraj bardzo rozsądnie i nawet dowcipnie, tylko zanadto byłeś pan drażliwy — sucho odparł Zamietow.
— A dziś mówił mi pan Nikodem — wtrącił sędzia — że spotkał pana wczoraj już bardzo późno w mieszkaniu urzędnika, którego konie stratowały...
— Albo i ten urzędnik! — podchwycił Razumichin: — no czyż nie był warjatem u tego urzędnika? Ostatni grosz oddać na cudzy pogrzeb! No chciałeś dopomóc — daj piętnaście, dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie, a tyś wywalił całe dwadzieścia pięć.
— A może ja gdzie skarb znalazłem, a ty nie wiesz? Może właśnie dlatego byłem wczoraj tak szczodry... O, pan Zamietow to wie, że ja skarb znalazłem!... Przebacz pan, z łaski swojej — zwrócił się z drżącemi wargami do sędziego — że pana trapimy taką czczą gadaniną. Musieliśmy się panu dobrze naprzykrzyć, co?
— Ale gdzie tam, przeciwnie! O, gdybyś pan wiedział, jak mnie pan interesuje! Patrzę i słucham z całą ciekawością... i przyznam się, jestem nadzwyczaj kontent, że pan nareszcie raczyłeś się pofatygować...
— Dajże choć herbaty! W gardle zaschło! — zawołał Razumichin.
— Śliczny pomysł! Może się wszyscy napijemy. A może ty chcesz coś mocniejszego, przed herbatą?
— Idź do licha!
Sędzia wyszedł po herbatę.
Myśli kręciły się, jak wiatr po głowie Raskolnikowa. Strasznie był rozdrażniony.
„Nawet się nie ukrywają i nie chcą się ceremonjować. A z jakiej racji, skoro mnie wcale nie znasz, mówiłeś o mnie z komisarzem? Więc już nie chcą wcale taić, że śledzą za mną, jak sfory psów! Tak otwarcie w twarz plują! — drżał z wściekłości. — No, bijcie prosto, ale nie bawcie się, jak kot z myszą. Wszak to niegrzecznie, panie sędzio, wszak ja jeszcze może nie pozwolę!.. Wstanę i plunę im całą prawdę w ślepie; i zobaczycie, jak wami pogardzam!...“ Z trudnością odetchnął. — „A jeśli mi się tylko zdaje? Jeśli to pozór, a ja mylę się, gniewam się przez niepraktyczność, nie umiem wytrzymać swojej podłej roli? Może to zupełnie bez celu? Słowa ich są jakby zwyczajne, ale coś w nich jest... Wszystko to zawsze można powiedzieć, ale coś jest. Dlaczego on powiedział poprostu: „u niej?“ Dlaczego Zamietow dodał, żem ja rozmawiał dowcipnie? Dlaczego oni mówią takim tonem? Tak... tak... Razumichin jednak siedział razem ze mną, dlaczegóż jemu się nic nie zdaje!... Czy mrugał na mnie Porfirjusz, czy nie? chyba nie? i pocóż miałby mrugać? Albo wszystko fantazja, albo wiedzą! Nawet Zamietow jakiś szorstki... Czy szorstki aby Zamietow? Zamietow zmienił zdanie przez noc. Przeczuwałem, że zmieni zdanie! On tu jest jak u siebie, a przecież pierwszy raz. Zwąchali się! Bezwarunkowo zwąchali się przeze mnie. Pewno nimeśmy przyszli, mówili o mnie!... Czy aby wiedzą o mieszkaniu? Ach, żeby już prędzej!... Kiedym powiedział, że chodziłem mieszkanie najmować, udał, że nie słyszy... Ale zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: to się przyda!... I to w gorączce!... Ha, ha, ha! Wie on o całym wczorajszym wieczorze! O przybyciu matki nie wiedział!... A wiedźma nawet datę zapisała ołówkiem!... Bajki, nie dam się. Wszak to nie są jeszcze fakty, to fantazja! Nie, dostarczcie mi faktów. I mieszkanie to nie fakt, lecz gorączka: wiem ja co im mam mówić... Czy tylko wiedzą o mieszkaniu? Nie odejdę, nie dowiedziawszy się! Poco, przyszedłem? A że się złoszczę teraz, to może jest faktem! Ach, jak jestem drażliwy! A może to i dobrze; rola chorobliwa... On mnie maca. Będzie usiłował stropić. Poco przyszedłem?“
Wszystko to jak błyskawica przebiegło mu po głowie.
Sędzia właśnie powrócił. Nagle jakby się rozweselił.
— Wiesz bracie, głowa mnie tak boli, po twojej wczorajszej... Nawet cały jestem, jakiś zdenerwowany — zaczął wcale innym tonem, śmiejąc się do Razumichina.
— A cóż, bawiliście się dobrze? Toć ja was opuściłem wczoraj w najciekawszem miejscu. Któż zwyciężył?
— A nikt, naturalnie. Zjechaliśmy na kwestje odwieczne, bujaliśmy pod niebiosami.
— Wyobraź sobie, Rodziu, jakie kwestje były wczoraj na stole, istnieje przestępstwo czy nie? Przeczuwałem, że tak będzie!
— Cóż to dziwnego? Zwyczajna kwestja społeczna — odparł Raskolnikow niedbale.
— Kwestja była nie tak postawiona — zauważył Porfirjusz.
— Niezupełnie tak, to prawda — zgodził się zaraz Razumichin, spiesząc się i gorączkując po swojemu. — Uważasz, Rodjonie: posłuchaj, powiedz swoje zdanie. Chcę tego, małom ze skóry nie wyskoczył wczoraj z niemi i czekałem na ciebie; mówiłem im, że przyjdziesz... Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: przestępstwo to protest przeciw normalności urządzeń społecznych, i tyle, nic więcej, i żadnych innych przyczyn się nie dopuszcza — tyle tylko!...
— A właśnie, że nie! — zawołał sędzia. Widocznie się ożywiał, i co chwila śmiał się, patrząc na Razumichina, czem go jeszcze więcej podniecał.
— Niczego się nie dopuszcza! — gorąco przerwał Raskolnikow — tak właśnie! Ja ci ich książki pokażę; wszystko u nich dlatego, że „sfera zgubiła“ i nic więcej! Ulubiony frazes! Stąd prosty wynik, że gdyby społeczeństwo urządzić normalnie, odrazu znikną wszystkie przestępstwa, nie będzie, bowiem, przeciwko czemu protestować i wszyscy staną się w jednej chwili uczciwymi ludźmi. Natury nie bierze się w rachubę, naturę się wyklucza, niema natury! Ich zdaniem, nie ludzkość, rozwinąwszy się historyczną żywą drogą do końca, sama przez się stanie się nareszcie społeczeństwem normalnem, lecz przeciwnie, system socjalny, wyszedłszy z jakiej matematycznej mózgownicy, natychmiast urządzi całą ludzkość i w jednej chwili uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, bez jakiejkolwiek ewolucji, z pominięciem historycznej i życiowej drogi rozwoju! Dlatego też oni instynktownie nie lubią historji! „Same w niej potworności i głupstwa“. I wszystko to tłumaczy się tylko głupotą! Dlatego też nie znoszą naturalnego procesu życia! Nie trzeba żywych dusz! Dusza żywa — życia zażąda, dusza żywa nie podda się zmechanizowaniu, żywa dusza jest podejrzliwa, nieufna! A tak wprawdzie trupem cuchnie ale i z kauczuku można zrobić! Nie — żywą, nie samodzielną, niewolniczą — nie zbuntuje się! I okazuje się, że wreszcie całe zagadnienie sprowadza się do cegieł rozplanowania korytarzy i pokojów w foliensterze, folienster już gotów, ale natura jeszcze do foliensteru nie przygotowana. Życia chce, procesu życiowego jeszcze nie zakończyła; za wcześnie jej na cmentarz. Logiką nie można pokonać natury! Logika przewidzi trzy wypadki — a ich — miljon! Pominąć ten miljon wypadków. Wszystko sprowadzić do sprawy komfortu! Najłatwiejszy sposób załatwienia sprawy! Pociągająco jasne — myśleć nie trzeba! Najważniejsze — myśleć nie trzeba! Cały cel życia w dwóch stroniczkach druku umieścić można!
— Teraz dopiero zacznie Razumichin dysputować, bo to woda na jego młyn, ale teraz właśnie można mu utrzeć nosa — rzekł Porfirjusz śmiejąc się. — Proszę sobie wyobrazić — zwrócił się do Raskolnikowa — przedwczoraj wieczorem było to samo! To był dopiero hałas, sześć potężnych głosów, usiłujących się wzajemnie przekrzyczeć w małym pokoju przy ponczu i winie!... Nie, bracie, kłamiesz: „środowisko“ ma bardzo wielki wpływ na przestępstwo; mogę ci to dowieść.
— Chętnie przyznaję, że wiele współdziała w zbrodniach — odparł Raskolnikow — ale czy i to jest wpływem środowiska, gdy przypuśćmy mężczyzna czterdziestoletni zgwałci dziewczynkę dziesięcioletnią?
— Właśnie — odrzekł Porfirjusz, uderzając się w piersi, — że przyczyny, która go popchnęła do zgwałcenia nieletniej, szukać należy właśnie we wpływie otoczenia.
Razumichin stracił prawie panowanie nad sobą.
— ...Załóż się — zwrócił się z patosem do swego kuzyna — że twoje białe rzęsy dlatego tylko tak daleko sięgają, że Iwan Wielki był tyle a tyle łokci długi? Chcesz, udowodnię ci to matematycznie.
— Ależ daj mi spokój! — zawołał wzruszając ramionami Razumichin — z tobą nie opłaci się przecież mówić o czemś poważnem... Ty przecież, Rodziu, nie znasz dotychczas zupełnie tego człowieka! Wszystko to jest u niego jedynie podstępem! Przecież i wczoraj wieczorem ogłosił się za jedną partją, aby potem obydwie wyśmiać, i to z reguły tak długo, dopóki inni wspólnie z nim śmiać się zaczną... czasami nawet i przez osiem tygodni, jak naprzykład tamtego roku, gdy wmawiał w nas, że zostanie mnichem, ażeśmy mu uwierzyli. A jakżeż było z jego małżeństwem? Opowiadał wtedy, że wszystko już do ślubu przygotowane, a myśmy już zamówili fraki na ślub, aż wreszcie okazało się, że wszystko to było głupim żartem i nędznem kłamstwem... ten blagier nie miał nawet narzeczonej!
— No, no, wstrzymaj się trochę — zawołał ze śmiechem Porfirjusz — nie było to tak, jak opowiadasz; bo garderobę zamówiłem sobie wcześniej i dopiero później przyszło mi na myśl spłatać wam figla.
— Czy lubisz pan rzeczywiście takie żarty? — wmieszał się Raskolnikow niedbale do rozmowy.
— Czemużby nie, ale żart na bok, chciałbym panu rzeczywiście wypowiedzieć moje zdanie, bo ja muszę najpierw przez pewien czas nad czemś popracować, zanim wyrobię sobie ostateczny sąd. Naprzykład, od dłuższego czasu interesuje mię pańska rzecz pod tytułem „Zbrodniarz“, którą, o ile pomnę, czytałem w którymś z dzienników, a która przyszła mi na myśl podczas wczorajszej dysputy o zbrodni.
— Co też pan mówi! czy też rzeczywiście rzecz ta wyszła? — zawołał Raskolnikow. — Napisałem ją w czasie, kiedy opuściłem uniwersytet pod wpływem pewnej książki, ale dotychczas nie miałem pojęcia, że została wydrukowana.
— Jak panu powiedziałem — rzekł Porfirjusz — czytałem ją w którymś z dzienników. Ale że też pan o tem nic nie wie! za taką rzecz należy się przecież honorarjum. Nie mogę pana zrozumieć, przecież o rzeczach tak blisko osobiście obchodzących nikt nie zapomina.
— Bądź cobądź jesteś gałgan, Rodziu! — zawołał Razumichin — musisz to sam przyznać. Ja o tem nic nie słyszałem, jeszcze teraz pobiegnę do czytelni i przyniosę ten zeszyt... Czy znasz Porfirjuszu dokładnie datę wydania tego zeszytu. Zresztą na co, i bez tego dam sobie radę. To przecież nie do uwierzenia, nie wspomnieć słówkiem o takiej rzeczy!
— Ale skądże Pan wie, że jest to moja praca — zwrócił się Raskolnikow do Porfirjusza — bo o ile sobie przypominam nie podpisałem jej!
— Słusznie — odrzekł Porfirjusz — dowiedziałem się o nazwisku autora od redaktora dziennika, tak bowiem ustęp ten mię interesował.
— O ile pamiętam — rzekł Raskolnikow — roztrząsałem stan duszy zbrodniarza w czasie spełnienia zbrodni!
— Tak. I twierdził pan, że każdej zbrodni towarzyszy zawsze stan chorobliwy. To bardzo, bardzo oryginalne... Ale właściwie nie ta część artykułu mnie zainteresowała, a raczej pewna myśl, wtrącona przy końcu, której, niestety, pan nie rozwinął szczegółowiej. Jednem słowem, może pan sobie przypomina, pan rzuca mimochodem twierdzenie, że istnieją pewne typy, które mogą... a raczej nie „mogą“, tylko mają prawo popełniać wszelkie zbrodnie i występki, osobniki nie podlegające prawu.
Raskolnikow musiał się uśmiechnąć, usłyszawszy myśl swoją tak przekręconą.
— Co? — krzyknął z oburzeniem, Razumichin — ci ludzie mogą być zbrodniarzami przez prawo chronionymi? Czy to także na podstawie osławionego Milicusa?
— Nie, nie — odparł Porfirjusz — Raskolnikow dzieli ludzi na zwyczajnych i nadzwyczajnych. Według niego ma człowiek zwyczajny przeklęty obowiązek i powinność słuchać, dlatego tylko, że urodził się zwyczajnym człowiekiem; nadzwyczajny zaś człowiek nie potrzebuje się krępować żadnem prawem, lecz może żyć wraz z równymi sobie jak mu się żywnie podoba, z tego jedynie powodu, że jest człowiekiem niezwykłym... Czyż tak, panie Raskolnikow?
— Jakże to? Przecież to niemożliwe! — w zdumieniu mamrotał Razumichin.
Raskolnikow uśmiechnął się znowu... Widział już jasno, że zastawiano nań pułapkę... ale ponieważ dokładnie pamiętał, jak się wyraził w swem dziele, uznał za stosowne walkę przyjąć...
— Nie zupełnie tak myślałem — rzekł skromnie — z drugiej zaś strony muszę przyznać, że pan pojąłeś myśl moją nie całkiem fałszywie... — wielką szczególnie przyjemność sprawiało mu wymówić te trzy wyrazy „nie całkiem fałszywie“ — sądziłem tylko, że człowiek nadzwyczajny ma prawo, rozumie się, nie jest to jakieś urzędowe prawo, lecz prawo wobec sumienia — uwolnić swe sumienie od powszechnie obowiązujących prawideł i skrupułów, ale tylko w tym wypadku, gdy wprowadzenie w czyn myśli, która go opanowała, a która ma może na celu oswobodzenie całej ludzkości, zmusza koniecznie do takiego przestąpienia prawa... Pan twierdzi, że artykuł mój nie jest jasny, tedy chętnie wyjaśnię go w miarę możności. O ile się nie mylę, to pan sobie tego życzy, zatem służę. Gdyby więc naprzykład odkrycia i wynalazki Kepplera lub Newtona wymagały, na skutek pewnych kombinacyj, życia dziesięciu lub stu ludzi, ponieważ właśnie tych dziesięć lub setka ludzi stanęło na przeszkodzie Kepplerowi lub Newtonowi, to nietylko miałby Keppler lub Newton prawo, lecz nawet byłby obowiązany... usunąć tych, dziesięciu czy stu ludzi, ażeby dać rozgłos swoim wynalazkom wśród całej ludzkości. Z tego jednak wcale nie wynika, ażeby Newton miał prawo mordować każdego, kogo mu się spodoba zamordować, lub też kraść codzień na targu. Dalej pamiętam, rozwijałem w moim artykule myśl, że wszyscy... no dajmy na to prawodawcy i prowodyrowie ludzkości, zaczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów, Salonów, Mahometów, Napoleonów i t. p., wszyscy co do jednego byli przestępcami, ponieważ, tworząc nowe prawo, tem samem obalali dawne, święcie czczone przez społeczeństwo i nabyte od ojców, i ani na chwilę nie cofali się nawet przed krwią, jeśli tylko krew (niekiedy całkiem niewinna i mężnie przelana za dawne prawo) mogła im dopomóc. Szczególniejsze nawet, że większa część tych dobrodziejów i prawodawców ludzkości strasznie była krwiożercza. Jednem słowem, wnioskuję, że wszyscy, nietylko wielcy, lecz nawet odrobinę wybitniejsi ludzie, to jest, będący w stanie powiedzieć choć odrobineczkę nowego, muszą, z natury swej, być bezwarunkowo przestępcami — mniej więcej, oczywiście. Inaczej trudno im wznieść się ponad poziom, a stać na poziomie znowu ze swej strony wcale nie pragną, a mojem zdaniem nawet nie powinni pragnąć. Jednem słowem, widzisz pan, że niema tu jak dotąd nic szczególnie nowego. To drukowano już i odczytano setki tysięcy razy. Co się zaś tyczy podziału ludzi na zwyczajnych i nadzwyczajnych, to zgadzam się, że jest on nieco dowolny, ależ nie upieram się przy ścisłych cyfrach. Ja wierzę tylko w główną moją myśl. Polega ona właściwie na tem, że ludzie, z natury rzeczy, dzielą się wogóle, na dwa gatunki: na niższy (zwyczajnych), to jest, że tak powiem, na materjał, służący jedynie do płodzenia sobie podobnych, i na istotnych ludzi, to jest posiadających dar albo talent do powiedzenia swojemu środowisku nowego słowa. Podziały są tu, rzeczywiście, nieskończone, ale różnice są dość wybitne: gatunek pierwszy, to materjał, mówiąc wogóle, to ludzie z natury swojej konserwatywni, spokojni, żyją w posłuszeństwie, bo to ich posłannictwo, i niema w tem dla nich wcale nic poniżającego. Gatunek drugi, wszyscy naruszają kodeks, burzyciele, albo skłonni do tego, zależnie od zdolności. Przestępstwa tych ludzi bywają oczywiście względne i nader rozmaite; po większej części domagają się oni w najróżnorodniejszych formach obalenia teraźniejszości w imię lepszej doli. Ale jeśli potrzebuje, dla jego idei, przestąpić choćby nawet przez trupa, przez krew, to on w głębi siebie, w sumieniu, może, mojem zdaniem, może pozwolić sobie na przekroczenie krwi — zależnie oczywiście od idei i od jej rozmachu — to sobie zastrzegam. W takiem tylko znaczeniu mówię też w moim artykule o ich prawie do zbrodni. (Pamiętaj pan, żeśmy zaczęli od kwestji prawnej). Zresztą lękać się zbytnio niema potrzeby: masa nigdy prawie nie przyznaje im tego prawa, karze ich i wiesza (mniej więcej), przez co, zupełnie słusznie, spełnia swoje konserwatywne posłannictwo, z tem jednak, że w następnych pokoleniach, ta sama masa stawia ukaranych na piedestale i kłania im się (mniej więcej). Gatunek pierwszy jest zawsze panem drugiego, gatunek drugi — jest panem przyszłości. Pierwsi konserwują świat i zasilają liczebnie; drudzy ruszają z posad bryłę świata i kierują do celu. I ci i tamci mają zupełnie jednakowe prawo istnienia. Jednem słowem, według mnie, wszyscy mają prawa równoważne i — vive la guerre éternelle — oczywiście aż do Nowej Jerozolimy!
— Więc pan jednak wierzysz w Jerozolimę?
— Wierzę — z pewnością siebie odparł Raskolnikow; mówiąc to i podczas całej swojej tyrady patrzał w ziemię, wybrawszy sobie punkt na dywanie.
— I... i... i... w Boga pan wierzysz? Daruj pan moją ciekawość!
— Wierzę — powtórzył Raskolnikow, podnosząc oczy na sędziego.
— I w zmartwychwstanie Łazarza pan wierzysz?
— Wie... wierzę. A panu to na co?
— Święcie pan wierzy?
— Święcie.
— No proszę... tak się zapytałem. Przepraszam. Ale pozwól pan — wracam do dawnego — wszak ich nie zawsze skazują na śmierć; niektórzy przeciwnie...
— Triumfują za życia? O, tak, niektórzy dochodzą za
— Sami zaczynają skazywać na śmierć.
— Jeżeli potrzeba, i wiesz pan, nawet najczęściej. Wogóle uwaga pańska jest dowcipna.
— Dziękuję. Powiedzże mi pan, czem odróżnić tych niezwyczajnych od zwyczajnych? Czy mają jakie znaki przy urodzeniu? Mówię w tem znaczeniu, że tu potrzeba więcej ścisłości, że tak powiem, więcej zewnętrznego zaokrąglenia: daruj pan, ale mam w sobie naturalny niepokój człowieka praktycznego i prawomyślnego, czy nie powinni byliby włożyć jakiś odrębny ubiór, nosić jakieś znaki szczególne, czy coś w tym rodzaju?... Bo zgódź się pan, jeśli zaczną się mylić i osobnik jednego gatunku wyobrazi sobie, że należy do drugiego, i zacznie „usuwać przeszkody“, jak się pan trafnie wyraziłeś, to mogą z tego...
— O, to się często zdarza! Uwaga pańska jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej.
— Dziękuję...
— Niema za co, ale miej pan na względzie, że pomyłka możliwą jest tylko ze strony pierwszego gatunku to jest „zwyczajnych“ ludzi (jak ich nazwałem nietrafnie, być może). Pomimo ich wrodzonej skłonności do posłuszeństwa, dzięki pewnemu rozigraniu się natury, czego nawet nie odmówiono krowie, bardzo wielu z nich lubi wyobrażać sobie, że są ludźmi wybitnymi, „burzycielami“ i to zupełnie szczerze. Istotnie zaś nowych ludzi bardzo często nie spostrzegają a nawet pogardzają, jako ludźmi zacofanemi i źle myślącymi. Ale mojem zdaniem nie może tu być wielkiego niebezpieczeństwa i nie masz się pan o co obawiać, doprawdy, nigdy bowiem nie zajdą za daleko. Za zapał, oczywiście możnaby ich niekiedy skarcić rózeczką, ażeby przypomnieć im właściwe miejsce, ale nic więcej, tu nawet nie potrzeba wykonawcy; oni sami siebie obiją, bo są już bardzo cnotliwi: niektórzy świadczą tę przysługę jeden drugiemu, a inni sami sobie własnoręcznie... Pokuty różne publiczne zadają sobie przytem — wychodzi to pięknie i przykładnie, nie masz się pan o co obawiać... Takie już prawo.
— No, przynajmniej pod tym względem uspokoiłeś mnie pan trochę: ale otóż nowa wątpliwość: powiedz mi pan, czy wielu jest takich ludzi, co to mają prawo zarzynać drugich, tych niby „niezwyczajnych“? Naturalnie gotówem się ukorzyć, ale zgódź się pan, że przykroby było, gdyby ich miało być za dużo, co?
— O, bądź pan i o to spokojny — tym samym tonem ciągnął Raskolnikow. — Wogóle, ludzie z nową myślą, nawet ledwie zdolnych do powiedzenia choć czegokolwiek nowego, rodzi się niezwykle mało, wprost zadziwiająco mało. Jasnem jest tylko to jedno, że porządek tworzenia się ludzi, wszystkich tych gatunków, musi być ściśle i subtelnie przewidziany przez jakieś prawo natury. Prawo to, oczywiście, jest teraz nieznane, ale ja wierzę, iż ono istnieje, a w przyszłości może nawet będzie znanem. Olbrzymia masa ludzi, materjał, istnieje tylko dlatego na świecie, ażeby nakoniec, przez jakiś wysiłek, przez jakiś tajemniczy proces, przez jakieś krzyżowanie ras i gatunków, wytężyć się i wydać na świat, choćby z tysiąca jednego, jako tako samodzielnego człowieka. Jeszcze z większą samodzielnością rodzi się być może, z dziesięciu tysięcy jeden (mówię przypuszczalnie, na oko). Jednem słowem, do retorty, w której to się dzieje, ja nie zaglądam. Ale pewne prawo musi istnieć i być powinno; tu nie może być przypadku.
— Cóż to kpicie obaj, czy co? — zawołał nareszcie Razumichin. — Oszukujecie chyba jeden drugiego? Siedzą i jeden podkpiwa sobie z drugiego! Czy to na serjo mówisz, Rodziu?
Raskolnikow w milczeniu podniósł nań swą bladą i prawie smutną twarz i nie odpowiedział. I dziwną zdała się Razumichinowi, tuż obok tej spokojnej i smutnej twarzy, nieukrywana, natrętna, drażliwa i niegrzeczna ironja Porfirjusza.
— No bracie, jeśli w istocie mówisz serjo, to... Masz naturalnie słuszność, twierdząc, że to nie nowe i podobne do tego wszystkiego, o czem już wiele razy słyszano i drukowano? ale co mianowicie jest w tem oryginalnego — i istotnie jest twoją wyłączną własnością, ku ogromnej mojej zgrozie, to to, że przecie ty z przekonania pozwalasz na krew, i daruj mi, z takim nawet fanatyzmem... Na tem więc polega główna myśl twojego artykułu. Wszak to pozwolenie na krew z przekonania, jest... jest według mnie straszniejsze, niż pozwolenie oficjalne, prawne...
— Zupełnie słusznie... Straszniejsze — ozwał się Porfirjusz.
— Nie, musiałeś trochę zabrnąć! Tu jest pomyłka. Przeczytam... Zabrnąłeś! Ty nie możesz tak myśleć... Przeczytam.
— W artykule niema tego wszystkiego, tam są tylko wzmianki — odparł Raskolnikow.
— Tak, tak — nie mógł usiedzieć Porfirjusz — teraz prawie zupełnie poznałem pański pogląd na zbrodnię, ale... już przebacz mi pan moje natrętctwo (trudzę pana, aż mi wstyd doprawdy!) — widzi pan: uspokoiłeś mnie pan przed chwilą co do błędnych wypadków zmieszania się obu gatunków, ale... niepokoją mnie ciągle różne zdarzenia w praktyce! Przypuśćmy naprzykład, że jaki mąż, albo młodzieniec wyobrazi sobie, że jest Likurgiem lub Mahometem... naturalnie przyszłym... Ma więc przed sobą daleką drogę, potrzeba pieniędzy... no i zacznie zdobywać je sobie... wie pan jak?
Zamietow nagle chrząknął ze swego kąta. Raskolnikow ani nie spojrzał na niego.
— Muszę się zgodzić — odparł spokojnie — że takie wypadki być mogą. Głupcy i próżni najczęściej łapią się na wędkę, osobliwie młodzież.
— A widzisz pan. Więc jakże?
— A tak właśnie — uśmiechnął się Raskolnikow — jam temu nie winien. Tak jest i zawsze będzie. O, ten naprzykład (rzekł wskazując na Razumichina) mówił przed chwilą, że ja krew toleruję. Więc cóż stąd? Społeczeństwo aż nadto jest zabezpieczone dla ochrony swych praw; winni karani są więzieniem, ciężkiemi robotami — czegóż się więc lękać. Szukajcie tylko złodzieja!...
— No, a jeśli go znajdziemy?
— Tam mu i droga.
— Jakżeś pan logiczny. No, a co się tyczy jego sumienia?
— Co pana sumienie obchodzi?
— No widzisz pan, przez filantropję?
— Ha, kto ma sumienie, niech cierpi, jeśli przyznaje się do winy. To dla niego kara, oprócz katorgi.
— No, a ci niby istotnie genjalni — chmurząc brwi spytał Razumichin — ci, którzy to mają prawo zarzynać, ci już nie powinni cierpieć wcale, nawet za krew przelaną?
— Poco tu słowo powinni? Tu niema ani pozwolenia, ani zakazu. Niech cierpi, jeśli żałuje ofiary... Cierpienie i ból zawsze są niezbędne dla szerokiego umysłu i głębokiego serca. Prawdziwie wielcy ludzie, zdaje mi się, doznawać muszą na świecie wielkiego smutku — dodał nagle w zamyśleniu, zmieniając ton rozmowy.
Podniósł oczy, błędnie spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był daleko spokojniejszy aniżeli wtedy, kiedy tu wchodził, czuł to. Wszyscy wstali.
— Oburzaj się pan, gniewaj się pan lub nie, a ja nie mogę się oprzeć pokusie — ozwał się znowu Porfirjusz — ażeby panu nie zadać jeszcze jednego pytania (trudzę pana zanadto!) pewną tylko maleńką idejkę radbym wyrazić, jedynie ażeby nie zapomnieć...
— Dobrze, wyraź pan swoją idejkę. — poważny i blady stał przed nim, czekając Raskolnikow.
— Bo widzi pan... doprawdy nie wiem jakby się lepiej wyrazić... idejka to taka zabawna... Wszak pisząc swój artykulik — chyba niepodobna ażebyś pan, he, he! ażebyś pan sam siebie nie miał — choć w cząsteczce, za człowieka „niezwyczajnego“ i głoszącego nowe słowo — naturalnie w pańskiem pojęciu... Wszak tak?
— Bardzo być może — pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin poruszył się.
— A skoro tak jest, to czyżbyś pan sam odważył się — no, dajmy na to dla jakich niepowodzeń i trosk życiowych, czy też dla dobra całej ludzkości — przestąpić przeszkodę? No, naprzykład, zabić i zrabować?...
I nagle, jakgdyby znowu mrugnął nań lewem okiem i roześmiał się niedosłyszalnie — zupełnie tak jak poprzednio.
— Gdybym przestąpił, to w każdym razie panu bym o tem nie powiedział — z wyzywającą, dumną pogardą odparł Raskolnikow.
— Nie, ja tylko tak byłem ciekawy, li tylko dla lepszego zrozumienia pańskiej pracy, to jest pod względem literackim...
„Tfu, jakże to jawnie i natrętnie.“ ze wstrętem pomyślał Raskolnikow.
— Pozwól pan zwrócić sobie uwagę — dodał oschle, — że nie mam siebie ani za Mahometa, ani za Napoleona... ani za żadną z podobnych wielkości, a zatem nie mogę panu dać pewnej odpowiedzi, jakbym w danym wypadku postąpił.
— Co też pan mówi, a któż u nas, w Rosji, nie uważa się dziś za Napoleona? — ze straszną poufałością wymówił nagle Porfirjusz. Nawet w jego głosie było teraz coś szczególnie jasnego.
— Czy czasem nie jaki przyszły Napoleon ciachnął naszą urzędniczkę toporem w zeszłym tygodniu? — wymówił nagle z kąta Zamietow.
Raskolnikow milczał i uważnie, śmiało patrzył w oczy Porfirjuszowi. Razumichin nachmurzył się ponuro. Już poprzednio, jakby mu się coś zaczęło zdawać. Gniewnie spojrzał dokoła. Przeszła chwila ponurego milczenia. Raskolnikow skierował się do wyjścia.
— Pan już odchodzisz! — łagodnie wymówił sędzia nadzwyczaj uprzejmie podając mu rękę. — Bardzo, bardzo jestem kontent z poznania pana. A co się tyczy pańskiej prośby, to nie miej pan wątpliwości. Tak pan napisz, jak panu mówiłem. A najlepiej przyjdź pan tam do mnie... tak w tych dniach... choćby jutro. Będę tam tak o jedenastej, z pewnością. Wszystko się ułoży... pogadamy sobie... Pan zaś, jako jeden z tych, co ostatni tam był, możebyś pan mógł nam co opowiedzieć... — dodał jak najdobroduszniej.
— Chcesz pan mnie badać oficjalnie, z całą pompą? — ostro zapytał Raskolnikow.
— Poco? Narazie, niema potrzeby. Źle mnie pan zrozumiałeś. Widzisz pan, ja nie tracę sposobności i... rozmawiałem już ze wszystkimi dłużnikami... od niektórych otrzymałem relacje piśmienne... a pan jako ostatni.... Ale, ale — zawołał ucieszony czemś nagle. — Dobrze, żem sobie przypomniał... Ach jakiż ze mnie! — zwrócił się do Razumichina — wszakżeś ty mnie trapił wczoraj tym Mikołajkiem... toć przecież ja sam wiem, sam wiem, — zwrócił się do Raskolnikowa — że chłopak czysty, ale cóż zrobić! no i tego Michałka takżeśmy pociągali... to też to właśnie... bo widzi pan: idąc przez schody... przepraszam: wszak pan tam byłeś o godzinie ósmej?
— O ósmej — odparł Raskolnikow, niemile dotknięty tem, że to powiedział.
— Więc przechodząc o ósmej, po schodach, czy nie widziałeś pan, na pierwszem piętrze, w tem otworzonem mieszkaniu — pamięta pan? dwóch robotników, lub choćby jednego z nich? Oni tam malowali, widziałeś ich pan? To ważne, to bardzo dla nich ważne....
— Malarzy? nie, nie widziałem... — zwolna i jakby szukając w pamięci odparł Raskolnikow, wysilając się jednocześnie całą swoją istotą i zamierając z męczarni, ażeby jak najprędzej odgadnąć, na czem właściwie polega pułapka i ażeby nie palnąć bąka. — nie, nie widziałem, a nawet zdaje mi się, żem takiego mieszkania, otwartego wcale nie widział... za to na trzeciem piętrze (odgadł już podstęp i panował nad sobą) — to pamiętam, że jakiś urzędnik przenosił się z mieszkania... naprzeciwko fanciarki... pamiętam... to dobrze pamiętam... żołnierze wynosili jakąś kanapę i mnie przycisnęli do muru... ale malarzy, nie, nie pamiętam, żeby malarze tam byli... a i otwartego mieszkania nigdzie, zdaje się, nie było. Tak, nie było...
— Czego ty się czepiasz? — zawołał nagle Razumichin, jakby uderzony nagle jakąś myślą: — toć malarze robili w sam dzień zbrodni, a on był tam trzy dni przed tem? Cóż się więc pytasz?
— Prawda! Pomieszało mi się! — Uderzył się w czoło Porfirjusz. — Do licha, przy tej sprawie człowiek zmysły traci! — zwrócił się, jakby przepraszając, do Raskolnikowa; — bo takbyśmy chcieli się dowiedzieć, czy ich kto nie widział, o ósmej w mieszkaniu, więc przyszło mi właśnie do głowy, żeś pan mógł to widzieć... całkiem mi się pomieszało.
— Trzebaby lepiej uważać — ponuro odezwał się Razumichin.

Ostatnie słowa były powiedziane w przedpokoju. Sędzia odprowadził ich z wielką uprzejmością aż do samych drzwi. Obaj wyszli zachmurzeni na ulicę i przez kilka kroków nie mówili ani słowa. Raskolnikow głęboko odetchnął...

ROZDZIAŁ VI

...Nie wierzę! Nie mogę wierzyć! — powtarzał do głębi przejęty Razumichin, starając się wszelkiemi siłami obalić dowodzenia Raskolnikowa. Zbliżali się już do pokojów Bakalejewa, gdzie oczekiwały na nich pani Pulcherja i Dunia. Razumichin w zapale rozmowy stawał co chwila, zmartwiony i wzburzony już choćby tem, że po raz pierwszy mówiono o tem wyraźnie.
— Nie wierz sobie! — odparł Raskolnikow z zimnym, i niedbałym uśmiechem — ty swoim zwyczajem nic nie spostrzegłeś, a ja ważyłem każde słowo.
— Jesteś podejrzliwy i dlatego ważyłeś... Hm... istotnie... zgadzam się, ton Porfirjusza był dość dziwny, a szczególniej ten podlec Zamietow... Masz słuszność... Miał on coś na wnętrzu... ale skąd? Dlaczego?
— Namyślił się przez noc.
— Ale przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę idjotyczną myśl, to wszelkiemi siłami starali by się ją przytłumić i zamknąć swoje karty, ażeby potem złapać... A teraz — to za śmiałe i nieostrożne!
— Gdyby mieli fakty, to jest fakty prawdziwe, albo choć jako tako umotywowane podejrzenia, wtedy istotnie staraliby się zataić grę, w nadziei jeszcze większej wygranej (a przedewszystkiem, oddawna już zrobiliby rewizję!) Ale że nie mają faktu, wszystko fantazja, wszystko o dwóch końcach, nic tylko dowolna ideja — starają się więc stropić niespodzianie. A może się i sam rozgniewał, że faktów nie ma, może mu się ze złości wyrwało... A może ma i cel jaki... Jest to, jak się zdaje, człowiek rozsądny... Może mnie chciał nastraszyć tem, że wie... Tu bracie, psychologja... A zresztą obrzydliwość bierze wyjaśniać to wszystko... Daj mi pokój!
— To obraża, obraża! Rozumiem ciebie! Ale... ponieważ zaczęliśmy już o tem mówić wyraźnie (a to doskonale, żeśmy nareszcie zaczęli mówić wyraźnie, bardzom kontent) — to ci się już przyznam otwarcie, że już oddawna spostrzegałem u nich tę myśl, wprawdzie, przez cały ten czas ledwie że zaakcentowaną... ale zawsze... Jak oni śmią! W czem, w czem leży źródło tego podejrzenia? Ach, żebyś wiedział, jakiem się na nich wściekał! Jakto: więc dlatego, że biedny student, zmaltretowany przez nędzę i hipochondrję, w przeddzień ciężkiej choroby z gorączką, rozwijającej się w nim (uważaj tylko!) podejrzliwy, samolub, znający swą wartość, i który przez pół roku nikogo nie widział u siebie; w siermiędze i butach bez podeszew, stoi przed jakiemiś tam łapaczami i znosi ich drwinki; a tu niespodziewany dług przed nosem, chybiony w terminie weksel z radcą dworu Czebarewym, śmierdząca farba, trzydzieści stopni Reamura, ciężkie powietrze, tłum ludzi, opowiadanie o zabójstwie osoby, u której był w wilję tego dnia, i wszystko to — na głodny żołądek! Jakże nie miał zemdleć! I oto na tem wszystko oprzeć! Do licha! Pojmuję, że to może gniewać, ale na twojem miejscu, Rodziu, roześmiałbym się wszystkim w oczy; albo lepiej naplułbym wszystkim w pyski, i to jak najgęściej i rozdałbym na wszystkie strony ze dwa dziesiątki policzków, dokumentnie, tak je zawsze rozdawać należy, i na tem bym skończył. Pluń! Otrząśnij się! Wstyd!
„On to jednak nieźle wyłożył“, — pomyślał Raskolnikow.
— Pluń? A jutro znowu badanie! — wymówił z goryczą — miałżebym istotnie pozwolić na to? I tak żałuję, żem się wczoraj tak poniżył w restauracji wobec Zamietowa...
— Do licha! Pójdę sam do Porfirjusza! I już go przycisnę jeneralnie; niech mi wyłoży wszystko co do joty! A Zamietowa...
„Domyślił się nareszcie!.. — szepnął do siebie Raskolnikow.
— Czekaj! — wrzasnął Razumichin, chwytając go nagle za ramię — czekaj! Nałgałeś! Wiem, że nałgałeś! Toć gdybyś ty to zrobił, to czyś mógłbyś się zdradzić, żeś widział jak malowano podłogę... i robotników? Przeciwnie: niceś nie widział, gdybyś nawet wiedział! Któż mówi na samego siebie?
— Gdybym ja popełnił to, to bezwarunkowo powiedziałbym, żem widział i robotników i mieszkanie — z niechęcią i z widocznym wstrętem odparł Raskolnikow.
— Ależ poco mówić przeciwko sobie?
— Poto, że tylko chamy, albo bardzo niedoświadczeni nowicjusze, zapierają się wszystkiego. Ale człowiek choć cokolwiek rozwinięty i obyty, bezwarunkowo i w miarę możności, stara się przyznać do wszystkich zewnętrznych i pewnych faktów; tylko wynajduje dla nich inne przyczyny, nada im taką cechę własną, szczególną i niespodzianą, która nadaje im wcale inne znaczenie i przedstawia je w innem świetle. Porfirjusz mógł właśnie przypuszczać, że ja bezwarunkowo będę tak odpowiadał i bezwarunkowo powiem, żem widział, dla prawdopodobieństwa, i przytem wtrącę coś dla wyjaśnienia...
— Toć on by ci zaraz powiedział, że na dwa dni przed zbrodnią robotnicy tam być nie mogli i żeś ty był sam właśnie w dzień zabójstwa. Zbiłby cię na takiej drobnostce!
— Właśnie liczył na to, że ja się nie zdążę zorjentować i właśnie zechcę odpowiedzieć prawdopodobniej i że zapomnę, że przed dwoma dniami nie mogło być tam robotników.
— Jak to można zapomnieć?
— A to dobre! Takiemi drobiazgami właśnie najłatwiej zdradzają się najprzebieglejsi ludzie. Im człowiek przebieglejszy, tem mniej przypuszcza, że go złapią na drobnostce. Porfirjusz nie jest wcale tak głupi jak myślisz...
— Niech że go za to djabli wezmą!
Raskolnikow nie mógł się nie roześmiać. Ale w tej chwili dziwnem mu się zdało jego własne ożywienie i zadowolenie, z jakiem wymówił ostatnie zdanie, podczas, gdy całą poprzednią rozmowę prowadził z pewnym wstrętem, widocznie z przymusu, z konieczności.
„Smakują mi niektóre punkty!“ — pomyślał.
Ale prawie w tej samej chwil zaczął być jakoś niespokojny, jakby go uderzyła jakaś myśl niespodziewana i przykra. Niepokój zwiększał się. Doszli do bramy domu Bakalejewa.
— Idź sam — rzekł nagle Raskolnikow — ja zaraz wrócę.
— Dokąd idziesz? Wszakżeśmy już przyszli!
— Muszę, muszę, mam interes... przyjdę za pół godziny... Powiedz tam.
— Jak chcesz, pójdę z tobą!
— Jakto, więc i ty chcesz mnie zamęczyć! — zawołał z takiem gorzkiem rozdrażnieniem, z taką rozpaczą w oczach, że aż Razumichinowi ręce opadły. Przez jakiś czas stał przede drzwiami i ponuro patrzył, jak ten szybko dążył w kierunku swojej ulicy. Nareszcie zacisnąwszy zęby i pięście, przysiągłszy zarazem, że dziś jeszcze wyciśnie całego Porfirjusza jak cytrynę, udał się na górę, ażeby pocieszyć zaniepokojoną ich długą nieobecnością panią Pulcherję.
Kiedy Raskolnikow wrócił do domu — czoło miał całe zlane potem i ciężko oddychał. Szybko wbiegł na schody do swego zamkniętego mieszkania i zaraz zamknął je na haczyk. Następnie z przerażeniem i szaleństwem przypadł do kąta, do tej samej dziury w obiciu, w której leżały niedawno fanty, wsunął w nią rękę i przez niejaki czas starannie szukał w niej, nie pomijając najmniejszego kącika, najdrobniejszego zagięcia obicia. Nie znalazłszy nic, wstał i głęboko odetchnął. Jeszcze gdy się zbliżał do domu Bakalejewa, przyszło mu nagle do głowy, że jakikolwiek przedmiot, jakiś łańcuszek, spinka, a nawet papierek, w którym były fanty zawinięte z napisem zrobionym ręką starej, mógł wówczas wyślizgnąć się i utkwić w jakiej szparce, a potem nagle wystąpić w postaci jasnego i nie dającego się odeprzeć dowodu.
Stał jakby w zadumie, i dziwny, spodlony, nawpół bezmyślny uśmiech kręcił mu się na ustach. Wziął nareszcie czapkę i zwolna wyszedł z pokoju. Myśli mu się mieszały. W zamyśleniu zeszedł w bramę.
— A oto właśnie sam pan! — zawołano głośno; podniósł głowę.
Stróż stał przy drzwiach swojej komórki i wskazywał prosto na niego jakiemuś niskiemu człowiekowi, z pozoru wyglądającemu na mieszczanina, odzianemu w coś w rodzaju chałata, w kamizelce, i zdaleka bardzo przypominającemu kobietę. Jego głowa, w zatłuszczonej czapce, zwieszała się ku ziemi, a i cały był zgarbiony. Jego sterana, pomarszczona twarz zdradzała pięćdziesiątkę z górą; maleńkie zaropione oczki patrzyły ponuro, surowo i z niezadowoleniem.
— Co tam takiego? — spytał Raskolnikow, zbliżając się do stróża.
Mieszczanin spojrzał nań z pod oka i obejrzał go uważnie, ostrożnie i bez pośpiechu; poczem zwolna odwrócił się i nie powiedziawszy ani słowa, wyszedł z bramy na ulicę.
— A co to takiego? — zawołał Raskolnikow.
— A to pytał się, czy tu student mieszka, powiedział pańskie nazwisko i u kogo pan kwateruje. Pan tu zszedł ja pokazałem, a on odszedł. Także jakiści!
Stróż był również zdziwiony, zresztą niebardzo, i pomyślawszy jeszcze trochę, zawrócił się i znikł niebawem w swej komórce.
Raskolnikow pobiegł za mieszczaninem; spostrzegł go na drugiej stronie ulicy. Szedł tym samym wolnym krokiem, wpatrując się w ziemię i jakby myśląc nad czemś. Dogonił go wkrótce, ale przez jakiś czas szedł z tyłu: nareszcie zrównał się z nim i zajrzał mu z boku. Ten spostrzegł go zaraz, szybko się obejrzał, ale znowu spuścił oczy, i tak szli przez chwilę jeden przy drugim, nie mówiąc ani słowa.
— Czy to pan się o mnie pytał... stróża? — wymówił nareszcie Raskolnikow, ale jakby półgłosem.
Mieszczanin nic nie odpowiedział i nawet nie spojrzał.
Znowu zamilkli.
— Jakto można... przychodzisz się pan pytać... i nic pan nie mówisz... cóż to ma znaczyć? — Głos Raskolnikowa drżał i wyrazy nie chciały się jakoś wymawiać.
Mieszczanin tym razem podniósł oczy i złowrogim ponurym wzrokiem zmierzył Raskolnikowa.
— Zabójca! — wymówił nagle cichym, ale jasnym i wyraźnym głosem...
Raskolnikow szedł przy nim. Nogi mu nagle strasznie osłabły, mróz przeszedł po kościach i serce jakby na chwilę zamarło; potem zabiło znowu, jakby się zerwało z haczyka. Tak minęli z jakie sto kroków, rzędem i znowu w zupełnem milczeniu. Mieszczanin nie patrzył nań...
— Co pan mówi... co... kto zabójca? — wyszeptał Raskolnikow.
— Tyś zabójca — odparł tamten, jeszcze dobitniej i wyraźniej i jakby z uśmiechem jakiegoś nienawistnego triumfu, i znowu prosto spojrzał w bladą twarz Raskolnikowa i w jego znieruchomiałe oczy. Doszli do rogu. Mieszczanin skręcił w ulicę na lewo i poszedł, nie oglądając się. Raskolnikow został na miejscu i długo patrzył za nim. Widział, jak przeszedłszy z jakie pięćdziesiąt kroków, tamten odwrócił się i spojrzał nań, podczas gdy on stał ciągle nieruchomie na jednem miejscu. Trudno było dojrzeć, ale wydało się Raskolnikowowi, że się on i tym razem uśmiechnął swym chłodno nienawistnym i triumfującym śmiechem.
Wolnym, osłabionym krokiem, z drżącemi kolanami i jakby strasznie zziębnięty, zawrócił Raskolnikow do domu i wszedł do swojej komórki. Zdjął i położył czapkę na stół i z dziesięć minut stał nieruchomie.. Poczem wyczerpany położył się na kanapie, wyciągnął się i chorobliwie jęknął; oczy miał zamknięte. Tak przeleżał z pół godziny.
Nie myślał o niczem. Tak, były jakieś myśli czy ułamki myśli, jakieś wyobrażenia bez porządku i bez związku, twarze ludzi, które widział jeszcze w dzieciństwie, albo spotykał gdzieś raz tylko i które by mu nigdy na myśl nie przyszły; dzwonnica cerkwi; bilard w pewnej restauracji i jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w jakimś sklepiku w suterynie, szynk, tylne schody, zupełnie ciemne, całe zalane pomyjami i zasypane skorupkami od jajek, a skądciś dochodził świąteczny dźwięk dzwonów... Przedmioty zmieniały się i kręciły, jak wicher. Niektóre podobały mu się nawet i czepiał się ich, ale nikły i wogóle coś go męczyło wewnątrz, ale nie bardzo. Niekiedy nawet było mu błogo... Lekka febra go trzęsła, ale było to uczucie nawet dość dlań przyjemne.
Usłyszał szybkie kroki Razumichina i jego głos, zamknął oczy i udał śpiącego. Razumichin otworzył drzwi i przez jakiś czas stał na progu, jakby się namyślając. Potem pocichu wszedł do pokoju i ostrożnie zbliżył się do kanapy. Dał się słyszeć szept Anastazji:
— Daj mu pan spokój, niech się wyśpi; potem zje.
— Masz rację — odparł Razumichin.
Oboje wyszli ostrożnie i przymknęli drzwi. Minęło jeszcze z pół godziny. Raskolnikow otworzył oczy i ułożył się znowu na wznak, zarzuciwszy ręce pod głowę...
„Co to za jeden? Co to za człowiek, który się zjawił, jak z pod ziemi? Gdzie on był i co widział? Widział wszystko, nie ulega kwestji. Gdzie on stał wówczas i skąd patrzył? Dlaczego dopiero teraz występuje z pod ziemi? i jak on mógł widzieć, czy to podobieństwo?... Hm... — ciągnął Raskolnikow, drżąc i uczuwając zimno — a futerał, znaleziony za drzwiami przez Mikołaja, czy to było podobnem? Doprawdy? Setną, tysiączną drobnostkę przeoczysz, i oto dowód, jak piramida egipska! Mucha latała, ona spostrzegła? Czy podobna!“
I z obrzydzeniem poczuł nagle, że osłabł, że osłabł fizycznie:
„Powinienem był o tem wiedzieć, myślał z gorzkim uśmiechem; jak śmiałem, znając siebie, przeczuwając siebie, brać topór i krwawić się. Obowiązany byłem wiedzieć zawczasu... Ech! Toćem wiedział zawczasu — wyszeptał w rozpaczy“.
Niekiedy zatrzymywał się nieruchomie przed jakąś myślą:
„Nie, tamci ludzie nie są tak zrobieni; prawdziwy władca, któremu się na wszystko pozwala gromi Tulon, wywołuje rzeź w Paryżu, zapomina o armji w Egipcie, traci pół miljona ludzi w pochodzie moskiewskim i usprawiedliwia się jednym kalamburem w Wilnie; i po śmierci stawiają mu pomniki, a więc wszystko możliwe, nie, tacy ludzie widocznie nie muszą być z ciała, lecz z bronzu!“
Jedna niespodziewana postronna myśl prawie go rozśmieszyła.
Napoleon, piramidy, Waterloo, i chuda, szpetna registratorowa, staruszeczka, lichwiarka, z czerwonym kufrem pod łóżkiem, no, jak to zestawi ze sobą choćby taki pan Porfirjusz!... Nie potrafią!... Estetyka wejdzie im w drogę: czyż taki Napoleon wlazłby pod łóżko fanciarki! Ech, obrzydliwość!“
Niekiedy czuł, że bredzi: wpadał w jakiś natchniony stan gorączkowy:
„Staruszka głupstwo! — myślał z zapałem. — Staruszka może to i błąd, ale nie o nią idzie. Stara była tylko chorobą... chciałem przestąpić jak najprędzej... nie człowieka zabiłem, zabiłem zasadę! Zasadę zabiłem, a przestąpić nie przestąpiłem, zostałem po tej samej stronie... Potrafiłem tylko zabić. A i tegom nie potrafił, jak się okazuje... Zasada? Za co niedawno głuptasek Razumichin wymyślał na socjalistów. Ludzie pracowici i przemysłowi; ich „szczęście ogółu“ zajmuje. Nie, raz mi tylko dają życie i nigdy go więcej nie będzie; nie chcę czekać na „szczęście powszechne“. Ja sam także chcę żyć, a może lepiej wcale nie żyć. Cóż? Nie chciałem tylko ominąć głodnej matki, zaciskając swego rubla w kieszeni, w oczekiwaniu na „szczęście powszechne“. Dokładam — mówią — cegiełkę do powszechnego szczęścia i dlatego doznaję spokoju serca! Ha, ha! Dlaczegożeście mnie pominęli? Ja wszak tylko raz żyję, ja wszak także pragnę... Ech, jestem estetyczną wszą, niczem więcej — dodał roześmiawszy się nagle, jak warjat. — Tak, tylko wszą — ciągnął złośliwie, uczepiwszy się myśli, szperając w niej, bawiąc się i pocieszając się nią — i to choćby już dla tego, że po pierwsze, teraz rozprawiam o tem, że jestem wsza; dlatego, powtóre, że przez cały miesiąc niepokoiłem przemądrą Opatrzność, przywołując ją na świadka, że chciałem zabić nie dla własnej zachcianki, lecz dla celu wspaniałego i znakomitego — ha, ha! Dlatego, po trzecie, że możliwą sprawiedliwość postanowiłem odnaleźć w wykonaniu, miarę i wagę, i arytmetykę; ze wszystkich wszy wybrałem najbezużyteczniejszą wesz i zabiwszy ją, postanowiłem zabrać jej akurat tyle, ile mi potrzeba dla zrobienia pierwszego kroku, i ani mniej ani więcej (a reszta tym sposobem, poszłaby na klasztor, z testamentu, ha, ha!...) Dlatego, dlatego jestem wszą, nareszcie — dodał, zgrzytając zębami — dlatego, że sam jestem może gorszym i nędzniejszym, aniżeli wesz zabita i że zawczasu przeczuwałem, iż powiem sobie to już potem, jak zabiję! Ach, czyż co dorówna takiej zgrozie!... O, nędzo! o podłości!... O, jakże rozumiem „proroka“, z szablą, na koniu: Allah każe, a ty słuchaj „drżąca“ istoto! Rację, rację ma „prorok“, gdy stawia gdzie wpoprzek ulicy porządną baterję i pali w winnego i niewinnego, nie dając się nawet usprawiedliwić! Bądź posłuszny, drżący trutniu i — nie pragnij, bo to nie twój interes!... O za nic, za nic nie daruję fanciarce!“
Włosy miał mokre od potu, drgające usta spiekły mu się, wzrok nieruchomy utkwił w suficie:
„Matka, siostra, jak ja je kochałem! Dlaczego ich teraz nienawidzę? Tak, ja ich nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich przy sobie... kiedy tu przyszły, zbliżyłem się i pocałowałem matkę, pamiętam... Ściskać i myśleć, że gdyby się dowiedziała, to... chyba powiedzieć jej wówczas? Może się to ze mną stanie... Hm... ona powinna być taką, jak ja — dodał, myśląc z wysiłkiem, jakby walcząc z ogarniającą go gorączką. — O, jak ja teraz nienawidzę tej starej! Zdaje się, że drugi raz bym ją zabił, gdyby się ocknęła! Biedna Elżbietka! Poco się ona nawinęła? Dziwna rzecz jednak, dlaczego ja o niej nie myślę wcale, jakbym jej nie zabijał!... Elżbietka! Zosia! Biedne, łagodne, o łagodnych spojrzeniach... Miłe!... Dlaczego one nie płaczą! Dlaczego one nie jęczą?... One oddają wszystko... patrzą spokojnie i łagodnie... Zosia! Zosia! Dobra Zosia!...“
Stracił przytomność; dziwnem mu się wydało, że nie pamięta, jak mógł znaleźć się na ulicy. Był już późny wieczór. Mrok coraz większy zapadał, księżyc w pełni świecił coraz jaśniej i jaśniej; ale jakoś niezwykle duszno było w powietrzu. Ludzie tłumnie chodzili po ulicach; rzemieślnicy i ludzie pracy rozchodzili się do domów, inni używali przechadzki, pachniało wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł smutny i skłopotany: bardzo dobrze pamiętał, że wyszedł z domu z jakimś zamiarem, że coś trzeba było i zrobić i pospieszyć, ale co mianowicie — zapomniał. Zatrzymał się nagle i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy, na trotuarze, stoi człowiek i kiwa nań ręką. Poszedł doń przez ulicę, ale nagle ten człowiek zawrócił się i odszedł jakby nigdy nic, spuściwszy głowę, nie odwracając się i nie dając znaku, że go zna. „Może on mnie nie wołał?“ — pomyślał Raskolnikow, jednakże zaczął go doganiać. Nie dochodząc dziesięciu kroków, poznał go nagle i — przestraszył się; był to ten sam mieszczanin, w takim samym chałacie i tak samo zgarbiony. Raskolnikow szedł zdaleka; serce mu biło; skręcili w zaułek — tamten ani razu się nie odwrócił. „Czy on wie, że idę za nim?“ myślał — Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy pewnego dużego domu. Raskolnikow co żywo zbliżył się do bramy i zaczął patrzeć: czy się on nie obejrzy i czy go nie zawoła? W istocie, minąwszy całą bramę i już wchodząc na podwórze, tamten nagle odwrócił się i jakby kiwnął nań. Raskolnikow natychmiast wbiegł do bramy, lecz na podwórzu mieszczanina już nie było. Musiał więc wejść zaraz na pierwsze schody. Raskolnikow pobiegł za nim. W istocie o dwa piętra wyżej, słychać było jeszcze miarowe, wolne kroki. Rzecz dziwna, schody nie były mu obce! Okno na parterze; smutnie i tajemniczo przedzierał się przez szyby promień księżyca: otóż i pierwsze piętro. Ba! Toż to samo mieszkanie, w którem robili malarze... Że też odrazu nie poznał? Kroki człowieka idącego naprzód ucichły: „musiał się więc zatrzymać, albo schował się gdzieś“. Otóż i drugie piętro; czy iść dalej? I jaka tam cisza, aż strach... Ale poszedł. Odgłos własnych kroków trwożył go i przerażał. Boże, jak ciemno! Mieszczanin z pewnością gdzieś się zaczaił w kącie. A! mieszkanie otworzone naoścież na schody; pomyślał i wszedł. W przedpokoju było ciemno i pusto, ani żywej duszy, jakby wymarli: pocichutku, na palcach wszedł do salki; cały pokój jasno był oświetlony blaskiem księżyca; wszystko tu podawnemu: krzesła, lustro, żółta kanapa i obrazki w ramkach. Ogromny, okrągły, miedziano czerwony miesiąc patrzył prosto w okno. „To z księżyca taka cisza, pomyślał Raskolnikow — pewno teraz odgaduje zagadkę“. Stał i czekał, długo czekał, i im spokojniejszym był księżyc, tem silniej biło mu serce, aż go bolało. I ciągle cisza. Nagle dał się słyszeć suchy trzask, jakby złamano drzazgę i znowu wszystko zamarło. Zbudzona mucha, nagle z rozpędu uderzyła się o szkło i zabrzęczała żałośnie. W tej samej chwili, w kącie, pomiędzy małą szafką i oknem, spostrzegł jakby wiszącą na ścianie salopę. „Skąd tu ta salopa? — pomyślał: — wszak jej poprzednio nie było...“ Zbliżył się pocichutku, i domyślił się, że za salopą jakby się ktoś chował. Ostrożnie odsunął ręką salopę i ujrzał, że stoi tam krzesło, a na krześle w kącie siedzi staruszka, skulona i ze spuszczoną głową, tak że żadną miarą nie mógł zobaczyć jej twarzy, ale to była ona. Postał przed nią: „boi się?“ pomyślał, pocichutku wyjął z pętli topór i uderzył starą po ciemieniu raz i drugi. Ale rzecz dziwna: ani się poruszyła od uderzeń, jak drewniana. Przeląkł się, nachylił się bliżej i zaczął się jej przyglądać; ale ona jeszcze niżej spuściła głowę. Wtedy pochylił się aż do samej podłogi i zajrzał jej w twarz od dołu, zajrzał i obumarł: staruszka siedziała i śmiała się — aż się zanosiła cichym, niedosłyszalnym śmiechem, z całych sił starając się, ażeby on jej nie usłyszał. Nagle, zdało mu się, że drzwi od sypialni otworzyły się ledwie — ledwie i że tam także jakby się roześmiano i zaczęto szeptać. Wściekłość go ogarnęła: z całej siły jął bić staruszkę po głowie, ale za każdem uderzeniem topora śmiech i szept z sypialni stawały się coraz głośniejsze, a staruszeczka aż się cała trzęsła od śmiechu. Chciał uciekać, ale cała izba pełna była ludzi, drzwi na schody otworzone naoścież i na klatce schodowej na schodach, aż do samego dołu — nic tylko ludzie, głowa w głowę, wszyscy patrzą, ale wszyscy się przyczaili i czekają, milczą!... Serce mu się ścisnęło, nogi nieruchome jakby wrosły w ziemię... Chciał krzyknąć i — obudził się.
Ciężko odetchnął; ale rzecz dziwna, sen jakgdyby trwał nadal; jego drzwi otworzone były naoścież, a na progu stał zupełnie obcy mu człowiek i przypatrywał mu się z uwagą.
Raskolnikow nie zdążył jeszcze zupełnie otworzyć oczu i natychmiast przymknął je znowu. Leżał na wznak i nie ruszał się. „Czy to sen jeszcze, czy nie“, myślał i zlekka, niedostrzegalnie, znowu podniósł rzęsy, ażeby spojrzeć: nieznajomy stał na tem samem miejscu i ciągle się weń wpatrywał. Nagle przestąpił ostrożnie przez próg, starannie zamknął drzwi za sobą, zbliżył się do krzesła, wyczekał chwilkę, przez cały ten czas nie spuszczając zeń wzroku — i cicho, bez hałasu, siadł na krześle przy kanapie; kapelusz położył, z boku, na podłodze, a obiema rękoma oparł się o laskę, oparłszy na ręce podbródek. Widać było, że zamierza czekać długo. O ile można było rozejrzeć zmrużonemi oczyma, był to człowiek już niemłody, tęgi, z gęstą, jasną, prawie białą brodą...
Minęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, ale już wieczór nadchodził. W pokoju panowała cisza zupełna. Nawet ze schodów nie słychać było żadnego dźwięku. Tylko brzęczała i biła się jakaś duża mucha, uderzając się z rozpędu o szybę. Nakoniec stało się to nie do zniesienia: Raskolnikow podniósł się nagle i usiadł na kanapie.
— No, mów pan, czego pan chcesz?
— A, wiedziałem ja dobrze, że pan nie śpisz, że pan tylko udajesz — dziwnie jakoś odparł nieznajomy, roześmiawszy się spokojnie. — Mam zaszczyt się przedstawić: — jestem Arkadjusz Świdrygajłow.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ I

„Czy to sen jeszcze?“ — pomyślał Raskolnikow, ostrożnie i z niedowierzaniem wpatrując się w niespodziewanego gościa.
Świdrygajłow? Absurd. Nieprawdopodobne! — wymówił nareszcie głośno, ze zdumieniem.
Wykrzyknik ten, na pozór, wcale nie zdziwił gościa.
— Przybyłem do pana dla dwóch powodów, najprzód, pragnąłem poznać pana osobiście, ponieważ dawno już słyszałem o panu z bardzo pochlebnej strony; a powtóre, mam nadzieję, że mi pan raczysz dopomóc w pewnym interesie, bezpośrednio dotyczącym siostry pańskiej panny Eudoksji. Mnie samego, bez rekomendacji, bardzo być może, nie dopuści mnie teraz do siebie, atoli z pańską pomocą spodziewam się...
— O, mylisz się pan — przerwał Raskolnikow.
— Wszak one dopiero wczoraj przyjechały, pozwól pan zapytać?
Raskolnikow nie odpowiedział.
— Wczoraj, wiem. Ja sam przybyłem także ledwo przed trzema dniami. Otóż posłuchaj pan, co panu powiem w tej sprawie, panie Rodjonie; tłumaczyć się uważam za zbyteczne, pozwól mi pan jednak zaznaczyć, iż w gruncie rzeczy, w całej tej sprawie niema znowu nic tak występnego z mojej strony, mówiąc bez przesądów, biorąc rzeczy na trzeźwo?
Raskolnikow przypatrywał mu się ciągle w milczeniu.
— Czy to, że w swoim domu prześladowałem bezbronną dziewczynę i „obrażałem ją nędznemi propozycjami“ — czy tak? (Sam uprzedzam! — Ależ, weź pan pod uwagę, że i ja jestem człowiekiem et nihil humanum... słowem, że mogę ulec pokusie i zakochać się (co oczywiście nie od nas zależy), wtedy wszystko wytłumaczy się w sposób bardzo naturalny. Cała kwestja polega na tem: czy jestem wyrodkiem, czy sam ofiarą? No, a jeśli ofiarą? Wszak proponując jej ucieczkę do Ameryki lub do Szwajcarji miałem może zamiary najszlachetniejsze, może pragnąłem stworzyć szczęście wzajemne!... Wszak rozsądek jest sługą namiętności; może ja sam więcej bym stracił na tem, możebym się sam zgubił?
— Ależ tu wcale o to nie chodzi — ze wstrętem przerwał Raskolnikow — poprostu jesteś pan obrzydliwy, czy pan masz, czy nie masz racji, i dlatego nie chcą pana znać, wypędzają pana, odczep się pan!...
Świdrygajłow roześmiał się nagle.
— Jednakże pan... jednakże pana nie łatwo stropić! — wymówił, śmiejąc się jak najserdeczniej — chciałem pana podejść, ale gdzie tam, trafiłeś pan w najprawdziwszy punkt.
— Ależ pan i teraz usiłuje mnie podejść.
— Więc cóż? Więc cóż! — powtórzył Świdrygajłow, śmiejąc się na całe gardło — wszak to bonne guerre, co się nazywa, i podstęp najniewinniejszy w świecie!... Ale bądź co bądź, przerwałeś mi pan: tak, czy owak, stwierdzam znowu, że nie byłoby żadnych nieprzyjemności, gdyby nie wypadek w ogrodzie. Żona moja, Marta...
— Mówią, że pan także i ją zamęczył? — Brutalnie przerwał Raskolnikow.
— A więc pan i o tem słyszałeś? Prawda, jakżeby o tem nie słyszeć... Co do tego pańskiego pytania, do prawdy nie wiem, co mam panu odpowiedzieć, chociaż moje własne sumienie jest całkiem pod tym względem spokojne. To jest, nie myśl pan, żebym się czegoś obawiał... wszystko to odbyło się w zupełnym porządku i z całą ścisłością: śledztwo lekarskie stwierdziło apopleksję, która była następstwem kąpieli po spożyciu sutego obiadu, zakropionego niemal całą butelką wina, zresztą nie mogło stwierdzić nic innego... Nie, jeżeli myślałem o sobie w tej sprawie, a myślałem szczególniej w wagonie, kiedym tu jechał, to tylko, czy nie przyczyniłem się do tego... nieszczęścia, jakiem podrażnieniem, moralnie, albo czemś w tym rodzaju? Ale doszedłem do wniosku, że i tego stanowczo być nie mogło.
Raskolnikow roześmiał się.
— Czegóż się więc pan tak tem niepokoisz?
— Niema się z czego śmiać. Rozważ pan tylko: uderzyłem wszystkiego dwa razy szpicrutą, nawet śladów nie było... Nie miej pan mnie za cynika; wiem bardzo dobrze, jak to nieszlachetnie z mojej strony i tak dalej... ale wiem także napewno, że Marta rada była nawet mojej, że tak powiem, miłostce. Historja z pańską siostrą wyczerpała ją do szczętu. Marta zmuszona była już od trzech dni siedzieć w domu. Nie miała w czem wyjść na miasto. Zresztą znudziła się wszystkim owym listem (słyszałeś pan zapewne o nim?) I nagle te dwie rózgi spadają, jak z nieba! Przedewszystkiem kazała zaprząc powóz!... Pomijam to, że bywają kobiety, które niekiedy bardzo a bardzo rade są obeldze, pomimo widocznego oburzenia. Wszystkie są takie; człowiek wogóle bardzo a bardzo lubi być obrażonym: czyś pan to zauważył? Ale zwłaszcza kobiety. Możnaby nawet powiedzieć, że to stanowi ich główną rozrywkę.
Przez chwilę, Raskolnikow chciał wstać i wyjść, tem zakończyć odwiedziny. Atoli pewna ciekawość i jakby wyrachowanie powstrzymały go od tego kroku.
— Czy pan lubisz bić się? — zapytał z roztargnieniem.
— Nie, niebardzo — spokojnie odparł Świdrygajłow. — A z Martą nigdyśmy się prawie nie bili. Żyliśmy bardzo zgodnie i ona była zawsze ze mnie zadowolona. Szpicrutą posiłkowałem się w ciągu siedmiu lat naszego pożycia ledwie dwa razy (jeżeli nie brać w rachubę jeszcze jednego wypadku, bardzo jednak dwuznacznego): pierwszy raz — w dwa miesiące po naszym ślubie, zaraz po przybyciu na wieś i oto teraz. — Pan może myślałeś, żem taki wyrodek, zacofaniec? ha, ha... A propos — czy nie przypomina pan sobie, panie Rordjonie, jak kilka lat temu opisała i oszkalowała pewnego szlachcica cała prasa — nazwiska — już nie pamiętam! A głośna była sprawa, ot, niemkę jakąś obił w wagonie, pamięta pan? I wtedy, bodaj że w tym samym roku zdarzył się i „potworny postępek Wieku“ (no „Noce Egipskie“, wykład publiczny, przypomina pan sobie? Hej, czarne oczy! O gdzie wy, złote lata młodości? No — a jeśli chodzi o moje zdanie: obywatelowi, który wytłukł niemkę, nie współczuję zbytnio, boć, w gruncie rzeczy... czemu niby współczuć! Ale przy tej okazji uważam za stosowne oświadczyć, że spotyka się nieraz tak denerwujące niemki, że zdaje mi się, iż żaden postępowiec nie mógłby ręczyć za siebie. — Nikt nie patrzył na to zagadnienie z tego punktu widzenia, a jednak ten punkt nietylko istnieje, ale jest właściwie najbardziej humanitarny! doprawdy, że tak!...
Powiedziawszy to, Świdrygajłow nagle znów się roześmiał, Raskolnikow rozumiał doskonale, że ten człowiek powziął jakąś stanowczą decyzję.
— Pan widocznie od kilku dni z nikim nie rozmawiał? — spytał.
— Bezmała. A co: dziwi się pan, żem taki składny w mowie?
— Nie dziwi mnie to, że pan jesteś zbyt składny.
— Dlatego, że nie obrażam się z powodu brutalności pańskich pytań? O to chyba idzie! Ależ — o co tu się obrażać? Pytają, więc odpowiadam, — dodał ze zdumiewającą prostotą — przecież właściwie mnie prawie nic nie interesuje, jak mi Bóg miły, — ciągnął w zadumie. — Zwłaszcza teraz, nic mnie nie interesuje... Zresztą pan może przypuszczać, że ja tak ze względu na swoje zamiary, lawiruję, tembardziej, że mam interes do pańskiej siostry, jak mówiłem. Ale powiem panu otwarcie: okrutnie nudna! Szczególnie przez te trzy dni, do tego stopnia, żem aż ucieszył się widząc pana! Niech pan się nie gniewa, panie Rodjonie, ale pan wydaje mi się, sam nie wiem czemu, bardzo dziwnym człowiekiem. Jak pan sobie chce, a jednak w panu coś jest, i właśnie teraz, to jest nie specjalnie w tej chwili, a wogóle — teraz... No, no, już nic, nic, niech pan się nie chmurzy! Przecież nie jestem takim niedźwiedziem, za jakiego pan mnie uważa.
Raskolnikow ponuro popatrzył na niego.
— Być może, że pan wcale nie jest niedźwiedziem — odpowiedział. — Zdaje mi się nawet, że pan należy do ludzi kulturalnych, a przynajmniej, przy sposobności, potrafi pan być przyzwoitym człowiekiem.
— Ale przecież ja niczyjem zdaniem nie interesuję się specjalnie — sucho i jakby wyniośle odpowiedział Świdrygajłow — i dlatego, czemużby nie być czasem miernotą, skoro ta szata jest tak wygodna w naszym klimacie i... i jeżeli jeszcze ma się wrodzoną skłonność w tym kierunku — dodał, śmiejąc się znowu.
— Słyszałem jednak, że pan ma tutaj dużo znajomych. Pan przecie należy do ludzi „mających stosunki“. A wobec tego, pocóż panu znajomość ze mną, chyba tylko ze względu na pańskie cele?
— Co do tego — ma pan rację, znajomych mam — podchwycił Świdrygajłow, nie odpowiadając na najważniejszy punkt — spotykałem już: przecież włóczę się już trzeci dzień; poznaję, i mnie poznają, o ile mi się zdaje. Zrozumiałe: jestem przyzwoicie ubrany, zaliczam się do ludzi nie-biednych, nas przecie i reforma chłopska ominęła, lasy i łąki żyzne, dochodu się nie traci; ale — nie pójdę tam, i przedtem jeszcze znudziło mi się; łażę trzeci dzień i udaję, że nikogo nie znam. A tu jeszcze miasto! To — jest, jak ono się sformowało, niech mi pan powie, z łaski swojej! Miasto kancelistów i najróżnorodniejszych seminarzystów! Doprawdy, dawniej tom wielu rzeczy tutaj nie zauważył, tak osiem lat temu, gdym się tu pętał... Teraz to — jak mi Bóg miły, całą nadzieję pokładam w anatomji!
— W jakiej anatomji?
— A co dotyczy tych klubów, Dussotów, albo choćby postępu, no, to niech sobie będzie poza nami — ciągnął, znów nie zauważywszy pytania. — Zresztą co za przyjemność być szulerem?
— A pan był i szulerem?
— Czyż bez tego się obejdzie? Stanowiliśmy osiem lat temu towarzystwo jak najprzyzwoitsze; ot żyło się, i wie pan sami ludzie dobrze wychowani, poeci, no i kapitaliści zdarzali się. Zresztą wogóle — czy pan nie zauważył — u nas, w rosyjskiem społeczeństwie najwięcej kultury towarzyskiej mają ludzie, którzy nieraz dostawali w kark? Przecież ja dopiero w ostatnich latach, na wsi siedząc, tak się zaniedbałem. A jednak wtedy wsadzili mnie do więzienia, ot dług miałem u Nieżyna marnego greka. Dowiedziała się o tem pani Marta, potargowała się i wykupiła mnie za trzydzieści tysięcy srebrników (a winien byłem siedemdziesiąt tysięcy). Pobraliśmy się i zabrała mnie natychmiast do siebie na wieś, niby skarb jaki. — Przecież ona była o pięć lat starsza ode mnie! Kochała, bardzo kochała! No i siedem lat bez przerwy przesiedziałem na wsi. I niech pan zauważy, przez całe życie przechowywała ten dokument na trzydzieści tysięcy na cudze imię, jako broń przeciwko mnie, więc niechbym się tylko spróbował zbuntować, przytrzymaliby mnie zaraz! Doprowadziłaby do tego! Kobiety potrafią jakoś tak godzić w sobie sprzeczne uczucia?
— No, a, gdyby nie ten dokument, zwiałbyś pan?
— Sam nie wiem, jak panu odpowiedzieć. Mnie ten dokument prawie nie krępował. Nigdzie mnie nic nie ciągnęło, a wyjazd zagranicę to mi Marta sama dwa razy proponowała, widząc, że się nudzę. Ba! Zagranicę jeździłem dawniej, ale zawsze źle się tam czułem! Właściwie patrzę na wschód słońca; zatoka Neapolitańska, morze, patrzy się i smutno się robi. Najobrzydliwsze, że naprawdę niewiadomo, czemu smutno się robi... Nie, już - to lepiej w ojczyźnie; tutaj przynajmniej, wszystkie grzechy zrzucasz na innych, a siebie uniewinniasz! Możebym nawet przyłączył się teraz do ekspedycji, która wyrusza do bieguna „północnego, bo j‘ai le vin, mauvais“, brzydzę się piciem, a pijaństwo jest jedyną rzeczą, którą mógłbym się teraz zająć. Próbowałem. Ale, podobno Berg ma zamiar w niedzielę w ogrodzie Jussupowa, urządzić próbę wzniesienia się balonem i za odpowiednią opłatą przyjmuje pasażerów, czy to prawda?
— Cóż z tego, czy pan poleciałby?
— Ja? Nie... tak... — mruknął Świdrygajłow, rzeczywiście zamyślony.
„Czy on doprawdy ma bzika, czy co?“ — pomyślał Rasoklnikow.
— Nie, dowód wcale mnie nie krępował — ciągnął Świdrygajłow w zamyśleniu — sam, z własnej woli, nie wyjeżdżałem ze wsi. Zresztą, będzie już z rok temu, jak Marta w dniu imienin zwróciła mi ten dokument, i w dodatku dała w prezencie sporą sumkę. Bo miała gotówkę. „Widzisz, Arkadjuszu, jakie mam do ciebie zaufanie“ — rzekła, doprawdy wyraziła się w te słowa. Pan nie wierzysz, że się tak wyraziła? A wie pan, toż ja stałem się wcale porządnym gospodarzem na wsi; zna mnie cała okolica. I książki nawet kupowałem. Marta zrazu dodawała mi otuchy, ale potem lękała się coraz bardziej, że zamęczę się nauką.
— Widzę jednak, że pan bardzo tęskni za żoną?
— Ja? Może. Doprawdy, bardzo być może. A czy pan wierzy w widma?
— W jakie widma?
— W zwyczajne widma!
— A pan wierzy?
— Może i nie, pour vous plaire... To jest nietyle nie...
— Czyś pan je widział?
Świdrygajłow jakoś dziwnie spojrzał nań.
— Marta raczy mnie odwiedzać — wmówił, wykrzywiwszy twarz jakimś dziwnym uśmiechem.
— Niby jakto raczy odwiedzać?
— A już ze trzy razy przychodziła. Najprzód zobaczyłem ją w sam dzień pogrzebu, w godzinę po powrocie z cmentarza. Było to w wigilję mojego wyjazdu do Petersburga. Drugi raz trzy dni temu, w drodze, o świcie na stacji Małej Wiszerze; a trzecim razem, przed dwiema godzinami, w mieszkaniu, tam gdzie stanąłem, w pokoju; byłem sam jeden.
— Na jawie?
— Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przyjdzie, pomówi przez chwilkę i wyjdzie drzwiami; zawsze drzwiami. Nawet, jakby słychać było.
— To dlatego tak mi się ciągle zdawało, że panu coś jest w tym rodzaju — wymówił nagle Raskolnikow, i w tej samej chwili zdziwił się, że to powiedział. Był silnie wzruszony.
— Ta-ak? Takeś pan myślał? — ze zdziwieniem zapytał Świdrygajłow: — czyżby? A no więc nie mówiłem, że pomiędzy nami jest coś wspólnego?
— Wcaleś pan tego nie mówił! — szorstko i z oburzeniem odparł Raskolnikow.
— Nie mówiłem?
— Nie!
— Zdawało mi się, żem mówił. Kiedy wszedłem i zobaczyłem, że pan leżysz z zamkniętemi oczyma, i że pan udajesz, zaraz powiedziałem sobie: „to ten sam!“
— Cóż to miało znaczyć: ten sam? Co pan masz na myśli? — zawołał Raskolnikow.
— Co mam na myśli? Albo ja wiem... — otwarcie i jakby z pomieszaniem wyszeptał Świdrygajłow.
Milczeli przez chwilę. Obaj mierzyli się wzrokiem.
— Wszystko to głupstwo! — z gniewem krzyknął Raskolnikow. — I cóż ona do pana mówi, gdy przychodzi?
— Ona? Wyobraź pan sobie, mówi o samych bagatelkach, i niech pana to nie dziwi, ale mnie to najwięcej właśnie irytuje. Pierwszym razem weszła, byłem, widzisz pan, zmęczony: pogrzeb, księża, cmentarz, potem zakąska — nareszcie sam zostałem w gabinecie, zapaliłem cygaro, zamyśliłem się, weszła przez drzwi: „Tak zajęty jesteś, Arkadjuszu, żeś zapomniał o nakręceniu zegara w jadalnym pokoju“. A ten zegar, w istocie, przez całe siedem lat, sam nakręcałem zawsze co tydzień, a jeżelim zapomniał — to mi zawsze przypominała. Nazajutrz, jadę już tutaj. Wszedłem, o świcie na stację, w nocy zdrzemnąłem się, zmęczony, oczy zaspane — kazałem sobie podać kawy; patrzę, Marta nagle siada przy mnie, w rękach trzyma talję kart: „Może ci postawić karty, na drogę, Arkadjuszu?“ Świetnie stawiała karty. Nie mogę sobie darować, żem się nie zgodził na to. Uciekłem, przerażony, wprawdzie dał się słyszeć dzwonek. Dziś siedzę po najlichszym w świecie obiedzie z garkuchni, z ciężkim żołądkiem — siedzę, palę — wtem znowu Marta wchodzi wystrojona, w nowej jedwabnej zielonej sukni z olbrzymim trenem, i mówi: „Jak się masz, Arkadjuszu! Jakże ci się moja suknia podoba? Aniśka tak nie uszyje“. (Aniśka — to szwaczka u nas we wsi, zdawnych poddanek, była na nauce w Moskwie — ładna dziewczyna). Stoi, kręci się przede mną. Obejrzałem suknię, potem z uwagą spojrzałem jej w oczy: „Że też masz ochotę, moja Marto, fatygować się do mnie z takiemi drobnostkami“. „Ach mój Boże, czyż cię już nawet na chwilkę odwiedzić nie można!“ Mówię do niej, żeby ją podrażnić: „Widzisz, Marto, ja się chcę żenić“. — „Tego się można po tobie spodziewać, Arkadjuszu; niewiele to jednak zaszczytu pochować żonę i zaraz myśleć o żeniaczce. I choćbyś zrobił wybór jak się należy, to wiem, że ani jej, ani tobie, tylko śmiech ludzki“. To powiedziawszy wyszła, i tylko ogon zaszeleściał. A to głupstwa, co?
A może pan kłamie — odezwał się Raskolnikow.
— Ja rzadko kłamię — odparł Świdrygajłow, w zamyśleniu i jakby wcale nie spostrzegając brutalności pytania.
— A dawniej, przedtem, nigdy pan nie miewałeś widzeń?
— Nie, raz tylko w życiu, sześć lat temu, miałem służącego, imieniem Filka. Ledwie go pochowano, wołam w zapomnieniu: „Filka, podaj mi fajkę!“ — wszedł i skierował się prosto do fajczarni. „Oho“, myślę sobie, „zemści się teraz na mnie!“ bośmy się przed samą jego śmiercią, bardzo posprzeczali ze sobą. „Jak śmiesz, mówię, wchodzić do mnie z podartemi łokciami, precz stąd!“ Zawrócił się, wyszedł i więcej go nie widziałem. Marcie nie opowiadałem tego. Chciałem dać na mszę, ale mi wstyd było.
— Idź pan po doktora.
— Wiem ja i bez pana, że jestem chory, chociaż nie wiem na co: pewno zdrowszy jestem pięć razy od pana! Nie pytałem się pana o to: czy pan wierzysz, czy nie, że widma przychodzą, ale czy pan wierzysz, że istnieją widma?
— Nie, nigdy w to nie uwierzę! — z pewnym gniewem zawołał Raskolnikow.
— Wszak powiadają zazwyczaj: — szeptał Świdrygajłow, jakby do siebie, patrząc na stronę i pochylając nieco głowę. — Powiadają: „jesteś chory, a więc to ci się majaczy, jest tylko halucynacją“. Brak w tem ścisłej logiki. Zgadzam się, że przywidzenia miewają tylko chorzy; dowodzi to jednak, że widma mogą się ukazywać tylko chorym, ale nie że ich wcale niema.
— Ależ niema! — z rozdrażnieniem nalegał Raskolnikow.
— Niema? Tak pan sądzi? — ciągnął Świdrygajłow, spojrzawszy nań zwolna. — No, a gdyby tak rozważyć (pomóż mi pan): Widma — to niejako kawałki, strzępki innych światów, ich początek. Człowiek zdrowy, oczywiście, nie ma potrzeby ich widzieć, zdrowy bowiem człowiek jest najwięcej ziemskim człowiekiem, a więc powinien żyć samem tylko jutrzejszem życiem, dla zupełności i porządku. Gdy jednak zachoruje, gdy się zakłóci w czemkolwiek porządek ziemski w organizmie, natychmiast zdradza się możliwość innego świata, i im bardziej jest chory, tem ma więcej stosunków z innym światem, tak, że gdy człowiek umrze zupełnie, to poprostu przejdzie do innego świata. Rozważałem ja to oddawna. Jeżeli pan wierzysz w przyszłe życie, to uwierzysz pan i w to dowodzenie.
— Ja nie wierzę w życie przyszłe — rzekł Raskolnikow. Świdrygajłow siedział w zamyśleniu.
— A może tam same tylko pająki lub coś w tym rodzaju — rzekł nagle.
„To warjat“ — pomyślał Raskolnikow.
— Wieczność przedstawia nam się zawsze jako idea, której nie można zrozumieć, coś wielkiego, ogromnego! Dlaczegóż koniecznie ogromnego? I nagle, zamiast tego wszystkiego, wyobraź pan sobie, będzie tam jedna izdebka, tak w rodzaju wiejskiej bani; zakopcona, a we wszystkich kątach pająki, i oto cała wieczność. Wie pan, że mi się to tak nieraz przedstawia.
— W istocie, w istocie, nie przedstawia się panu nic ani sprawiedliwszego, ani bardziej pocieszającego! — z chorobliwem uczuciem zawołał Raskolnikow.
— Sprawiedliwszego? Ha, skąd ja mogę wiedzieć, może to i jest sprawiedliwe i wiesz pan, jabym to właśnie w ten sposób urządził — odparł Świdrygajłow, z nieokreślonym uśmiechem.
Jakiś chłód przejął nagle Raskolnikowa wobec tej dziwacznej odpowiedzi. Świdrygajłow podniósł głowę, uważnie spojrzał nań i nagle roześmiał się.
— Nie, zważ pan tylko — zawołał — pół godziny temu nie znaliśmy się jeszcze ze sobą, mamy się za wrogów, mamy niezałatwioną sprawę; i oto sprawę porzucamy i brniemy w taką dysertację! No czyż nieprawda, że jesteśmy podobni do siebie?
— Racz więc pan — odparł z rozdrażnieniem Raskolnikow — racz pan się wytłumaczyć jak najprędzej i powiedzieć, czemu zawdzięczam zaszczyt odwiedzin pańskich... bo... bo... spieszę się, nie mam czasu, muszę wyjść...
— Z rozkoszą, z rozkoszą. Siostra pańska, panna Eudoksja, wychodzi za pana Łużyna?
— Czy nie możnaby było pominąć mojej siostry. Nie pojmuję nawet, jak pan śmiesz wymawiać przy mnie jej imię, jeżeli tylko istotnie nazywasz się pan Świdrygajłow.
— Ależ przyszedłem właśnie pomówić o niej, jakże więc będzie!
— Dobrze więc; mów pan, prędzej!
— Jestem pewny, że o tym Łużynie, moim powinowatym przez żonę, wyrobiłeś pan sobie zdanie, jeżeliś go pan widział choć przez pół godziny, lub jeśliś pan słyszał o nim cokolwiek pewnego. Dla panny Eudoksji wcale nie jest on odpowiedni. Mojem zdaniem, panna Eudoksja poświęca się w tej sprawie arcywspaniałomyślnie, ale też i bez wyrachowania, na rzecz... na rzecz swojej rodziny. Zdawało mi się, na zasadzie tego, co słyszałem o panu, że pan ze swej strony byłbyś bardzo kontent, gdyby ten związek nie doszedł do skutku. Teraz zaś, poznawszy pana osobiście, jestem tego pewien.
— Wie pan, że wszystko to, co pan mówi, daje dowód wielkiej pańskiej naiwności... to jest przepraszam... natręctwa — rzekł Raskolnikow.
— To jest, chcesz pan przez to powiedzieć, że mi chodzi o siebie. Nie lękaj się pan, panie Rodjonie, gdyby mi szło o własną korzyść, to nie mówiłbym tak otwarcie, takim głupcem nie jestem. Pod tym względem przytoczę panu pewną psychologiczną osobliwość. Tłumacząc się ze swej miłości dla panny Eudoksji, wyraziłem się, że sam byłem ofiarą. Dowiedz się pan tedy, że najmniejszej miłości dla niej teraz nie czuję, najmniejszej, tak, że aż mi samemu dziwnem się to zdaje, bo dawniej czułem...
— Z próżności i rozpusty — przerwał Raskolnikow.
— W istocie, jestem rozpustnym i próżnym. Wreszcie, siostra pańska ma tyle zalet, że nie mogłem nie ulec pewnemu wpływowi. Wszystko to jednak głupstwo, sam widzę teraz.
— Dawnoś pan to zobaczył?
— Dostrzegłem to jeszcze na wsi, ale ostatecznie przekonałem się trzy dni temu, w sam dzień mego przyjazdu do Petersburga. Zdawało mi się jeszcze nawet w Moskwie, że jadę zdobywać rękę panny Eudoksji i rywalizować z panem Łużynem.
— Przepraszam, że panu przerwę: czy nie mógłbyś streścić się i przejść prosto do celu swojej wizyty. Spieszę się i muszę wyjść...
— Z największą przyjemnością. Przybywszy tutaj i postanowiwszy udać się w wojaż, pragnąłem uczynić pewne rozporządzenie. Moje dzieci zostały u ciotki; one są bogate; ja dla nich osobiście jestem zbyteczny. Zresztą, jaki ze mnie ojciec! Dla siebie zaś wziąłem tylko to, co otrzymałem w podarku rok temu od Marty. Dla mnie to wystarczy. Daruj pan, zaraz przystąpię do celu. Przed wyjazdem, który zapewne dojdzie do skutku, pragnę skończyć z panem Łużynem. Nie dlatego, żebym go bardzo niecierpiał, ale przez niego właśnie wynikł ów spór mój z Martą, gdym się dowiedział, że to ona przyczyniła się do tego. Chcę właśnie zobaczyć się teraz z panną Eudoksją, za pańskiem pośrednictwem, a nawet w pańskiej obecności, i wyperswadować jej, że ze stosunku z panem Łużynem nie będzie miała żadnych korzyści, a nawet bodaj czy nie dozna krzywdy. Następnie, przeprosiwszy ją za doznane ode mnie przykrości, poprosiłbym ją o przyjęcie dziesięciu tysięcy rubli srebrem, bo tą drogą chciałbym jej zostawić możność zerwania z panem Łużynem, zerwania, którego, jestem pewien, ona sama pragnęłaby, gdyby miała tylko możność.
— Ale doprawdy, doprawdy pan jesteś warjat! — zawołał Raskolnikow, nietyle rozdrażniony, ile zdziwiony. — Jak pan śmiesz tak mówić!
— Wiedziałem o tem, że się pan rozgniewa; ale, po pierwsze, choć nie jestem bogaty, te dziesięć tysięcy nie grają dla mnie żadnej roli, to jest, wcale, wcale mi nie są potrzebne. Jeżeli panna Eudoksja nie przyjmie ich, to może je zużytkuję daleko niedorzeczniej. — To raz. Powtóre: sumienie mam zupełnie spokojne: ofiarowuję bez żadnych celów. Wierz pan, nie wierz pan sobie, lecz prędzej czy później dowiecie się, zarówno pan, jak i panna Eudoksja. Cała rzecz w tem, że sprawiłem nieco przykrości i kłopotów pańskiej siostrze, czując tedy potrzebę szczerej skruchy, pragnę serdecznie — nie odkupić się, nie zapłacić za przykrości, lecz poprostu zrobić coś, coby było dla niej z korzyścią, na tej zasadzie, że nie mam przecie przywileju do wyłącznie złego postępowania. Gdyby w mojej ofercie tkwiła choć miljonowa cząstka wyrachowania, to nie występowałbym z propozycją przyjęcia dziesięciu tysięcy, wówczas, gdy przed pięcioma tygodniami ofiarowywałem jej więcej. Nadto, bardzo być może, iż w bardzo a bardzo niedługim czasie ożenię się z pewną osobą, a tem samem znikną wszelkie podejrzenia jakichś moich zamiarów co do panny Eudoksji. W końcu dodam, że wychodząc za pana Łużyna, panna Eudoksja bierze te same pieniądze, tylko z innego źródła... Ale nie gniewaj się pan, panie Rodjonie, rozważ pan spokojnie i z zimną krwią.
Mówiąc to, Świdrygajłow sam był nadzwyczaj spokojny i zimny.
— Proszę pana, skończ pan — rzekł Raskolnikow. — W każdym razie to czelność nie do darowania.
— Bynajmniej. Gdyby tak było, to człowiek człowiekowi wyrządzałby na tym świecie same krzywdy, i przeciwnie, nie miałby prawa robić ani kruszynki dobrego z powodu jakichś pustych przyjętych formalności. To niema sensu. Więc gdybym ja naprzykład umarł i zapisał tę sumę siostrze pańskiej w testamencie, to i wtedy miałaby jej nie przyjąć?
— Bardzo być może.
— O nie. A zresztą, nie, to nie, niechże i tak będzie, a jednak dziesięć tysięcy — mogłoby się kiedy przydać. W każdym razie proszę o oświadczenie tego pannie Eudoksji.
— Nie, nie oświadczę.
— W takim razie, panie Rodjonie, zmuszony będę sam starać się o zobaczenie z pańską siostrą, a więc niepokoić ją...
— A jeśli jej powiem, to pan nie będziesz się starał o zobaczenie z nią?
— Doprawdy, nie wiem, jak panu powiedzieć. Zobaczyć się z nią raz jeden, pragnąłbym bardzo.
— Nie licz pan na to.
— Szkoda. Zresztą, pan mnie nie zna. Może się poznamy bliżej.
— Pan sądzisz, że my się zbliżymy ze sobą?
— Dlaczegóżby nie? — rzekł z uśmiechem Świdrygajłow, wstając i biorąc kapelusz — bo widzi pan, nic mi tak wiele nie zależało na tem, ażeby panu zakłócić spokój, ale fizjognomja pańska uderzyła mnie dziś rano...
— A pan gdzie mnie dziś rano widział? — niespokojnie zapytał Raskolnikow.
— Przypadkowo... Ciągle mi się zdaje, że w panu jest coś podobnego do mnie. Ale nie lękaj się pan, nie będę wobec pana natrętnym; żyłem w zgodzie i z szulerami, i księciu Swirbejowi, mojemu dalekiemu krewnemu, magnatowi, nie naprzykrzyłem się, i o Madonnie Rafaela umiałem napisać do albumu pani Pryłukowej, i z Martą siedem lat żyłem, nie rozłączając się, i w domu Wiaziemskiego na placu Siennym nocowałem kiedyś, i balonem może z Bergiem pojadę.
— No, dobrze. Kiedyż się pan wybiera w podróż?
— W jaką podróż?
— A no, na ów „wojaż“... Sam pan mówiłeś.
— No wojaż? Ach, prawda, mówiłem panu o wojażu... No, ale to kwestja bardzo obszerna... Gdybyś pan jednak wiedział, o co się pan pytasz! — dodał i nagle głośno i krótko roześmiał się. — Może, zamiast wojażu, ożenię się; swatają mnie właśnie.
— Tutaj?
— Tak.
— Kiedyżeś pan zdążył?...
— Ale z panną Eudoksją raz jeden bardzo pragnę zobaczyć się. Proszę o to serjo. No, do widzenia, ach... prawda! Zapomniałem! Oświadcz pan, panie Rodjonie, swojej siostrze, że w testamencie Marty zapisane zostały jej trzy tysiące rubli. Serjo. Marta zrobiła testament, na tydzień przed śmiercią, w mojej obecności. Za jakie dwa, trzy tygodnie panna Eudoksją może pieniądze swoje odebrać.
— Pan mówisz prawdę?
— Prawdę. Powiedz jej pan. No, sługa pański. Mieszkam tu od pana bardzo niedaleko.

Wychodząc, Świdrygajłow natknął się we drzwiach na Razumichina.

ROZDZIAŁ II

Była już prawie godzina ósma; obaj spieszyli do Bakajewa, ażeby wyprzedzić Łużyna.
— Co to za jeden? — spytał Razumichin, zaledwie wyszli na ulicę.
— To Świdrygajłow, ten sam obywatel, który obraził moją siostrę, gdy była w jego domu guwernantką. Dzięki jego miłosnym prześladowaniom, musiała wyjechać od nich, wypędzona przez jego żonę. To żona prosiła Dunię o przebaczenie, a teraz zmarła nagle. Jest to owa pani Marta, o której opowiadano u mnie dzisiaj. Nie wiem dlaczego, ale boję się tego człowieka. Przyjechał zaraz po pogrzebie żony. Jest bardzo dziwny i na coś zdecydowany... Niby coś wie... Trzeba strzec przed nim Dunię... chciałem ci to właśnie powiedzieć, uważasz?
— Strzec? Cóż on może zrobić pannie Eudoksji? Dziękuję ci jednak, Rodziu, żeś mi to powiedział... Będziemy strzegli, będziemy!... Gdzie on mieszka?
— Nie wiem.
— Dlaczegożeś się nie zapytał? Szkoda! Zresztą, dowiem się!
— Widziałeś go? — zapytał Raskolnikow po chwili milczenia.
— Naturalnie, pamiętam go, dobrze pamiętam.
— Dobrześ go widział? Wyraźnie? — nalegał Raskolnikow.
— Wybornie; wśród tysiąca go poznam, jużto mam pamięć doskonałą.
Zamilkli znowu.
— Hm... więc też... — mruknął Raskolnikow. — Bo wiesz... zdawało mi się... zdaje mi się nawet dotąd... że to może fantazja....
— Niby co? Nie rozumiem, o czem mówisz.
— A no wszyscy mówicie — ciągnął Raskolnikow, krzywiąc usta do śmiechu — że postradałem zmysły; więc też wydało mi się, że może istotnie zwarjowałem i że to było tylko widzenie!
— Co ci przychodzi do głowy?
— A kto wie! Możem ja i warjat, i wszystko, co tylko zaszło w ciągu tych kilku dni, może to tylko tak... w wyobraźni...
— Ech, Rodziu! Znowu cię zdenerwowali... Cóż on ci mówił, poco przychodził?
Raskolnikow nie odpowiedział, Razumichin pomyślał chwilkę.
— No, posłuchajże mego raportu — zaczął. — Byłem u ciebie, spałeś! Potem jedliśmy obiad, a potem poszedłem do Porfirjusza. Zamietow ciągle siedzi u niego. Chciałem zacząć, ale nic z tego. Ani rusz, nie mogłem mówić otwarcie. Oni ciągle jakby nie rozumieli i zrozumieć nie mogą, ale wcale się nie mieszają. Odprowadziłem Porfirjusza do okna i zacząłem mówić, ale znowu nie wiem dlaczego nic nie powiedziałem. Nareszcie, zbliżyłem pięść do jego twarzy i rzekłem, że ją rozmiażdżę po ojcowsku. Spojrzał tylko na mnie. Splunąłem i wyszedłem — no i wszystko. Bardzo głupio. Z Zamietowem ani słówka. Ale wiesz co: sądziłem, żem zepsuł wszystko, gdy na schodach przyszła mi myśl uderzająca: o co my zabiegamy z tobą? Wszak gdyby ci groziło niebezpieczeństwo, lub coś takiego, no, to naturalnie! Aleć przecie nic! Nic ci nie grozi, więc pal ich djabli; naśmiejemy się z nich potem, a ja na twojem miejscu mistyfikowałbym ich jeszcze więcej. Ach jakże im wstyd będzie potem! Pluń; potem i przetrzepać ich będzie można, a teraz pośmiejmy się!
— Naturalnie! — odparł Raskolnikow. — „Co też ty jutro powiesz?“ — pomyślał. — Dziwna rzecz, dotąd ani razu nie przychodziło mi do głowy: „co pomyśli Razumichin, kiedy się dowie?“ Wobec tej myśli, Raskolnikow spojrzał nań z uwagą. Opowiadanie jego o nowej wizycie u Porfirjusza zajęło go bardzo niewiele: tak wiele ubyło od tego czasu i przybyło!...
Na korytarzu zetknęli się z Łużynem: zjawił się punkt o ósmej i szukał numeru, tak, że wszyscy trzej weszli razem, ale nie patrząc na siebie i nie kłaniając się. Młodzi ludzie przeszli naprzód, a pan Piotr, dla przyzwoitości, zatrzymał się nieco w przedpokoju, zdejmując palto. Pani Pulcherja wyszła natychmiast, ażeby go spotkać na progu. Dunia witała się z bratem.
Pan Piotr wszedł i dosyć uprzejmie, chociaż ze zdwojoną powagą, przywitał damy. Zresztą wyglądał nieco zmieszany i jeszcze nie panował nad sobą. Pani Pulcherja, także jakby nieco zmieszana, zaraz pospieszyła posadzić wszystkich przy okrągłym stole, na którym syczał samowar. Dunia i Łużyn ulokowali się naprzeciwko siebie na przeciwległych brzegach stołu. Razumichin i Raskolnikow siedli naprost pani Pulcherji; Razumichin bliżej Łużyna, Raskolnikow zaś przy siostrze.
Nastąpiła chwilka milczenia. Pan Piotr zwolna wyjął batystową chustkę, z której dał się czuć zapach perfum, i wytarł nos z wyrazem lubo cnotliwego, ale zawsze nieco draśniętego w swej godności człowieka i przytem zdecydowanego zażądać wyjaśnienia. Przyszła mu myśl jeszcze w przedpokoju nie zdejmować palta i odjechać, i tem surowo i dotkliwie ukarać obie damy, tak, ażeby odczuły to za jednym zamachem. Ale wolał postąpić inaczej. Przytem, człowiek ten nie lubił tajemnic, a tu należało rzecz wyjaśnić: skoro tak wyraźnie przekroczono jego rozkaz, musi więc być coś, lepiej tedy będzie, gdy się dowie; na ukaranie zawsze będzie dość czasu, jest to zresztą w jego mocy.
— Spodziewam się, że podróż odbyły panie szczęśliwie? — ceremonjalnie zwrócił się do pani Pulcherji.
— Dzięki Bogu.
— Bardzo mi przyjemnie. Nie czuje się pani zmęczoną, panno Eudoksjo?
— Jestem młoda i silna, nie męczę się tak łatwo, ale mama bardzo odczuła podróż — odparła Dunia.
— Cóż robić; nasze drogi państwowe są bardzo długie. Wielką jest, „matuszka Rosja“... Ja zaś, pomimo chęci, żadną miarą nie mogłem zdążyć na spotkanie. Sądzę jednak, iż wszystko odbyło się bez wielkich kłopotów.
— Ach nie, byłyśmy w wielkim ambarasie — ze szczególnym naciskiem pospieszyła oznajmić pani Pulcherja, — i gdyby nam sam Pan Bóg nie był zesłał pana Dymitra, to zginęłybyśmy poprostu. To właśnie pan Dymitr Razumichin — dodała, przedstawiając go Łużynowi.
— Przecie miałem zaszczyt... wczoraj — wycedził Łużyn, nieprzyjaźnie spojrzawszy na Razumichina, poczem nachmurzył się i zamilkł. Bo i wogóle, pan Piotr należał do rzędu ludzi, napozór bardzo uprzejmych w towarzystwie i mających wiele pretensyj do uprzejmości, ale niech tylko cokolwiek będzie im nie do smaku, natychmiast tracą wszystkie swoje właściwości i stają się podobnymi raczej do worków z mąką, aniżeli do towarzyskich i rozmownych kawalerów. Wszyscy znowu zamilkli: Raskolnikow milczał uporczywie. Dunia do czasu nie chciała przerywać milczenia. Razumichin nie miał nic do mówienia, tak, że pani Pulcherja znowu zaczęła się niepokoić.
— Pani Świdrygajłowa umarła — zaczęła, uciekając się do swego ulubionego środka.
— A tak, słyszałem, zaraz mi o tem doniesiono, a nawet mogę paniom zakomunikować, że pan Arkadjusz Świdrygajłow, niezwłocznie po pogrzebie małżonki, wyjechał do Petersburga. Taką przynajmniej wiadomość otrzymałem z najpewniejszych źródeł.
— Do Petersburga? Tutaj? — zaniepokojona zapytała Dunia i spojrzała na matkę.
— Tak jest, i naturalnie, pewno nie bez celu, wziąwszy na uwagę pośpiech wyjazdu i wogóle poprzednie okoliczności.
— Boże! Miałżeby i tutaj nie dać spokoju Duni? — zawołała pani Pulcherja.
— E, nie powinny się panie lękać, naturalnie, jeżeli same panie nie zechcecie wchodzić z nim w jakiekolwiek stosunki. Co do mnie, to ja go nawet śledzę, i szukam właśnie, gdzie się też zatrzymał...
— Ach panie Piotrze! Nie uwierzy pan, jakeś mnie pan tą wiadomością przeraził. Widziałam go wszystkiego dwa razy, ale wydał mi się okropny, okropny! Jestem przekonana, że on był przyczyną śmierci nieboszczki żony.
— No, nie można twierdzić tak stanowczo. Mam pewne wiadomości. Nie przeczę, że może on przyspieszył katastrofę moralnym, że tak powiem, wpływem obelgi; ale co się tyczy postępowania i wogóle moralnej charakterystyki postaci, to zgadzam się z panią. Nie wiem, czy jest teraz bogaty, i ile zostawiła mu Marta; o tem dowiem się w najbliższym czasie; ale tu w Petersburgu zwłaszcza mając pewne środki, bezwarunkowo rozpocznie po dawnemu. Jest to najrozpustniejszy i najbardziej zgubiony człowiek ze wszystkich ludzi tego rodzaju! Mam dużo powodów, ażeby mniemać, iż Marta, która miała nieszczęście pokochać go i wykupić z długów, przyczyniła się do pewnej sprawy; mianowicie jej staraniom należy zawdzięczyć umorzenie, przed ośmiu laty, pewnego procesu kryminalnego, z przymieszką zwierzęcej i, że tak powiem, fantastycznej lekkomyślności, za którą mógł on bardzo a bardzo łatwo powędrować na Syberję. Taki to człowiek!
— Ach Boże! — zawołała pani Pulcherja. Raskolnikow słuchał z uwagą.
— I to prawda, że pan ma pewne o tem wiadomości? — zapytała Dunia, surowym i prawie rozkazującym głosem.
— Powtarzam to tylko, co słyszałem sam, w sekrecie, od nieboszczki Marty. Winienem dodać, że z punktu prawnego, sprawa to bardzo zawiła. Mieszkała tu i zdaje się, mieszka nawet dotąd, niejaka Resslich, cudzoziemka i przytem lichwiarka, zajmująca się nadto gorszemi jeszcze interesami. Z tą otóż Resslich pan Świdrygajłow znajdował się oddawna w bardzo bliskich i podejrzanych stosunkach. Miała ona daleką krewną, zdaje się, siostrzenicę, głuchoniemą, dziewczynkę lat piętnastu czy też czternastu, której ta Resslich wprost nienawidziła i wymawiała każdy kęs chleba; biła ją nawet bez litości. Pewnego razu znaleziono ją na strychu bez życia. Sąd orzekł, że to samobójstwo. Po załatwieniu zwykłych formalności, skończyło się tylko na tem, ale wkrótce była denuncjacja, że nad dzieckiem... pastwił się okrutnie pan Świdrygajłow. Prawda, było to wszystko niedowiedzione; denuncjacja pochodziła od drugiej niemki, kobiety złej i nie zasługującej na zaufanie; wszystko skończyło się na plotce. Ale plotka ma zawsze jakąś podstawę. Musiała pani słyszeć, panno Eudoksjo, bawiąc u nich, o historji z lokajem Filipem, który sześć lat temu zmarł z pobicia, jeszcze za czasów pańszczyzny.
— Słyszałam przeciwnie, że się ten Filip sam powiesił.
— Tak było, ale zmusił go, albo raczej znaglił go do gwałtownej śmierci, trwały system prześladowania i kar ze strony Świdrygajłowa.
— Nic o tem nie wiem, — oschle odparła Dunia — słyszałam tylko dziwną historję, że ten Filip był jakimś melancholikiem, jakimś filozofem domowym, ludzie mówili, że się „zaczytał“, i że powiesił się raczej wskutek drwin ludzkich, nie zaś od butów pana Świdrygajłowa. Owszem, on przy mnie bardzo się dobrze z ludźmi obchodził, ludzie lubili go nawet, chociaż go w istocie posądzali o przyczynienie się do śmierci Filipa.
— Widzę, że pani, panno Eudoksjo, stałaś się skłonną do bronienia go — zauważył Łużyn, składając usta do dwuznacznego uśmiechu. — W istocie, jest to człowiek zręczny i umiejętnie schlebiający damom, czego smutnym przykładem była właśnie jego żona, która tak dziwnie zakończyła życie. Chciałem tylko dać dobrą radę paniom ze względu na jego usiłowania nawiązania stosunków, jakie napewno będzie czynił. Co się zaś mnie tyczy, to jestem przekonany, że ten człowiek powędruje wkrótce do więzienia. Marta nie miała nigdy zamiaru zapisać mu czegokolwiek, a jeżeli mu wreszcie nawet co zostawiła, to chyba coś tylko na konieczne potrzeby, coś bez wartości, jakąś efemerydę, czego nawet na rok nie wystarczy dla człowieka z jego nałogami.
— Panie Piotrze, proszę pana, przestańmy mówić o panu Świdrygajłowie — rzekła Dunia. — Sprawia mi to przykrość.
— Świdrygajłow był tylko co u mnie — ozwał się nagle Raskolnikow, po raz pierwszy przerywając milczenie.
Ze wszystkich stron dały się słyszeć okrzyki, wszyscy się doń zwrócili. Nawet pan Piotr był poruszony.
— Będzie temu z półtorej godziny, spałem, a on wszedł i przedstawił mi się — ciągnął Raskolnikow. — Był bardzo rozmowny i wesoły, i ma wszelką nadzieję, że ja się z nim zaprzyjaźnię. Między innemi prosi bardzo i szuka sposobności widzenia się z tobą. Duniu, mnie zaś prosił ażebym był pośrednikiem tej schadzki. Ma ci on uczynić jakąś propozycję — jaką mianowicie, mówił mi. Nadto, zawiadomił mnie z całą stanowczością, że pani Marta, na tydzień przed śmiercią, zdążyła zapisać ci, Duniu, w testamencie trzy tysiące rubli i że tę sumę możesz odebrać w bardzo niedługim czasie.
— Dzięki Bogu! — zawołała pani Pulcherja i przeżegnała się. — Módl się za nią, Duniu, módl się!
— To najzupełniejsza prawda — wyrwało się Łużynowi.
— No, no i cóż więcej? — nagliła Dunia.
— Potem powiedział, że sam jest niebogaty, i że cały majątek dziedziczą jego dzieci, które teraz bawią u ciotki. Potem, że stanął gdzieś niedaleko ode mnie, ale gdzie — nie wiem, nie pytałem się go.
— Ale co, co on chce zaproponować Duni? — spytała przerażona matka. — Czy ci powiedział?
— Powiedział.
— Cóż takiego? — Powiem potem — Raskolnikow zamilkł i wziął się do swojej herbaty.
Pan Piotr wyjął zegarek i spojrzał na godzinę.
— Muszę pójść za interesem, nie będę więc państwu przeszkadzał — dodał nieco urażony i zaczął wstawać z krzesła.
— Zostań pan, panie Piotrze — rzekła Dunia — wszak pan miałeś zamiar przepędzić z nami dzisiejszy wieczór. A przytem, sam pan pisałeś, że żądasz pan jakichś wyjaśnień od mamy.
— Tak jest, panno Eudoksjo — poważnie odparł Łużyn, przysiadłszy znowu na krześle, ale ciągle jeszcze z kapeluszem w rękach: — w istocie radbym otrzymać wyjaśnienie zarówno od pani, jak i od szanownej mamy pani, względem pewnych bardzo ważnych punktów. Ale tak jak brat pani nie może powtórzyć pewnych propozycji pana Świdrygajłowa, tak i ja nie pragnę i nie mogę mówić... przy obcych... o pewnych bardzo a bardzo ważnych kwestjach. Przy tem najważniejsza i najgłówniejsza moja prośba nie została wykonana...
Łużyn przybrał groźną minę i poważnie zamilkł.
— Pańska prośba, ażeby brata nie było w czasie pańskich odwiedzin, nie została wykonaną jedynie wskutek mojego życzenia, — rzekła Dunia. — Pisałeś pan, że brat mój pana obraził; sądzę, że to należy zaraz załagodzić, i że powinniście się panowie pogodzić. I jeżeli Rodzio rzeczywiście pana obraził, to on musi i będzie prosił pana o przebaczenie.
Pan Piotr zaczął zapewniać:
— Są niektóre obelgi, panno Eudoksjo, o których, pomimo chęci, niepodobna zapomnieć. Wszystko ma granicę, poza którą przekraczać nie należy; gdyż skoro się ją raz przekroczy, cofać się niepodobna.
— Właściwie nie o tem panu mówiłam — trochę niecierpliwie przerwała Dunia — zrozum pan, że cała przyszłość zależy od tego, czy się załagodzi to wszystko jak najprędzej czy nie? Mówię panu poprostu i otwarcie, że obstaję przy swojem, a jeśli pan mnie choć cokolwiek ceni, to, choć to niełatwo, ale cała ta historja musi się dziś zakończyć. Powtarzam panu, jeżeli mój brat jest winien, przeprosi pana.
— Dziwię się, że pani tę kwestję stawia w ten sposób — irytował się coraz bardziej Łużyn — ceniąc i, że tak powiem, uwielbiając panią, mogę przecie zarazem, nie lubić kogoś z rodziny pani. Pretendując o zaszczyt otrzymania rączki pani, nie mogę wszakże przyjąć na siebie zobowiązań nie dających się pogodzić...
— Ach, przestań się pan obrażać, panie Piotrze — z uczuciem przerwała Dunia — i bądź pan tym rozumnym i szlachetnym człowiekiem, za jakiego miałam pana zawsze i chcę pana uważać nadal. Dałam panu wielką obietnicę, jestem pańską narzeczoną; zaufaj mi więc pan w tej sprawie, i wierzaj pan, że potrafię sądzić bezstronnie. To że biorę na siebie rolę sędziego jest zarówno niespodzianką dla pana jak i dla mego brata. Kiedym go zaprosiła dzisiaj, po liście pańskim, ażeby koniecznie przyszedł w czasie pańskich odwiedzin, nic nie mówiłam mu o moich zamiarach. Zrozum pan, że jeżeli się nie pogodzisz, zmuszona będę wybierać pomiędzy wami: on albo pan. Tak stoi kwestja i z jego i z pańskiej strony. Nie chcę i nie powinnam się pomylić w wyborze. Dla pana muszę zerwać z bratem; dla brata z panem. Chcę i mogę dowiedzieć się teraz napewno: czy on jest dla mnie bratem? A o panu: czy jestem panu drogą, czy mnie pan cenisz, czy możesz pan być moim mężem?
— Panno Eudoksjo — krzywiąc się, wymówił Łużyn — słowa pani nazbyt są dla mnie ważkie, powiem więcej, obrażające, ze względu na stanowisko, jakie mam zaszczyt zajmować wobec pani. Pominąwszy dziwne i obraźliwe zestawienie mnie z tym... gwałtownym młodzieńcem, słowami swemi dopuszcza pani możność cofnięcia danej mi obietnicy. Pani powiada: „on albo pan?“ tem samem daje mi pani do zrozumienia, jak mało ja znaczę dla pani... nie mogę na to pozwolić wobec stosunków i... okoliczności, jakie istnieją pomiędzy nami.
— Jakto! — zarumieniła się Dunia — zestawiam pana i to co pana dotyczy z tem wszystkiem, co tylko miałam drogiego, w życiu, co dotąd stanowiło całe moje życie, i pan nagle obrażasz się, że zbyt mało pana cenię!...
Raskolnikow milcząco i zjadliwie uśmiechnął się. Razumichina aż zatrzęsło; ale pan Piotr nie dał za wygraną; przeciwnie, ża każdem słowem coraz się bardziej przyczepiał i irytował, jakby się rozsmakował.
— Miłość dla przyszłego towarzysza życia, dla męża, powinna przewyższać miłość dla brata — wymówił z mentorską powagą — a w każdym razie, ja nie mogę stać, z nim na równi... Lubo napisałem wprawdzie wczoraj, że w obecności brata pani nie chcę i nie mogę wyłożyć wszystkiego, po co przyszedłem, to jednak mam zamiar niezwłocznie zwrócić się do szanownej matki pani w sprawie głównego i niezmiernie dla mnie ważnego punktu. Syn pani, zwrócił się do pani Pulcherji — wczoraj w obecności pana Razsudnika (czy też... zdaje się tak? pan daruje, ale zapomniałem pańskie nazwisko, uprzejmie skłonił się Razumichinowi), obraził mnie przeinaczeniem mojej myśli, którą zakomunikowałem pani wtedy w prywatnej rozmowie, przy kawie, mianowicie, że ślub z biedną panienką, która już doznała krzywd życiowych, według mnie, jest korzystniejszy pod względem małżeńskim, aniżeli z panną posażną — szczególniej pod względem moralnym. Syn pani umyślnie przesadził znaczenie słów, aż do absurdu, oskarżywszy mnie o złe zamiary i, mojem zdaniem, opierając się właśnie na liście od pani. Będę się miał za szczęśliwego, jeżeli pani mnie przekona, że tak nie jest i uspokoi mnie pani w tej mierze. Niech więc mi pani powie, w jakich mianowicie wyrażeniach powtórzyła pani moje słowa panu Rodjonowi.
— Nie pamiętam — zmieszała się pani Pulcherja — powtórzyłam jak umiałam. Nie wiem, jak je panu zacytował Rodzio... Może co i przesadził...
— Gdyby nie pani, nie mógłby przesadzić.
— Panie Piotrze — odparła z godnością matka Raskolnikowa — dowodem tego, żeśmy z Dunią nie miały panu za złe słów pańskich, jest to, że przyjechałyśmy tutaj.
— Dobrze, mamo! — zachęciła matkę Dunia.
— A więc i ja temu jestem winien! — obraził się Łużyn.
— Tak, pan powstaje na Rodzia, panie Piotrze, a sam pan o nim nieprawdę napisałeś we wczorajszym liście — dodała, nabrawszy otuchy pani Pulcherja.
— Nie pamiętam, żebym napisał jaką nieprawdę.
— Napisałeś pan — ostro przerwał Raskolnikow, nie zwracając się do Łużyna — że ja wczoraj oddałem pieniądze nie wdowie po stratowanym, jak było w istocie, lecz jego córce (której do wczoraj nie widziałem wcale). Napisałeś pan to, ażeby mnie poróżnić z rodziną i dlatego dorzuciłeś pan, w niecnych wyrazach o sprawowaniu się dziewczyny, której pan nie znasz. Wszystko to plotki i podłość.
— Daruje pan, — drżąc ze złości odparł Łużyn — w moim liście pisałem o pańskich zaletach i postępkach jedynie na skutek życzenia pańskiej siostry i matki, które prosiły, ażeby im pana opisać: w jakich warunkach pana znalazłem i jakie wrażenie zrobiłeś pan na mnie? Co się zaś tyczy słów, o których mowa, to znajdź pan choć jeden wiersz niesprawiedliwy, to jest żeś pan nie roztrwonił pieniędzy i że w owej rodzinie, choćby nawet biednej, nie znajdowały się niegodne osoby?
— A podług mnie, to pan, z wszystkiemi swemi godnościami, nie warteś paznogcia tej nieszczęśliwej dziewczyny, w którą ciskasz kamieniem.
— Więc gotówbyś pan ją nawet wprowadzić do towarzystwa swojej matki i siostry?
— Zrobiłem to już, jeśli pan chcesz wiedzieć. Posadziłem ją dzisiaj obok matki i Duni.
— Rodziu! — zawołała pani Pulcherja.
Dunia zarumieniła się; Razumichin zmarszczył brwi, Łużyn uśmiechnął się dumnie i pogardliwie.
— Sama pani widzi, panno Eudoksjo — rzekł — czy zgoda jest tu możliwą? Spodziewam się, że sprawa ta jest już skończoną i wyjaśnioną raz na zawsze. Pójdę więc, ażeby nie przeszkadzać dalszej przyjemności rodzinnego spotkania i wymiany sekretów (wstał z krzesła i wziął kapelusz). Ale wychodząc, ośmielę się dodać, że na przyszłość spodziewam się nie być narażanym na podobne przykrości i że tak powiem, kompromisy. Zwłaszcza panią dobrodziejkę będę o to prosił, tembardziej, że i list mój był do pani adresowany, nie zaś do kogo innego.
Pani Pulcherja obraziła się trochę.
— Coś pan nas już zanadto bierze pod swoją władzę, panie Piotrze. — Dunia powiedziała panu przyczynę, dlaczego prośba pańska nie została wykonaną: ona miała dobre zamiary. A i piszesz pan do mnie, jakbyś mi pan rozkazywał. Miałyżbyśmy istotnie każde życzenie pana uważać za rozkaz? Otóż powiem panu, że przeciwnie, powinieneś pan być dla nas delikatniejszym teraz i bardziej pobłażliwym, bośmy wszystko porzuciły i, zaufawszy panu, przyjechałyśmy tutaj, a więc już i bez tego jesteśmy niejako w pańskiej władzy.
— To niezupełnie sprawiedliwie, pani dobrodziejko, zwłaszcza w obecnej chwili, kiedy stał się już głośnym zapis pani Świdrygajłowej w sumie trzech tysięcy, co, zdaje się, było bardzo na rękę, sądząc z nowego tonu, jakim zaczęłyście panie przemawiać do mnie — dodał złośliwie.
— Wnosząc z pańskiej uwagi, możnaby istotnie przypuszczać, żeś pan rachował na naszą bezsilność — z rozdrażnieniem wtrąciła Dunia.
— Ale teraz przynajmniej nie mogę na nią rachować, szczególniej nie pragnę przeszkodzić powtórzeniu sekretnych oświadczyn pana Świdrygajłowa, do których upełnomocnił pani braciszka, a które jak widzę, mają dla pani ważne, a może i nader przyjemne znaczenie.
— Ach mój Boże! — zawołał pani Pulcherja.
Razumichin nie mógł usiedzieć na krześle.
— I nie wstyd ci teraz, siostro? — zapytał Raskolnikow.
— Wstyd mi Rodziu — rzekła Dunia. — Panie Łużyn, proszę wyjść! — zwróciła się doń, pobladłszy z gniewu.
Pan Piotr, zdaje się, wcale nie spodziewał się takiego rozwiązania. Zanadto ufał sobie, swej władzy i bezsilności swoich ofiar. Nie uwierzył i teraz. Pobladł i usta mu się zatrzęsły.
— Panno Eudoksjo, jeżeli wyjdę teraz temi drzwiami, na taki rozkaz, to — pamiętaj pani — już nigdy nie powrócę. Niech pani to dobrze rozważy! Dotrzymam słowa.
— Co za czelność! — zawołała Dunia, zrywając się z krzesła: — ależ ja nie chcę, żebyś pan powracał.
— Jakto? Więc ta-a-k! — zawołał Łużyn, ani na chwilę do samego końca nie przypuszczając takiego rozwiązania i tem samem straciwszy teraz wątek: — więc to tak! A czy pani wie, panno Eudoksjo, że mógłbym zaprotestować?
— Jakie pan masz prawo mówić tak do niej! — gorąco ujęła się matka — w jaki sposób możesz pan protestować? I jakie to są pańskie prawa? No, czyż oddam takiemu jak pan moją Dunię? Wyjdź pan i uwolnij nas pan raz na zawsze! Sameśmy winne, żeśmy się wzięły do niesłusznej sprawy, a najbardziej ja...
— Jednakże, proszę pani — gorączkował się wściekły Łużyn — skrępowałyście mnie panie swojem słowem, którego się teraz wyrzekacie... i, nareszcie... nareszcie, poniosłem przez to... mnóstwo, że tak powiem, wydatków, kosztów...
Ta ostatnia pretensja tak licowała z charakterem pana Piotra, że Raskolnikow, który bladł z gniewu i z wysiłków, ażeby go powstrzymać, nie wytrzymał nagle i — wybuchnął śmiechem. Ale pani Pulcherja nie umiała już panować nad sobą:
— Wydatki? Co za wydatki? Czy o naszym kufrze mowa? A toć go panu konduktor przewiózł, za darmo. Boże! Więc myśmy pana krępowały! Ależ opamiętaj się pan, panie Piotrze, to raczej pan nam krępowałeś ręce i nogi, a nie my pana!
— Dosyć mamo, dosyć! — prosiła Dunia. — Panie Piotrze, odejdź pan, proszę pana!
— Odejdę, ale jeszcze jedno słówko! — wymówił, całkiem już prawie nie panując nad sobą: mama pani widocznie zapomniała, że zdecydowałem się wziąć panią pomimo pogłosek, jakie rozpuszczono w całej okolicy co do reputacji pani. Wzgardziwszy dla pani opinją publiczną i rehabilitując pani, mógłbym przecie żądać wynagrodzenia i nawet domagać się wdzięczności pani... Teraz dopiero otworzyły mi się oczy! Sam widzę, że może postąpiłem sobie bardzo, ale bardzo lekkomyślnie, nie zwracając uwagi na głos opinji...
— Ależ jemu chyba się w głowie pomieszało! — wrzasnął Razumichin, zrywając się z krzesła i gotując się już do rozprawy.
— Podły pan jesteś i zły! — rzekła Dunia.
— Ani słowa! Ani kroku! — zawołał Raskolnikow, wstrzymując Razumichina; poczem, zbliżywszy się prawie czołem do czoła Łużyna, rzekł cicho i dobitnie:
— Racz pan wyjść i ani słowa więcej, bo inaczej...

Pan Piotr przez kilka sekund spoglądał nań z bladą i wykrzywioną ze złości twarzą, poczem odwrócił się, wyszedł, i już oczywiście, rzadko kto unosił na kogo w swojem sercu tyle gniewnej nienawiści, jak ten człowiek na Raskolnikowa. Jego i tylko jego oskarżał o wszystko. Rzecz godna uwagi, iż gdy schodził ze schodów, ciągle mu się jeszcze zdawało, że sprawa może jeszcze nie zupełnie jest stracona, a co się tyczy samych kobiet, to nawet „bardzo, a bardzo“ możliwa do naprawienia.

ROZDZIAŁ III

Co najważniejsza, że Łużyn do ostatniej chwili nie przypuszczał takiego rozwiązania. Opierał się aż do ostatnich granic, nie mogąc zmieścić w swojej głowie, że dwie biedne i bezdomne kobiety mogą wyślizgnąć się z pod jego władzy. Temu przekonaniu pomogła wiele pycha i ten stopień zarozumiałości, którą najlepiej nazwać sobkostwem. Pan Piotr, wydobywszy się na wierzch z nicości, chorobliwie przywykł rozkoszować się samym sobą, wysoko cenił swój rozum i zdolności, a nawet niekiedy, sam na sam, lubował się swoją twarzą w zwierciadle. Ale najbardziej kochał i cenił zdobyte pracą i wszelkiemi środkami swoje pieniądze: stawiały go one na równi ze wszystkiem, co było wyższem od niego.
Przypominając teraz z goryczą Duni o tem, że zdecydował się wziąć ją, pomimo złej opinji, pan Piotr mówił szczerze i czuł nawet głębokie oburzenie na taką „czarną niewdzięczność“. A jednak, starając się wtedy o rękę Duni, był on już zupełnie i głęboko przeświadczony, że plotki nie miały żadnej podstawy, że całe miasteczko oddawna przestało się niemi zajmować, usprawiedliwiwszy Dunię w zupełności, a i on sam nie zaparłby się tego, że wszystko to było mu wiadomem i wówczas. Bądź co bądź jednak, wysoko cenił swoje postanowienie wywyższenia Duni aż do samego siebie i uważał to za czyn bohaterski. Wymawiając to przed chwilą Duni, wymawiał swoją ukrytą, wypieszczoną myśl, którą się już nieraz rozkoszował, i nie mógł pojąć, że inni ludzie nie uwielbiają jego postępku. Składając pierwszą wizytę Raskolnikowi, wszedł z uczuciem dobroczyńcy, przygotowanego do zerwania owoców i wysłuchania najsłodszych komplementów. I naturalnie, teraz, schodząc ze schodów, uważał się za obrażonego w najwyższem stopniu i za zapoznanego.
Dunia zaś była dlań poprostu niezbędną; wyrzec się jej — z tą myślą nie mógł się pogodzić. Już oddawna, od lat kilku, słodko marzył o małżeństwie, ale ciągle zbijał pieniądze i czekał. Z upojeniem myślał, w najgłębszem sekrecie, o dziewicy cnotliwej i biednej (bezwarunkowo biednej), bardzo młodziutkiej, bardzo ładniutkiej, z dobrego domu i wykształconej, bardzo nieśmiałej, takiej, któraby nadzwyczaj wiele przecierpiała w swojem życiu, któraby mu była zupełnie uległą, któraby przez całe życie miała go za swoje zbawienie, czciła go, podziwiała, uwielbiała, i tylko jego samego. Ileż scen, ile słodkich epizodów wytworzył sobie w wyobraźni, na ten ponętny i ucieszny temat, odpoczywając po pracy! I oto marzenie tylu lat urzeczywistniło się już prawie: piękność i wykształcenie panny Eudoksji uderzyły go; jej położenie bez wyjścia podnieciło go ostatecznie. Miał przed sobą nieco więcej nawet, aniżeli marzył — dziewicę dumną, szlachetną, cnotliwą, wykształceniem i rozwojem umysłowym przewyższającą go (przyznawał się do tego), i taka to istota będzie mu niewolniczo wdzięczna przez całe życie za jego dobrodziejstwo i kornie zniży się przed nim, a on będzie rządził, będzie panował samowładnie bez granic.
Jakby naumyślnie, niedawno przedtem, po długich kombinacjach i namysłach, postanowił ostatecznie zmienić karjerę i wstąpić w szersze koło działalności, a tem samem, stopniowo, przedostać się do lepszego towarzystwa, o którem już oddawna pożądliwie marzył... Jednem słowem, postanowił zakosztować Petersburga. Wiedział on, że przez kobiety można „bardzo a bardzo“ wiele skorzystać. Uwielbienie pięknej, cnotliwej i wykształconej kobiety mogłoby cudownie ozdobić jego drogę, przyciągnąć doń, otoczyć go aureolą... i oto, wszystko runęło! To obecne nagłe, brzydkie zerwanie, podziałało nań jak uderzenie piorunu. Był to jakiś niesmaczny żart, bez sensu! On ledwie się kruszynkę posprzeczał; nie zdołał nawet wypowiedzieć wszystkiego, poprostu zażartował sobie, zapalił się, a skończyło się tak potwornie! Nareszcie, wszak on już kochał Dunię po swojemu, już panował nad nią w marzeniach — i nagle!.. Nie! Jutro, zaraz jutro, trzeba to wszystko naprawić, wskrzesić, wygoić, a przedewszystkiem — zniszczyć tego młokosa, smarkacza, który był powodem wszystkiego. Z uczuciem chorobliwem przychodził mu na myśl, także jakoś pomimo woli, Razumichin.. ale, zresztą, wkrótce się uspokoił pod tym względem: „Jeszcze może i tego zestawić z tamtym!“ Ale kogo się istotnie lękał najbardziej — to Świdrygajłowa... Słowem, miał przed sobą mnóstwo kłopotów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nie, to ja, ja jestem winna najwięcej ze wszystkich! — mówiła Dunia, ściskając i całując matkę: — tak, mnie skusiły jego pieniądze, ale przysięgam, bracie, — ani przypuszczałam, żeby to był tak nędzny człowiek! Gdybym go była poznała dawniej, nicby mnie nie skusiło! Nie oskarżaj mnie, bracie!
— Bóg strzegł! Bóg strzegł! — szeptała matka, ale jakoś bezmyślnie, jakby nie ogarnąwszy jeszcze należycie wszystkiego, co zaszło.
Wszyscy cieszyli się, śmieli się nawet przez pięć minut. Tylko Dunia marszczyła brwi i bladła, na wspomnienie tego, co zaszło. Pani Pulcherja nie mogła wyobrazić sobie, że także będzie kontenta: zerwanie z Łużynem wydawało się jeszcze zrana strasznem nieszczęściem. Ale Razumichin był zachwycony. Nie śmiał jeszcze zupełnie wyrazić swego zachwytu, ale trząsł się cały jak w febrze, jakby pięciopudowy ciężar spadł mu z serca. Teraz ma prawo oddać im całe swoje życie, służyć im... Do czego bo nie ma prawa! A zresztą jeszcze bojaźliwiej odganiał dalsze myśli i lękał się własnej wyobraźni. Jeden tylko Raskolnikow siedział wciąż na tem samem miejscu, prawie ponury i roztargniony. On, który najbardziej nalegał na wypędzenie Łużyna, teraz jakby najmniej ze wszystkich zajmował się tem, co zaszło. Duni mimowoli przyszło na myśl, że on ciągle jeszcze gniewa się na nią, a pani Pulcherja przypatrywała mu się bojaźliwie.
— Cóż ci powiedział Świdrygajłow? zbliżyła się doń, Dunia.
— Ach tak, tak! — zawołała matka.
Raskolnikow podniósł głowę.
— Chce ci koniecznie ofiarować dziesięć tysięcy rubli i przy tem pragnie widzieć się z tobą raz jeden w mojej obecności.
— Widzieć! Za nic na świecie! — zawołała pani Pulcherja — i jak on śmie ofiarowywać jej pieniądze?
Następnie Raskolnikow powtórzył (dość oschle) swoją rozmowę ze Świdrygajłowem, przepuściwszy o widmach, ażeby nie wdawać się w zbyteczne szczegóły i czując wstręt do jakiejbądź rozmowy, prócz najniezbędniejszej.
— Cóżeś mu odpowiedział? — zapytała Dunia.
— Najprzód powiedziałem mu, że nic ci nie powtórzę. Wtedy powiedział mi, że będzie się sam, wszelkiemi siłami, starał zobaczyć siz tobą. Zapewniał mnie, że jego uczucia względem ciebie były złudzeniem i że teraz nic dla ciebie nie czuje... On nie chce, abyś wyszła za Łużyna... Wogóle plątał się w rozmowie.
— Jakże ci się on wydał? Czy sobie wyrobiłeś jakie zdanie o nim?
— Przyznaję, że nic nie rozumiem. Ofiaruje dziesięć tysięcy, a sam mówi, że jest niebogaty. Oznajmia, że chce gdzieś wyjechać i za dziesięć minut zapomina, że mówił o tem. Nagle powiada, że się chce żenić i że go już swatają... Naturalnie, ma jakieś zamiary, i, najprawdopodobniej — złe. Ale znowu nie podobna przypuścić ażeby tak głupio brał się do rzeczy, gdyby miał co do ciebie złe zamiary... Naturalnie odmówiłem mu w twojem imieniu, przyjęcia tych pieniędzy, raz na zawsze. Wogóle wydał mi się bardzo dziwnym i... nawet... z oznakami jakby obłędu. Ale mogłem się pomylić: może to poprostu okpiwanie w swoim rodzaju. Śmierć żony, zdaje się, robi na nim wrażenie...
— Wieczny jej odpoczynek! zawołała pani Pulcherja: — będę się za nią modliła wiecznie, wiecznie! A cóż by się teraz z nami stało, Duniu, bez tych trzech tysięcy! Boże! A toć jak z nieba nam spadły! Ach, Rodziu, wszak dziś rano miałyśmy wszystkiego trzy ruble i myślałyśmy właśnie, coby zastawić, ażeby tylko nie brać od tego, dopóki się sam nie domyśli.
Dunię jakoś zanadto uderzyła propozycja Świdrygajłowa. Stała ciągle w zamyśleniu.
— Musi mieć coś okropnego na myśli! — wymówiła prawie szeptem do siebie, drżąc prawie.
Raskolnikow spostrzegł tę niezwykłą trwogę.
— Widzę, że mi wypadnie jeszcze raz się z nim zobaczyć — rzekł do Duni.
— Będziemy śledzić! Ja go wyśledzę! — energicznie krzyknął Razumichin. — Z oka nie spuszczę! Rodzio mnie upoważnił. Sam mi powiedział: „Strzeż siostry“. A pani, czy mnie pani upoważnia, panno Eudoksjo?
Dunia uśmiechnęła się i wyciągnęła doń rękę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pani Pulcherja spoglądała na nią nieśmiało: zresztą trzy tysiące uspokajały ją widocznie.
Przez kwradrans rozmowa była nader ożywiona. Nawet Raskolnikow, lubo nie rozmawiał, ale słuchał uważnie. Dowodził Razumichin:
— I poco macie panie odjeżdżać! — z przejęciem wysilał się na uroczystą przemowę: — i co panie będziecie robiły w miasteczku? A co najważniejsze, że tu jesteście wszyscy razem i jedno drugiemu jest potrzebne — i jak potrzebne, chciejcie mnie zrozumieć! No, choćby przez jakiś czas. Mnie zaś przyjmijcie za przyjaciela, wspólnika, i upewniam panie, że zrobimy świetny interes. Posłuchajcie tylko, a wyłuszczę paniom cały swój projekt! Już mi to chodziło po głowie, jeszcze dziś rano, kiedy się tu jeszcze nic nie stało... Otóż widzicie panie, mam wujaszka (przedstawię go paniom; miły i szanowny starowinka!); ten wujaszek ma tysiąc rubli kapitału, sam zaś żyje z emerytury i niczego mu nie potrzeba. Już oto drugi rok upiera się, ażebym wziął od niego te tysiąc rubli i żebym mu płacił po sześć od sta na rok. Widzę postęp: on chce mi poprostu dopomóc; ale w zeszłym roku nie było mi potrzeba, w tym jednak roku tylko właśnie czekałem na jego przybycie, i postanowiłem wziąć. Panie dacie drugi tysiąc z waszych trzech, i oto dosyć na pierwszy początek, i zawiążemy spółkę. Cóż tedy będziemy robić?[3]
Tu Razumichin jął rozwijać swój projekt; dużo prawił o tem, jak prawie wszyscy wydawcy i księgarze mało się znają na swoim towarze, a tem samem są złymi wydawcami, podczas gdy porządne wydawnictwa zawsze się opłacą i dadzą procent, niekiedy znaczny. O tej to działalności wydawniczej marzył od dawna Razumichin, który już od dwóch lat pracował na innych i nieźle znał trzy języki europejskie, pomimo że przed sześcioma dniami mówił do Raskolnikowa, że w niemieckim „szwach“, w celu namówienia go do wzięcia na siebie połowy tłumaczenia i trzech rubli zadatku; skamlał wtedy, a Raskolnikow wiedział, że kłamie.
— Dlaczego, dlaczego mamy nie skorzystać, skoro mamy w rękach główną podstawę interesu — własne pieniądze? — gorączkował się Razumichin. — Oczywiście, trzeba dużo pracy, ale będziemy pracować pani, panno Eudoksjo, ja, Rodjon... niektóre wydawnictwa bardzo procentują! A najgłówniejszą podstawą interesu jest to, że będziemy wiedzieli, co tłumaczyć. Będziemy tłumaczyć i wydawać, uczyć się, wszystko razem. Teraz ja mogę być przydatnym; bo mam doświadczenie. Oto już niemal dwa lata zmieniam wydawców i znam ich na wylot: nie święci garnki lepią, wierzajcie mi! I dlaczego, dlaczego wypuszczać z rąk taki pewny kawałek chleba! Ja sam znam i chowam w sekrecie takie trzy dzieła, że za sam pomysł przekładu i wydania ich, możnaby wziąć po jakie sto rubli za każdą książkę, a za jedną z nich to nawet i pięciuset nie wziąłbym za sam pomysł. I co panie powiecie, niechbym nawet zdradził przed którym z nich ten sekret, gotów wątpić, takie niezdary! A już co do zabiegów o druk, papier, sprzedaż i t. p., to już wszystko biorę na siebie! Znam wszystkie zakątki! Zaczniemy od małego, dojdziemy do dużego, a przynajmniej wystarczy na życie, a w każdym razie nakład się zwróci.
Oczy Duni błyszczały.
— To co pan mówi, bardzo mi się podoba — rzekła.
— Ja bo co prawda nie znam się na tem — dodała matka, — może to i dobre, chociaż, Bóg to raczy wiedzieć. Obce to dla nas, nieznane. Naturalnie, musimy tu pozostać, choćby na czas pewien...
Spojrzała na Rodzia.
— Cóż ty na to, bracie? — rzekła Dunia.
— Sądzę, że to myśl bardzo dobra — odparł. — O firmie, naturalnie, odrazu nie ma co myśleć, ale pięć do sześciu dzieł istotnie można wydać z zupełną gwarancją powodzenia. Ja sam nawet wiem o pewnej książce, która bezwarunkowo znalazłaby pokup. A co się tyczy tego, czy on potrafi poprowadzić interes, to niema żadnej wątpliwości: zna się na tem... Zresztą, macie jeszcze dość czasu do pogadania o tem...
— Hura! — zawołał Razumichin — teraz, czekajcie, jest tu, w tym samym domu wolne mieszkanie, u tych samych gospodarzy. Nie łączy się ono z tymi numerami, jest umeblowane, cena przystępna, trzy pokoiczki. Na początek niech panie je wynajmą. Zegarek zastawię paniom jutro i przyniosę pieniędzy, a potem wszystko się ułoży. A co najgłówniejsze, możecie wszyscy razem mieszkać, i Rodzio z paniami. Gdzież to się wybierasz, Rodziu?
— Jakto, Rodziu, już odchodzisz! — prawie z przestrachem zapytała matka.
— W takiej chwili! — zawołał Razumichin.
Dunia patrzała na brata z niedowierzającem zdumieniem. W ręku miał czapkę; zabierał się do wyjścia.
— Doprawdy, jakbyście mnie grzebali, albo żegnali na wieki — wymówił dziwnie jakoś.
Uśmiechnął się, ale jakgdyby to nie był uśmiech.
— A kto wie, może się po raz ostatni widzimy ze sobą — dodał niechcący.
Pomyślał tak do siebie, ale wymówiło mu się głośno.
— Co ci do głowy przychodzi! — zawołała matka.
— Dokąd idziesz, Rodziu? — Dziwnie jakoś spytała Dunia.
— Tak, mam pilny interes — odparł ze smutkiem, jakby wahając się, co ma powiedzieć. Ale na bladej jego twarzy widać było silne postanowienie.
— Chciałem powiedzieć... idąc tutaj... chciałem powiedzieć wam, mateczko i tobie, Duniu, że lepiej będzie, gdy się rozstaniemy na czas pewien. Ja się czuję niedobrze, jestem niespokojny... potem przyjdę, sam przyjdę, gdy.. będzie można. Pamiętam o was i kocham was... Zostawcie mnie! zostawcie mnie samego! Postanowiłem to już dawniej... silnie postanowiłem... Coby się ze mną nie stało, zginę czy nie, chcę być sam jeden. Zapomnijcie o mnie zupełnie. To lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Jeżeli będzie potrzeba, sam przyjdę, albo... was zawezwę. Może wszystko zmartwychwstanie! A teraz, jeżeli mnie kochacie, wyprzyjcie się mnie... W przeciwnym razie znienawidzę was, czuję to... Bywajcie zdrowe!
— Boże! — zawołała pani Pulcherja.
I matka i siostra strasznie były przerażone; Razumichin także.
— Rodziu! Rodziu! Pogódź się z nami, bądźmy jak dawniej! — zawołała biedna matka. On zwolna odwrócił się ku drzwiom i zwolna wyszedł z pokoju. Dunia dogoniła go.
— Bracie! Co ty robisz z matką! — wyszeptała ze spojrzeniem pełnem oburzenia.
Spojrzał na nią ponuro.
— To nic, ja przyjdę, będę przychodził! — wyszeptał półgłosem, jakby sam nie wiedząc, co chciał powiedzieć, i wyszedł z pokoju.
— Nieczuły, zły egoista! — krzyknęła Dunia.
— To warjat, a nie nieczuły! Szalony! Czyż panie jeszcze tego nie widzą? To wy nieczułe jesteście, a nie on!... — gorąco wyszeptał Razumichin nad samem jej uchem, silnie ścisnąwszy ją za rękę.
— Ja zaraz wrócę! — zawołał, zwracając się do obumarłej pani Pulcherji i wybiegł z pokoju.
Raskolnikow oczekiwał go na końcu korytarza.
— Wiedziałem, że wybiegniesz — rzekł. — Wróć do nich i bądź z niemi... Bądź i jutro u nich... i zawsze... Ja... może przyjdę... jeśli będę mógł. Do widzenia!
I nie podając ręki, odszedł.
— Ale dokąd? Co ci jest? Czyż tak można? — mówił zupełnie strapiony Razumichin.
Raskolnikow zatrzymał się jeszcze raz.
— Raz na zawsze, nigdy o nic mnie się nie pytaj. Nie mam ci co odpowiadać... Nie przychodź do mnie. Może ja tu i przyjdę... Zostaw mnie, ale ich... nie zostawiaj. Rozumiesz?
Na korytarzu było ciemno; stali przy lampie. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Razumichin przez całe życie pamiętał tę chwilę. Pałający i przeszywający wzrok Raskolnikowa, jakby wzmacniał się z każdą sekundą, przenikał do jego duszy, do pojęć. Nagle Razumichin drgnął. Coś szczególnego przebiegło pomiędzy nimi... Przebiegła jakaś myśl, jakby hasło; coś strasznego, okropnego i nagle dającego się z obu stron ogarnąć... Razumichin zbladł, jak trup.
— Rozumiesz teraz!? — rzekł teraz Raskolnikow z chorobliwie wykrzywioną twarzą. — Wróć się, idź do nich, — dodał nagle i szybko odwróciwszy się, wyszedł na ulicę.

Nie będziemy opowiadać, co było tego wieczoru u pani Pulcherji, gdy powrócił Razumichin, jak je zaczął uspokajać, jak przysięgał, że Rodzio musi odpocząć po chorobie, przysięgał, że Rodzio bezwarunkowo przyjdzie, że nie trzeba go irytować; jak on, Razumichin, będzie go śledził, da mu dobrego, najlepszego doktora, całe konsyljum; jednem słowem, od tego wieczoru, Razumichin stał się u nich synem i bratem.

ROZDZIAŁ IV

A Raskolnikow poszedł prosto do domu, gdzie mieszkała Zosia. Dom był dwupiętrowy, stary, zielonej barwy. Odszukał stróża i otrzymał niewyraźne wskazówki, gdzie mieszka krawiec Kapernaumow. Odnalazłszy w kącie na podwórzu wejście na wąskie i ciemne schody, wszedł nareszcie na pierwsze piętro i wyszedł na balkon, okalający je od podwórza. Podczas gdy tak chodził w ciemności, nie widząc, gdzieby mogło być wejście do Kapernaumowa, nagle, koło niego otworzono jakieś drzwi; machinalnie przystąpił do nich.
— Kto tu? — bojaźliwie zapytał głos kobiecy.
— To ja... do pani — odparł Raskolnikow, i wszedł do maleńkiego przedpokoju. Tu, na wytłoczonem krześle, w wykrzywionym mosiężnym lichtarzu stała świeca.
— To pan! Boże! — słabo krzyknęła Zosia i stanęła jak wryta.
— Którędy do pani? Tutaj?
I Raskolnikow, starając się na nią nie patrzeć, coprędzej przeszedł do pokoju.
Po chwili, weszła ze świecą; Zosia, postawiła świecę i stanęła sama przed nim, całkiem pomieszana, niepomiernie wzruszona i widocznie przerażona jego niespodziewaną wizytą. Nagły rumieniec wystąpił na jej bladą twarzyczkę i nawet łzy ukazały się w oczach... Było jej i niedobrze, i słodko, i wstyd jej było... Raskolnikow szybko odwrócił się i siadł na krześle przy stole. Rzutem oka zdołał ogarnąć mieszkanie.
Była to izba duża, ale nadzwyczaj niska, jedyna, którą Kapernaumowie odnajmowali. Zamknięte drzwi prowadziły do nich. Z przeciwnej prawej strony, były jeszcze drugie drzwi, zawsze zamknięte na głucho. Drzwi te prowadziły już do innego mieszkania. Izba Zosi podobna była do stodoły, miała kształt bardzo nieforemnego czworoboku i to nadawało jej obrzydliwy pozór. Ściana o trzech oknach, wychodzących na kanał, przecinała pokój jakoś na ukos, wskutek czego jeden kąt, nadzwyczaj ostry, uciekał gdzieś w głąb, tak, że go przy słabem świetle, trudno było nawet dojrzeć; drugi kąt za to był znowu zanadto rozwarty. W tej olbrzymiej izbie mebli prawie nie było. W kącie, na prawo znajdowało się łóżko; przy niem, bliżej drzwi, krzesło. Przy tej samej ścianie, gdzie było w pokoju. Żółtawe, obdarte i zabrudzone tapety poczerniały we wszystkich kątach; w zimie musiało tu być i dymno i wilgotno. Bieda wyglądała zewsząd: nawet nad łóżkiem nie było firanek.
Zosia w milczeniu patrzyła na swojego gościa, tak uważnie i bez ceremonji oglądającego jej pokój i nawet zaczęła nareszcie drżeć ze strachu, jakgdyby stała przed sędzią i panem swojej doli.
— Już późno... Już jest jedenasta? — zapytał, dotąd jeszcze nie podnosząc na nią oczu.
— Już... — wyszeptała Zosia. — O jest już, jest! — dodała nagle, jakby w tem znalazła punkt wyjścia: — właśnie wybiła u gospodarza... sama słyszałam... Jest.
— Przyszedłem do pani po raz ostatni — ciągnął ponuro Raskolnikow, chociaż i teraz był ledwie po raz pierwszy — może już pani nigdy nie zobaczę...
— Pan... wyjeżdża?
— Nie wiem... wszystko od jutra...
— Więc pan jutro nie będzie u pani Katarzyny? — zadrżał głos Zosi.
— Nie wiem. Wszystko zależy od jutra... Ale nie mówmy o tem: przyszedłem powiedzieć słówko...
Podniósł na nią zamyślone oczy i nagle spostrzegł, że sam siedzi, a ona ciągle jeszcze stoi przed nim.
— Czegóż pani stoi? Siadaj pani — wymówił nagle zmienionym, cichym i łagodnym głosem.
Usiadła. On życzliwie i prawie ze współczuciem popatrzył na nią przez chwilę.
— Jaka pani szczuplutka! Jaka to ręka! Zupełnie przezroczysta. Palce jak u nieboszczki.
Wziął jej rękę. Zosia uśmiechnęła się słabo.
— Ja zawsze taka byłam.
— I póki pani mieszkała w domu?
— Tak.
— Ha, nic dziwnego! — wymówił urywanie, a wyraz twarzy i dźwięk jego głosu znowu się nagle zmieniły. Obejrzał się raz jeszcze dokoła.
— Pani to wynajmuje od Kapernaumowa?
— Tak.
— Oni są tam, za drzwiami?
— Tak... Mają także taki pokój.
— Wszyscy w jednym?
— W jednym.
— Jabym się tu bał w nocy, w pani pokoju — zauważył ponuro.
— Gospodarze bardzo są dobrzy, bardzo łaskawi — odparła Zosia, wciąż jeszcze jakby niepewna siebie i nieśmiała. — I wszystkie meble, i wszystko tu, ich. Ale oni bardzo dobrzy, i dzieci często do mnie przychodzą.
— Te jąkały?
— Tak... on się jąka i kuleje. I żona także... Nie powiem żeby się jąkała, ale jakby nie wymawia wszystkiego. To bardzo dobra kobieta. A dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się jąka, a reszta poprostu chora... ale się nie jąkają... A skąd pan ich zna? — dodała z pewnem zdziwieniem.
— Pani ojciec wszystko mi wtedy opowiedział. I o pani opowiedział mi wszystko. I o tem, jak pani o godzinie szóstej poszłaś, a o dziewiątej wróciłaś, i o tem, że Katarzyna całą noc przeklęczała przy pani łóżku.
Zosia posmutniała.
— Zdawało mi się dzisiaj, żem go widziała — szepnęła z niepewnością.
— Kogo?
— Ojca. Szłam przez ulicę, tu niedaleko, na rogu, o dziesiątej, a on jakby szedł przede mną. Zupełnie jakby on. Chciałam już zajść do matki...
— Przechadzałaś się pani?
— Tak — szepnęła Zosia, znowu zmieszana i zawstydzona.
— Pani Katarzyna źle się z panią obchodziła w domu, u ojca, co? Biła panią?
— Ach nie, co też pan, nie; — Z pewnym przestrachem spojrzała nań Zosia.
— Więc pani ją kocha?
— Ja? A ja-a-akże! — wyciągnęła żałośnie Zosia i z cierpieniem załamała nagle ręce. — Ach! pan jej... Gdybyś pan ją znał. Toć ona całkiem jak dziecko... jakby niespełna rozumu z rozpaczy. A jaka była rozumna... jak wspaniałomyślna... jaka dobra! Pan nic; nic nie wie... och!
Zosia wymówiła to jakby w rozpaczy, wzburzona, cierpiąc i załamując ręce. Blade jej policzki zarumieniły się znowu, w jej oczach wyraziła się męczarnia. Widać było, że ją dotknięto do żywego, że strasznie pragnęła coś powiedzieć, ująć się, zastąpić. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli się tak można wyrazić, wyryło się nagle we wszystkich rysach jej twarzy.
— Biła! Co też pan mówi! Boże, biła! A chociażby i biła, więc i cóż! Więc cóż? Pan nic nie wie... Ona taka nieszczęśliwa! I chora... Ona szuka sprawiedliwości... Ona jest święta. Ona tak wierzy, że wszystko musi znaleźć sprawiedliwość i żąda... I żeby ją nawet zamęczyć, to nie dopuści się niesprawiedliwości. Sama nie widzi, że to niepodobna, ażeby wszystko było u ludzi sprawiedliwe, i irytuje się... Jak dziecko, jak dziecko! Ona sprawiedliwa, sprawiedliwa!
— A cóż będzie z panią?
Zosia spojrzała nań pytająco.
— Wszak oni zostali na pani głowie. Prawda, że i dawniej wszystko było na pani głowie, i nieboszczyk na otrzeźwienie także pożyczał od pani. No, a teraz co będzie?
— Nie wiem — smutnie odparła Zosia.
— Oni tam zostaną?
— Nie wiem, tam się za mieszkanie należy; gospodyni podobno mówiła dzisiaj, że wymówi mieszkanie, a pani Katarzyna powiada, że i sama się nie zostanie.
— Cóż się tak zawzięła? Czy na panią liczy?
— Ach, nie, nie mów pan tak! My żyjemy jak jedna — znowu wzburzyła i irytowała się Zosia, jak rozgniewany kanarek, lub inny mały ptaszek. — Bo i jak ma zostać? No jak ma zostać? — pytała gorączkując się i zapalając. — Ale ile się ona dziś napłakała! Zmysły się jej mieszają, pan tego nie dostrzegł? Mieszają się; to się lęka, jak malutka o to, czy aby jutro będzie przyzwoicie, czy będą zakąski i wszystko... to załamuje ręce, krwią pluje, płacze, nagle zaczyna bić głową o ścianę, jak w rozpaczy. A potem znowu się cieszy, na pana ciągle liczy: mówi, że pan jest teraz jej pomocnikiem i że ona gdzie pożyczy trochę pieniędzy i pojedzie do swego miasta, zemną, i założy pensję dla szlachcianek, a mnie zrobi dozorczynią i że zaczniemy nowe, piękne życie, i całuje mnie, ściska, pociesza, i wierzy w to wszystko! Wierzy w fantazje! Czyż można jej zaprzeczać? A sama przez cały dzień dzisiejszy pierze, czyści, reperuje; balję sama, taka słabiutka, wtoczyła do pokoju, ledwie dysząc, aż upadła na łóżko; chodziłyśmy z nią dziś rano po sklepach, po trzewiczki dla Polci i Lidzi, bo się im już zupełnie podarły, tylko że nam pieniędzy nie starczyło, bardzo nie starczyło, a ona takie malutkie trzewiczki wybrała, bo ona ma gust, pan nie wie... I aż się w sklepie przy kupcach rozpłakała, że zabrakło pieniędzy... Ach, aż litość brała patrzeć.
— To też dlatego pani tak mieszkasz? — rzekł z gorzkim uśmiechem Raskolnikow.
— A pan nie masz litości? Nie żałujesz jej pan? — zaczęła znowu Zosia: — wszak paneś, ja wiem, paneś ostatnie oddał, nic jeszcze nie widząc. A gdybyś pan był wszystko widział, o Boże! A ile, ile razy ja ją do łez doprowadziłam! O nawet zeszłego tygodnia! Och, ja! Wszystkiego na tydzień przed śmiercią. Postąpiłam sobie okrutnie! I ile razy ja to robiłam. Ach, jak teraz, przez cały dzień wspominać było boleśnie.
Zosia aż ręce załamywała mówiąc, z bólu wspomnień.
— To pani masz być tak okrutną?
— Tak, ja ja! Przyszłam wtedy — ciągnęła z płaczem — a nieboszczyk mówi: „Przeczytaj mi Zosiu, coś mnie głowa boli, przeczytaj mi... oto książka“, jakaś tam książka, pożyczył ją od pana Lebieziatnikowa, tam mieszka, ciągle pożyczał takie śmieszne książki. A ja mówię: „muszę już iść“, więc nie chciałam czytać, a zaszłam do nich głównie żeby pokazać kołnierzyki pani Katarzynie; bo mi Elżbieta handlarka, przyniosła tanio kołnierzyki i mankietki, ładne nowiutkie i z wyszyciem. A matce bardzo się spodobały, przymierzyła je i spojrzała w lustro, i bardzo, bardzo jej się spodobały: „podaruj mi je Zosiu — mówi, moja droga“. Moja droga, poprosiła, tak chciała je mieć. A poco jej to? Stare, dobre czasy przyszły na myśl! Patrzy w zwierciadło, kontenta, a żadnych, żadnych nie ma sukien, żadnych rzeczy, i od wielu to lat! I o nic nikogo nigdy nie poprosi: — dumna, raczej sama odda ostatnie, a tu naraz poprosiła — tak się jej spodobały! A ja pożałowałam, co matce po tem — powiadam! Powiedziałam tak. A tego przecie nie trzeba było mówić. Spojrzała tak na mnie i tak jej się przykro zrobiło, żem jej odmówiła, że aż żal było patrzeć... I to nie o kołnierzyk, ale żem ja odmówiła, widziałam to. Ach, zdaje mi się, że takbym wszystko teraz cofnęła, przerobiła, wszystkie te dawne słowa... Ach, ja... ale cóż!... Panu to wszystko jedno!...
— Znałaś pani tę Elżbietę, handlarkę?
— Tak... A pan znałeś ją? — z pewnem zdziwieniem spytała Zosia.
— Pani Katarzyna ma suchoty, źle z nią, wkrótce umrze — rzekł Raskolnikow, zmieniając przedmiot rozmowy.
— O nie, nie, nie! — I Zosia, mimowolnym ruchem schwyciła go za obie ręce — żeby tylko — nie...
— Ależ to lepiej, gdy umrze.
— Nie, nie lepiej, nie lepiej, wszak nie lepiej! — z trwogą powtarzała Zosia.
— A dzieci? Chyba je panie weźmiesz do siebie?
— Och, już nie wiem! — zawołała Zosia — prawie w rozpaczy uchwyciła się za głowę. Widać było, że ta myśl już często jej samej przychodziła do głowy, i że on tylko poruszył ją znowu.
— No a jeśli pani sama przy niej zachorujesz, jeśli panią zawiozą do szpitala, no co wtedy będzie? — bez litości nalegał.
— Ach, co pan mówi. Tego być nie może — i twarz Zosi wykrzywiła się straszną trwogą.
— Jakto, nie może być? — ciągnął Raskolnikow z ostrym uśmiechem: — wszak pani nie jesteś asekurowana? Cóż się wtedy stanie? Pójdą na ulicę, ona będzie kasłać i prosić i o ścianę tłuc gdzie głową, jak dzisiaj, a dzieci płakać będą... A potem upadnie, odwiozą do cyrkułu, do szpitala, umrze, a dzieci...
— Och, nie!... Bóg tego nie dopuści! — wyrwało się nareszcie ze ściśniętej piersi Zosi. Słuchała błagalnie patrząc nań i załamując w niemej prośbie ręce, jakby od niego wszystko zależało.
Raskolnikow wstał i zaczął chodzić po izbie. Minęła chwila. Zosia stała, opuściwszy ręce i głowę, w strasznem strapieniu.
— A zbierać nie można? Odkładać na czarną godzinę? — zapytał, zatrzymując się nagle przed nią.
— Nie — wyszeptała Zosia.
— Rozumie się, że nie! A próbowałaś pani? — dodał prawie z ironją.
— Próbowałam.
— I urwało się! No, naturalnie! O co się nawet i pytać!
I znowu przeszedł się po izbie. Minęła jeszcze chwila.
— Nie codzień miewa pani dochody?
Zosia zmieszała się jeszcze bardziej, niż poprzednio i krew znowu wystąpiła jej na policzki.
— Nie — wyszeptała z męczącym wysiłkiem.
— Z Polcią napewno będzie to samo — rzekł nagle.
— Nie, nie! Nie może być, nie! — zawołała Zosia z rozpaczą, jakby ją nagle nożem raniono. — Bóg, Bóg nie dopuści do takiej ostateczności!
— A innych dopuszcza.
— Nie, nie! Bóg ją obroni, Bóg!... — powtarzała, niepomna siebie.
— A może Boga niema wcale — z pewnem szyderstwem odparł Raskolnikow, roześmiał się i spojrzał na nią.
Twarz Zosi strasznie się zmieniła; dreszcz przebiegł po jej ciele. Z nieopisaną wymówką spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wymówić i tylko nagle gorzko, zaczęła płakać, zakrywszy twarz rękami.
— Pani mówisz, że Katarzyna traci zmysły; pani sama tracisz zmysły — wymówił po chwili milczenia.
Minęło pięć minut. On ciągle chodził tam i napowrót milcząc i nie patrząc na nią. Nareszcie zbliżył się do niej, oczy mu błyszczały. Wziął ją obiema rękami za ramiona i prosto poparzył w jej twarz zapłakaną. Wzrok miał suchy, rozpalony, ostry, usta mu silnie drgały... Nagle pochylił się i przypadłszy do podłogi pocałował ją w nogę. Zosia z przerażeniem cofnęła się, jak przed warjatem. I w istocie wyglądał zupełnie jak warjat.
— Co pan, co pan robi? Przede mną! — wymówiła zbladszy i w sercu uczuła ból dotkliwy.
On powstał zaraz.
— Oddałem hołd nie tobie, lecz wszystkim cierpieniom ludzkim — wymówił jakoś dziko i odszedł do okna.
— Słuchaj — dodał, wróciwszy do niej po chwili — niedawno powiedziałem pewnemu szkalownikowi, że on nie wart twojego palca... i że zrobiłem dzisiaj zaszczyt mojej siostrze, sadzając ciebie przy niej.
— Ach, co też pan powiedziałeś! I przy niej? — z przestrachem zawołała Zosia: — siedzieć ze mną? zaszczyt. Ależ ja jestem nieuczciwa... Ach, cóż pan powiedział!
— Nie za nieuczciwość i występek powiedziałem tak o tobie, lecz za ogrom twojego cierpienia. A żeś wielka grzesznica, to prawda — dodał prawie uroczyście — przedewszystkiem dlatego jesteś grzesznicą, że niepotrzebnie zabiłaś i zaprzedałaś siebie. O, to zgroza! To zgroza, że ty żyjesz w tem błocie, którego tak nienawidzisz i, że zarazem wiesz sama (tylko trzeba ci oczy otworzyć), że nikomu przez to nie przychodzisz z pomocą i nikogo od niczego nie zbawisz! Powiedz mi, nareszcie — dodał prawie z wściekłością — jak taka hańba i taka podłość mieszczą się w tobie tuż obok tylu wprost przeciwnych i świętych uczuć? Wszak słuszniej i tysiąc razy rozumniej byłoby prosto rzucić się głową w wodę i skończyć odrazu!
— A z nimi co będzie? — słabo zapytała Zosia, patrząc nań z boleścią, ale zarazem — jakby się wcale nie dziwiąc jego propozycji. Raskolnikow dziwnie spojrzał na nią.
Wyczytał wszystko w jednem jej spojrzeniu. A więc istotnie i ona miała już tę myśl. Może już nieraz na serjo przemyśliwała w rozpaczy jakby skończyć odrazu, i to aż tak serjo, że się teraz prawie nie zadziwiła jego zdaniem. Nawet nie spostrzegła okrucieństwa jego wyrazów (znaczenia jego wymówek i szczególnego poglądu na jej hańbę, oczywiście sama nie spostrzegła, i to było dlań widoczne). Ale zrozumiał dokładnie do jakiego okropnego bólu umęczyła ją, i już dawno, myśl o jej haniebnem i podłem położeniu. Cóż, cóżby mogło, myślał, dotąd powstrzymywać ją od postanowienia, ażeby wszystko zakończyć odrazu? I tu dopiero zrozumiał zupełnie, co dla niej znaczyły te biedne małe sierotki i to godna litości, nawpół szalona macocha, ze swemi suchotami i biciem głową o ścianę.
Ale zrozumiał zarazem, że Zosia ze swym charakterem i tym bądź, co bądź rozwojem nabytym, żadną miarą nie mogła tak żyć dłużej. Pomimo to, kwestją było dla niego: dlaczego ona tak już długo mogła pozostawać w takiem położeniu i nie oszalała, jeśli już zabrakło jej sił do rzucenia się w wodę? Pojmował, oczywiście, że położenie Zosi jest zjawiskiem wypadkowem w społeczeństwie, chociaż, na nieszczęście, nie pojedyńczem i nie wyjątkowem. Ale ta właśnie wypadkowość, ten pewien rozwój i całe poprzednie jej życie, mogłyby, zdaje się odrazu ją zabić przy pierwszym kroku po tej wstrętnej drodze. Cóż ją podtrzymywało? Wszak nie rozpusta? Cała ta hańba widocznie dotknęła ją mechanicznie; prawdziwa rozpusta jeszcze nie dotarła ani jedną kropelką do jej serca; on to widział; ona stała przed nim na jawie...
„Ma przed sobą trzy drogi myślał: — rzucić się do kanału, stać się obłąkaną, albo... albo, nareszcie, zanurzyć się w rozpuście, ogłupiającej rozsądek i skamieniającej serce“. Ostatnia myśl była dlań najwstrętniejszą; ale był on już sceptykiem, był młody, abstrakcyjny, a więc okrutny, i dlatego nie mógł nie wierzyć, że ostatnia droga, to jest rozpusta, była najprawdopodobniejszą.
„A czyliżby to była prawda — zawołał do siebie — czyliżby i ta istota, posiadająca dotąd czystość duszy, świadomie wciągnęła się nakoniec, do tej obrzydłej, cuchnącej jamy? Czyżby już ten pociąg się rozpoczął i czyliż dlatego tylko mogła wytrzymać dotąd, że występek nie wydaje się jej już tak wstrętnym? Nie, nie, to być nie może! — wołał tak, jak przedtem Zosia — od kanału powstrzymywała ją dotąd myśl o grzechu i oni, tamci... Jeśli zaś nie zwarjowała... Ale kto powiedział, że ona nie jest obłąkaną? Czyż ona przy zdrowych zmysłach? Czyż można tak mówić jak ona? Czyż przy zdrowych zmysłach można tak rozprawiać, jak ona? Czyż można tak siedzieć nad przepaścią nad cuchnącą jamą, do której już ją ciągnie, i machnąć rękami, i uszy zatykać, kiedy jej mówią o niebezpieczeństwie? Cóż to, czy spodziewa się cudu? Pewno tak. Czyż to wszystko nie są oznaki obłąkania?“
Uporczywie uczepił się tej myśli. Podobała mu się ona nawet więcej, niż wszelka inna. Zaczął bacznie się jej przypatrywać.
— Więc ty się często modlisz do Boga, Zosiu? — zapytał.
Zosia milczała, on stał przed nią i czekał na odpowiedź — A cóżbym ja znaczyła bez Boga? — bystro energicznie wyszeptała, zerknąwszy nań nagle błyszczącemi oczami, i silnie ścisnąwszy go za rękę.
„No, więc tak jest“, — pomyślał.
— A cóż ci Bóg za to daje? — zapytał, badając dalej.
Zosia długo milczała, jakby nie mogła odpowiedzieć. Słabiutkie jej piersi falowały ze wzruszenia.
— Milcz pan! Nie pytaj się pan! Pan nie jesteś godzien — zawołała nagle, surowo i gniewnie patrząc na niego.
— Tak jest! Tak jest! — powtarzał uparcie do siebie.
— Wszystko daje! — bystro wymówiła, znowu spuszczając głowę.
„Otóż punkt wyjścia! Otóż i wyjaśnienie! — zadecydował ostatecznie, z chciwą ciekawością przyglądając się Zosi.
Z nowem, dziwnem, prawie chorobliwem uczuciem, wpatrywał się w tę bladą, szczupłą i nieforemnie zaostrzoną twarzyczkę, w te łagodne, niebieskie oczy, mogące połyskiwać takiem surowem energicznem uczuciem, w te maleńkie ciałko, drżące jeszcze z oburzenia i gniewu, i wszystko to wydało mu się coraz więcej dziwnem, prawie niepodobnem. „Opętana! Opętana!“ — twierdził do siebie.
Na komodzie leżała jakaś książka. Chodząc tam i z powrotem po izbie, ciągle zwracał na nią uwagę; teraz zaś wziął ją i otworzył. Był to Nowy Testament, książka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie.
— A to skąd? — zapytał.
Stała ciągle na tem samem miejscu, o trzy kroki od stołu.
— Dostałam — odparła, jakby niechętnie i patrząc na niego.
— Od kogo?
— Od Elżbiety, prosiłam ją o to.
„Elżbieta! To dziwne!“ — pomyślał.
Wszystko u Zosi stawało się dlań coraz dziwniejsze i coraz osobliwsze, z każdą chwilą. Zbliżył książkę do świecy i zaczął przewracać stronice.
— Gdzie tu o Łazarzu? — zapytał nagle.
Zosia uparcie patrzyła w ziemię i nie odpowiadała. Stała nieco bokiem do stołu.
— Gdzie tu o wskrzeszeniu Łazarza? Poszukaj mi, Zosiu.
Spojrzała nań z ukosa.
— Nie tam pan szukaj... w czwartej ewangelji... — surowo wyszeptała, nie ruszając się z miejsca.
— Znajdź i przeczytaj mi — rzekł.
Siadł, oparł się o stół łokciami, podparł głowę ręką i ponuro utkwił wzrok w bok, przygotowany do słuchania.
Zosia niechętnie podeszła do stołu, z niedowierzaniem wysłuchawszy prośby Raskolnikowa. Wreszcie, wzięła książkę.
— Czy pan nie czytałeś? — zapytała, spojrzawszy nań przez stół, z pod oka.
Głos jej stawał się coraz surowszy i surowszy.
— Dawno... kiedym się uczył. Czytaj.
— A w cerkwi nie słyszałeś pan?
— Nie chodziłem... A ty często bywasz?
— N-nie — szepnęła Zosia.
Raskolnikow uśmiechnął się.
— Rozumiem... Więc i na pogrzeb ojca jutro nie pójdziesz?
— Pójdę. Byłam i w zeszłym tygodniu... dawałam na mszę.
— Po kim?
— Po Elżbiecie. Zabili ją toporem.
Nerwy rozdrażniały się w nim coraz bardziej i bardziej. W głowie zaczynało mu się kręcić.
— Przyjaźniłaś się z Elżbietą?
— Tak... Ona była sprawiedliwa... przychodziła rzadko... trzeba było... Czytałyśmy z nią i... rozmawiały. Ona ujrzy Boga.
Dziwnie brzmiały dlań te książkowe słowa, i znowu nowość: jakieś tajemnicze schadzki z Elżbietą i obie — opętane.
„Tu człowiek i sam się opęta! To zaraża“, pomyślał.
— Czytaj! — zawołał nagle uparcie i z rozdrażnieniem.
Zosia wahała się ciągle. Serce jej biło. Nie śmiała mu jakoś czytać. Prawie z męczarnią patrzył na „nieszczęśliwą warjatkę“.
— Na co to panu? Wszak pan nie wierzy? — wyszeptała cicho i jakby z zatamowanym oddechem.
— Czytaj! Ja tak chcę! — upierał się — wszak czytałaś dla Elżbiety.
Zosia otworzyła książkę i odszukała miejsce. Ręce jej drżały, głosu brakło. Dwa razy zaczynała i wciąż nie mogła wymówić pierwszej sylaby.
„Y był niektóry Łazarz z Bethaniiéy[4] — wymówiła nareszcie z wysiłkiem, ale nagle przy trzeciem słowie, głos jej zabrzęczał i urwał się, jak zbyt naciągnięta struna. Oddech się jej zatamował i w piersiach się ścisnęło.
Raskolnikow rozumiał po części, dlaczego Zosia nie mogła czytać, i im lepiej to pojmował, tem jakby bardziej szorstko i gniewnie domagał się czytania. Zbyt dobrze pojmował, jak ciężko jej było zdradzać i wydawać wszystko swoje. Zrozumiał, że te uczucia istotnie jakgdyby stanowiły prawdziwą i już dawną, być może, jej tajemnicę może jeszcze od samego dzieciństwa, jeszcze w rodzinie: przy nieszczęśliwym ojcu i obłąkanej z niedoli macochy, pośród głodnych dzieci, wstrętnych krzyków i wymysłów. Ale zarazem dowiedział się teraz, dowiedział napewno, że lubo tęskniła za czemś i bała się czegoś strasznie, zabierając się teraz do czytania, zarazem jednak sama z upragnieniem chciała przeczytać, pomimo całego smutku i wszystkich obaw, i właśnie dla niego, ażeby on słyszał i koniecznie teraz, „niech się co chce potem dzieje!...“ Wyczytał to z jej oczu, zrozumiał, po jej uroczystem wzruszeniu!... Przemogła siebie, stłumiła spazmy gardlane, które ucięły w początku wiersza jej głos i czytała dalej jedenasty rozdział Ewangelii Ś-go Jana. Tak doczytała do 19-go wiersza:
„A przyszło było wiele żydów do Marthy y Marjiéy, aby je cieszyli po bracie ich. Martha tedy skoro usłyszała, że Jezus idzie, zabieżała mu: a Marja domu siedziała. Rzekła tedy Martha do Jezusa: Panie, byś tu był, nie umarłby brat móy: lecz y teraz wiem, że o cokolwiek będziesz Boga prosił, dać Bóg“.
Tu zatrzymała się znowu, ze wstydem przeczuwając, że głos jej zadrży i zerwie się znowu...
„Powiedział jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twóy. Rzekła mu Martha: Wiem iż zmartwychwstanie w zmartwychwstaniu, w ostatni dzień. Rzékł iéy Jezus: Jam jest zmartwychwstanie y żywot; kto w mię wierzy, choćby y umarł, żyw będzie. A wszelki, który żywie a wierzy w mię, nie umrze na wieki. Wierzysz temu? Powiedziała mu:“
I oddychając z bólem, Zosia dobitnie i z mocą przeczytała, jakby sama spowiadała się na cały głos:
„Iście Panie, iam wierzyła żeś ty jest Christus Syn Boży, któryś na ten świat przyszedł“.
Zatrzymała się, bystro podniosła na niego oczy, ale coprędzej przemogła się i zaczęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomie, nie odwracając się, oparty o stół i patrząc na stronę. Doczytała do 32-go wiersza.
„Marja tedy, gdy przyszła kędy był Jezus, uyźrzawszy go, przypadła do nóg Jego, y rzekła mu: Panie, byś tu był, nie umarłby brat móy. Jezus tedy, gdy ją uyźrzał płaczącą, y Żydy, którzy z nią przyszli, płaczące: rozrzewnił się w duchu, y wzruszył sam siebie, y rzekł: Gdzieście go położyli? Powiedzieli mu: Panie, pójdź a ogląday. Y zapłakał Jezus. Mówili tedy Żydowie: Oto jako go miłował. A niektórzy z nich mówili: Nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego, uczynić, żeby był ten nie umarł?“
Raskolnikow zwrócił się do niej, i patrzył na nią ze wzruszeniem: A tak! Drżała już w istotnej, prawdziwej febrze. Czekał na to. Zbliżała się do słowa o najwyższem a i niesłychanem cudzie, i uczucie wielkiego triumfu objęło ją. Głos jej stał się dźwięcznym jak metal; triumf i radość dźwięczały w nim i krzepiły go. Wiersze migały jej przed oczyma, w uszach szumiało, ale ona umiała na pamięć to, co czytała. Przy ostatnim wierszu: „nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego“... ona, zniżywszy głos, gorąco i namiętnie wyraziła zwątpienie, wymówki i potępienie dla tych, co nie wierzą, ślepych żydów, którzy zaraz, za chwilę, jak gromem rażeni, upadną, zapłaczą i uwierzą... „I on, on — także ślepy i niedowiarek, on także zaraz usłyszy, on także uwierzy, tak, tak! Zaraz, natychmiast!“ roiło jej się i drżała w radosnem oczekiwaniu.
„Jezus tedy rozrzewniwszy się sam w sobie, przyszedł do grobu. A była jaskinia: a kamień na niej był położony. Rzekł Jezus: Odeymicie kamień. Rzekła mu Martha, siostra tego, który był umarł: Panie, iuż ci cuchnie, bo mu iuż czwarty dzień“.
Energicznie zrobiła nacisk na wyrazie czwarty.
„Powiedział iey Jezus: Zażem ci nie rzekł, iż jeśli uwierzysz, oglądasz chwałę Bożą? Odjęli tedy kamień. A Jezus podniósłszy oczy swe wzgórę, rzekł: Oycze, dziękuję Tobie, żeś mnie wysłuchał. A iamci wiedział, że mnie zawżdy wysłuchywasz, alem rzekł do ludu, który około stoi, aby wierzyli iżeś ty mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź ź grobu. Y wyszedł który był umarły“.
Głośno i uroczyście przeczytała, drżąc i kostniejąc, jakby sama widziała na własne oczy.
„Mając ręce y nogi związane chustkami; a twarz jego była chustką obwiązana. Rzekł im Jezus: Rozwiążcie go: y puście aby szedł“.
„Wiele tedy z Żydów, którzy byli przyszli do Maryiey a widzieli co uczynił Jezus, uwierzyli weń“.
Dalej nie czytała i nie mogła czytać, zamknęła książkę i szybko wstała z krzesła.
— To wszystko o wskrzeszeniu Łazarza — surowe i urywanie wyszeptała i stanęła nieruchoma, odwróciwszy się, nie śmiąc i jakby wstydząc się podnieść nań oczy. Drżenie febryczne wstrząsało nią dotąd. Ogarek dawno już gasł w krzywym lichtarzu, słabo oświetlając w tej żebraczej izbie zabójcę i ladacznicę, dziwnie zestawionych ze sobą nad tą księgą wieczystą.
Minęło pięć minut lub więcej.
— Przyszedłem pomówić z tobą — głośno i chmurząc się wymówił nagle Raskolnikow.
Wstał i zbliżył się do Zosi. Ona w milczeniu podniosła nań oczy. Wejrzenie jego było niezwykle surowe i wyrażało jakieś dziwne postanowienie.
— Rzuciłem dziś rodzinę — rzekł — matkę i siostrę. Nie pójdę już do nich. Zerwałem z niemi.
— Dlaczego? — jak oszołomiona, zapytała Zosia.
Niedawne spotkanie z jego matką i siostrą zostawiło w niej niezwykłe, lubo i dla niej samej niejasne wrażenie. Wiadomości o zerwaniu wysłuchała prawie ze zgrozą.
— Ciebie tylko jednę mam teraz — dodał. — Pójdźmy razem... Przyszedłem do ciebie. Razem przeklęci, więc pójdźmy razem!
Oczy mu błyszczały.
„Chyba zwarjował!“ pomyślała zkolei Zosia.
— Dokąd iść? — ze strachem zapytała i mimowoli cofnęła się w tył.
— Albo ja wiem? Wiem tylko, że po jednej drodze, napewno wiem, i tyle. Jeden cel!
Ona spojrzała nań i nic nie rozumiała. Pojmowała tylko, że go dręczy okropne, nieskończone nieszczęście.
— Nikt z nich ciebie nie rozumie, gdy do nich się zwrócisz — ciągnął — a ja zrozumiałem. — Jesteś mi potrzebna i dlatego przyszedłem do ciebie.
— Nie rozumiem — szepnęła Zosia.
— Później zrozumiesz. Czyż nie zrobiłaś tego samego. Tyś także przekroczyła... umiałaś przekroczyć. Własnemi rękoma targnęłaś się na życie... własne (to wszystko jedno!) Mogłabyś żyć duszą i rozumem, a skończysz na Siennym. Ale ty nie możesz podołać i jeżeli zostaniesz sama, zwarjujesz jak ja. Ty i teraz jesteś jak obłąkana; a więc musimy dążyć razem, po jednej drodze! Pójdźmy!
— Poco? Poco pan to mówi! — wymówiła Zosia, dziwnie i buntowniczo poruszona jego słowami.
— Poco? Poto, że tak dłużej być nie może, to poto. Trzebać nareszcie rozważyć wszystko poważnie i otwarcie, a nie płakać, jak dziecko i wołać, że Bóg nie dopuści! No, co będzie, jeśli istotnie wezmą cię jutro do szpitala? Tamta przygłupia i suchotnica, umrze wkrótce, a dzieci! Czyż Polcia nie zginie? Czy nie widziałaś dzieci, skulonych w kątach, dzieci, których matki wysyłają po jałmużnę? Dowiadywałem się, gdzie mieszkają te matki i w jakiem otoczeniu. Tam dzieci nie mogą być dziećmi. Tam siedmioletni jest rozpustnikiem i złodziejem. A przecież dzieci, to obraz Boga: „Ich jest królestwo niebieskie“. On je kazał czcić i kochać, one — to przyszła ludzkość...
— I cóż, cóż począć? — konwulsyjnie płacząc i załamując ręce, powtarzała Zosia.
Co począć? Zmiażdżyć raz na zawsze, co trzeba zmiażdżyć i basta: i cierpienie przyjąć na siebie! Co? nie rozumiesz? Potem zrozumiesz... Wolność i władzę, nadewszystko władzę! Nad wszelkiem drżącem stworzeniem i nad całem mrowiskiem!... To cel! Zapamiętaj to sobie. To moja rada dla ciebie. Może ja z tobą mówię po raz ostatni. Jeżeli jutro nie przyjdą, usłyszysz sama o wszystkiem i wtedy wspomnij sobie obecną rozmowę. I kiedyś, kiedyś, po latach wielu, w końcu życia może i zrozumiesz, co znaczyły te słowa. Jeżeli zaś przyjdę jutro, to powiem ci, kto zabił Elżbietę. Bądź zdrowa!
Zosia zadrżała z przestrachu.
— A czy pan wie, kto zabił? — spytała, kostniejąc z przerażenia i dziko nań spoglądając.
— Wiem i powiem... Tobie, tylko tobie! Ciebie wybrałem. Nie przyjdę prosić cię o przebaczenie, poprostu powiem. Wybrałem cię oddawna, ażeby ci to powiedzieć, jeszcze wówczas, gdy mi twój ojciec mówił o tobie i kiedy Elżbieta żyła, myślałem o tem. Bądź zdrowa! Ręki mi nie podawaj. Jutro!
Wyszedł. Zosia patrzyła nań jak na warjata; ale i sama była jak obłąkana i czuła to. W głowie jej się kręciło.
— Boże! Skąd on wie kto zabił Elżbietę? Co znaczyły te słowa? To straszne!
Ale pomimo to, myśl nie przychodziła jej do głowy. Wcale, ani razu!...
— O, on musi być bardzo nieszczęśliwy!... Porzucił matkę i siostrę. Dlaczego? Co zaszło? I jakie może mieć zamiary? Co on jej mówił? Pocałował ją w nogę i... mówił (tak, powiedział wyraźnie), że bez niej już żyć nie może... O Panie!
W gorączce i w malignie spędziła całą noc Zosia. Zrywała się niekiedy, płakała, załamywała ręce, to znowu zapadała w sen gorączkowy, i śniła jej się zaraz Polcia, pani Katarzyna, Elżbieta, czytanie Ewangelji i on... on, z jego bladą twarzą, z pałającemi oczyma... On całuje jej nogi, płacze... O Boże!

Za drzwiami z prawej, za temi samemi drzwiami, które oddzielały mieszkanie Zosi od mieszkania Gertrudy Resslich, był pokój pośredni, oddawna pusty, należący do lokalu pani Resslich i przeznaczony przez nią do wynajęcia, o czem głosiły karty nad bramą domu i na szybach okien, wychodzących na kanał. Zosia oddawna przyzwyczajona była do uważania tego pokoju za niezajęty. A tymczasem, w ciągu całej rozmowy, pode drzwiami sąsiedniego pokoju stał pan Świdrygajłow i podsłuchiwał, tamując oddech. Po wyjściu Raskolnikowa postał, pomyślał, udał się na palcach, do swego pokoju, sąsiadującego z pustym pokojem, wziął krzesło i pocichu zaniósł je pod same drzwi, wiodące do pokoju Zosi. Rozmowa wydała mu się nader zajmującą i nader niepowszednią i bardzo, bardzo przypadła mu do gustu, do tego stopnia, że aż przyniósł krzesło, żeby na przyszłość, choćby naprzykład jutro, nie mieć przyjemności stania całej godziny, a raczej żeby odsiedzieć ją sobie i wogóle urządzić się pod każdym względem jak najwygodniej.

ROZDZIAŁ V[5]

Kiedy nazajutrz, punkt o jedenastej przed południem, Raskolnikow wszedł do kancelarji komisarza do spraw śledczych i poprosił, ażeby oznajmiono o nim panu Porfirjuszowi, to aż się zadziwił, iż go tak długo nie przyjmowano: minęło co najmniej dziesięć minut, zanim go poproszono. A podług jego przypuszczeń, powinni byli go przyjąć z wybuchem, rzucić się nań niemal. Tymczasem stał w poczekalni, a obok niego chodzili i przechodzili ludzie, których, napozór, nic a nic nie obchodził. W następnym pokoju, podobnym do kancelarji, siedziało i pisało kilku kancelistów, i widoczne było, że żaden z nich nie miał nawet pojęcia o tem, kto i co za jeden ten Raskolnikow? Niespokojnym i podjerzliwym wzrokiem patrzył dokoła, upatrując, czy niema gdzie przy nim jakiego konwoju, jakiego tajemniczego spojrzenia, które go strzegło, ażeby gdzie nie uciekł? Ale nic podobnego nie było: widział tylko same biurowe, przejęte małemi troskami twarze, następnie jeszcze jakichś ludzi, ale nikt się nim nie zajmował: śmiało mógł był wyjść sobie na cztery wiatry. Coraz bardziej i bardziej utrwalała się w nim myśl, że gdyby istotnie ten zagadkowy wczorajszy człowiek, to widmo: wyrosłe jak z pod ziemi, wszystko wiedział i widział, to czyżby pozwolono jemu, Raskolnikowowi, tak stać teraz i spokojnie czekać? I czyżby czekano aż do godziny jedenastej, dopóki mu się samemu nie spodoba przyjść tutaj? Widać więc, że albo ten człowiek jeszcze nie doniósł o niczem, albo... albo poprostu także nic nie wie i sam, na własne oczy nic nie widział (zresztą, jakże mógł widzieć?), a więc wszystko to, co się wczoraj stało z nim, Raskolnikowem, znowu było tylko widmem, przesadzonem rozdrażnioną i chorą jego wyobraźnią. Ten domysł, jeszcze nawet wczoraj, w czasie największych obaw i rozpaczy, zaczął się w nim utrwalać. Obmyśliwszy to wszystko teraz i gotując się do nowej walki, poczuł nagle, że drży, i aż oburzenie przejęło go na myśl, że drży ze strachu przed nienawistnym Porfirjuszem. Najokropniejszem było spotkać się znowu z tym człowiekiem; nienawidził go bez miary, bez końca, i nawet lękał się, ażeby się nie zdradzić z tą swoją nienawiścią. I tak wielkiem było jego oburzenie, że natychmiast stłumiło dreszcze; przygotował się, ażeby wejść z twarzą zimną i śmiałą i przyrzekł sobie milczeć jak najwięcej, wpatrywać się i wsłuchiwać i chociaż tym razem przynajmniej, bądź co bądź, przemóc swą chorobliwie rozdrażnioną naturę. Właśnie zawezwano go do pana Porfirjusza.
Okazało się, że pan Porfirjusz był sam w swoim gabinecie. Był to pokój ani duży ani mały; stały tam duży przed kanapą ceratową, biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł, wszystko meble rządowe, z żółtego polerowanego drzewa. W kącie, w tylnej ścianie, albo lepiej mówiąc, w przepierzeniu, były drzwi zamknięte; tam dalej za przepierzeniem, widocznie musiały być jeszcze jakieś pokoje. Przy wejściu Raskolnikowa, pan Porfirjusz zaraz zamknął drzwi, przez które ten wszedł i zostali sam na sam. Spotkał swego gościa na pozór bardzo wesoło i uprzejmie, i dopiero w chwilę potem, Raskolnikow, z niektórych danych, spostrzegł w nim pewne zamieszanie, jakgdyby go nagle złapano na jakim tajemniczym uczynku.
— A, szanowanie!... Otóż i pan... w naszych stronach — zaczął Porfirjusz, wyciągając doń obie ręce. — Siadajże, — ojczulku! A może pan nie lubi, żeby pana nazywać szanownym i... ojczulkiem, tak tout court? Nie miej pan tego za poufałość... O tu, na kanapce...
Raskolnikow siadł, nie spuszczając go z oczu.
„W naszych stronach“, przepraszanie za poufałość, francuskie wyrażenie „tout court“ i t. p. wszystko to były szczegóły charakterystyczne.
— Przecie wyciągnął do mnie obie ręce, ale nie podał żadnej, cofnął w porę — pomyślał podejrzliwie.
Obaj śledzili siebie nawzajem, lecz gdy się tylko spotykały ich spojrzenia, obaj, z szybkością błyskawicy cofali je skwapliwie.
— Przyniosłem panu tę notatkę... o zegarku... oto jest. Czy dobrze napisane, czy trzeba przepisać?
— Co? Notatka? Dobrze... dobrze... nie turbuj się pan, zupełnie dobrze — wymówił, jakby się gdzieś śpiesząc, pan Porfirjusz, i dopiero powiedziawszy to, wziął papier i przejrzał go. — Tak, zupełnie dobrze. Więcej nic nie trzeba — potwierdził również prędkim głosem i położył papier na stół. Potem, po chwili, mówiąc już o czem innem, wziął go znów ze stołu i położył na swojem biurku.
— Mówiłeś pan wczoraj, zdaje się, że chciałbyś mnie pan wybadać... formalnie... co do mojej znajomości z tą... zabitą? — zaczął znowu Raskolnikow.
„Poco wstawiłem to zdaje się?“ — przebiegło w nim jak błyskawica. — „Poco mnie to tak obchodzi, że aż wstawiłem to zdaje się? — przebiegła w nim zaraz druga myśl jak błyskawica.
I nagle uczuł, że jego zwątpienie, z samego tylko zetknięcia się z Porfirjuszem zaledwie po dwóch słowach, po dwóch spojrzeniach, w jednej chwili urosło do olbrzymich rozmiarów... i że to strasznie niebezpiecznie: nerwy się drażnią, wzruszenie się powiększa.
„Źle!... Źle!... Znowu się zdradzę“.
— Tak, tak, tak! Niech się pan nie obawia! Czas traci, czas płaci — mruczał Porfirjusz, chodząc tam i z powrotem, bez żadnego celu, jakby rzucając się to do okna, to do biurka, to znowu do stołu, to unikając podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, to znowu nagle stając na miejscu i patrząc mu prosto w oczy. Nadzwyczaj dziwną wydawała się przy tem jego maleńka, pulchniutka i okrągła figurka, niby piłka, rzucana w różne strony i zaraz odskakująca od ścian i kątów.
— Zdążymy jeszcze, zdążymy!... Palisz pan? Służę papierosikiem — ciągnął, podając gościowi papierosa. — Wie pan, ja pana tu przyjmuję, a moje mieszkanie tam za przepierzeniem... rządowe, chociaż mieszkam jeszcze w prywatnem, tymczasowo. Tu wypadło zrobić pewne poprawki. Teraz prawie już gotowe... mieszkanie rządowe to pyszna rzecz, nieprawdaż? Co?
— A tak, pyszna rzecz — odparł Raskolnikow, patrząc nań prawie z ironją.
— Pyszna, pyszna rzecz — powtórzył sędzia, jakby zamyślając się nagle o czemś zupełnie innem — tak! pyszna rzecz! — omal nie krzyknął nareszcie, rzuciwszy nagle okiem na Raskolnikowa i stając o dwa kroki przed nim.
To wielokrotne głupiuchne powtórzenie, że mieszkanie rządowe jest pyszną rzeczą, zanadto, dla swej błahości, nie licowało z poważnem, myślącem i zagadkowem spojrzeniem, jakie skierował teraz na swojego gościa.
Ale to jeszcze bardziej podnieciło złość Raskolnikowa, i już żadną miarą nie mógł się on powstrzymać od drwiącego i dość nieostrożnego wyzwania.
— A wie pan — zapytał nagle, z pewną czelnością patrząc mu w oczy i jakby znajdując upodobanie w tej czelności — wszak zdaje się istnieje takie prawidło, taka zasada prawna, obowiązująca wszystkich śledczych, ażeby zaczynali naprzód zdaleka, od drobiażdżków, lub nawet od rzeczy poważnych, ale zupełnie obojętnych, dla, że tak powiem, zachęcenia albo lepiej rozerwania badanego, uśpienia jego ostrożności, ażeby potem nagle, najniespodziewaniej, ogłuszyć go po samem ciemieniu jakiemś zdaniem decydującem i niebezpiecznem, czy tak? O tem, zdaje się we wszystkich prawidłach i radach święcie się wspomina?
— Tak, tak... cóż więc pan myślisz, że to ja pana tem mieszkaniem rządowem... tego... co? — Mówiąc to, pan Porfirjusz, zmrużył oczy i mrugnął nań: coś wesołego, podstępnego przebiegło mu po twarzy, zmarszczki na czole znikły, rysy twarzy wyciągnęły się, i nagłe wybuchnął nerwowym, długim śmiechem, kręcąc się całem ciałem i patrząc prosto w oczy Raskolnikowowi.
Ten zrazu roześmiał się także, z pewnym przymusem; gdy jednak Porfirjusz, widząc, że i on się śmieje zaczął się śmiać takim głosem, że aż sponsowiał, to wstręt Raskolnikowa nagle wziął górę nad wszelką ostrożnością: przestał się śmiać, nachmurzył się, i długo i nienawistnie spoglądał na sędziego, nie spuszczając zeń oczu, przez cały przeciąg jego długiego i jakby umyślnie coraz głośniejszego śmiechu. Nieostrożność była zresztą wyraźna ze stron obu: wyglądało tak, jak by Porfirjusz wyśmiewał się ze swego gościa, przyjmującego ten śmiech z nienawiścią, i bardzo mało był nim skrępowany. To ostatnie zwróciło uwagę Raskolnikowa, może się już dał złapać; tu wyraźnie istnieje coś, czego on nie wie, jakiś cel; może wszystko już jest przygotowane i zaraz, natychmiast wyjdzie na jaw i runie nań...
Przystąpił zaraz do rzeczy, wstał z miejsca i wziął czapkę:
— Panie sędzio — zaczął stanowczo ale z dość silnem rozdrażnieniem — wyraziłeś pan wczoraj życzenie, ażebym się zgłosił dla jakichś badań. (Zrobił szczególny nacisk na wyrazie: badań). Przyszedłem i jeśli panu co potrzeba, to się pan pytaj, a nie, to pozwól mi się pan oddalić. Nie mam czasu, mam interes do załatwienia... Muszę być na pogrzebie tego samego roztratowanego urzędnika, o którym pan... także wie... — dodał i rozgniewał się zaraz na siebie za ten dodatek, co go jeszcze bardziej rozdrażniło: — i wszystko to mi się sprzykrzyło, uważasz pan, i dawno już... nawet po części skutkiem tego byłem chory... jednem słowem — krzyknął prawie, spostrzegłszy, że zdanie o chorobie jest jeszcze więcej nie na miejscu — jednem słowem: racz mnie albo badać, albo uwolnić, i to zaraz, a jeśli badać, to nie inaczej jak formalnie! Inaczej nie pozwolę; i dlatego tymczasem żegnam pana, bo jak na teraz nie mamy z sobą nic do czynienia.
— Boże! Co też bo pan!... Ale poco mam pana badać — pokwapił się pan Porfirjusz, zmieniając zaraz ton i postawę i przestając się śmiać nagle — nie gniewaj się pan — zabiegał, to rzucając się we wszystkie strony, to znowu starając się usadowić Raskolnikowa — czas traci, czas płaci, i wszystko to fraszki!... Ja bo przeciwnie, jestem bardzo kontent, żeś pan się nareszcie zgłosił do nas... Przyjmuję pana jak gościa... A za ten śmiech przeklęty, kochany panie Rodjonie, nie gniewaj się pan. Panie Rodjonie, bo takie pańskie imię, nieprawdaż?... Nerwowy, z pana człowiek, rozśmieszyłeś mnie pan swoją dowcipną uwagą; niekiedy doprawdy, będę się panu trząsł jak elastyka, na jakie pół godziny... Śmieszka ze mnie taki. Z powodu kompleksji boję się nawet o paraliż. Ależ siadaj pan... bądź pan łaskaw, bo inaczej będę myślał, żeś się pan rozgniewał...
Raskolnikow milczał, słuchał i uważał, wciąż jeszcze gniewnie nachmurzony, siadł jednak, ale nie wypuszczając z rąk czapki.
— Muszę też panu opowiedzieć trochę o sobie, kochany panie Rodjonie, dla uzupełnienia, że tak powiem charakterystyki — ciągnął Porfirjusz, szwendając się po pokoju i, jak poprzednio, unikając spotkania się ze wzrokiem swego gościa. — Ja bo, widzi pan, jestem sobie kawaler, człowiek ani światowy, ani znany, a przytem naturę mam taką pierwiastkową, z której nic się nie da zrobić, a... a... czyś pan zauważył, panie Rodjonie, że u nas to jest w Rosji, a szczególniej w naszych kółkach petersburskich, jeżeli dwaj ludzie rozumni, nie bardzo znajomi ze sobą, ale, że tak powiem szanujący siebie nawzajem, o tyle jak my teraz z panem, zejdą się razem, to przez całe pół godziny nie mogą znaleźć tematu do rozmowy, kostnieją jeden przed drugim, siedzą i żenują się wzajemnie. Wszyscy mają temat do rozmowy, choćby takie damy, naprzykład, światowe, ludzie naprzykład wyższego tonu, znajdą sobie przedmiot do rozmowy, c‘est de rigueur, a ludzie średni, jak my, wszyscy bywają wstydliwi i nierozmowni... to jest myślący. Z czego to wynika, proszę pana? Czy brak nam zajmujących kwestyj społecznych, czy też jesteśmy już bardzo uczciwi i nie chcemy się wzajemnie okpiwać, nie wiem! Jak pan myśli? Ale odłóż pan czapeczkę, tak, jakbyś pan chciał odchodzić, doprawdy to krępuje... Ja bo tak jestem kontent...
Raskolnikow położył czapkę, ale nie przestawał milczeć i poważnie i chmurnie wsłuchiwać się w pustą i czczą gadaninę Porfirjusza.
„Widać rzeczywiście chce odwrócić moją uwagę swoją głupią gadaniną?“
— Kawą pana nie częstuję, nie miejsce, ale dlaczego nie poświęcić przyjacielowi pięciu minut czasu dla rozrywki — nie przestawał sypać Porfirjusz — i wie pan, wszystkie te obowiązki służbowe... ale pan się nie gniewaj, że ja tak ciągle chodzę, tam i napowrót; przepraszam pana, doprawdy że boję się, żebyś się pan nie obraził, ruch mi to na rękę, gdy sobie mogę pięć minut pospacerować... mi jest koniecznie potrzebny. Siedzę ciągle, więc bardzo hemoroidy... wybieram się ciągle poddać się kuracji gimnastyką: mówią, że tam nawet radcy stanu, rzeczywiści radcy i tajni radcy bardzo chętnie skaczą przez sznurek; patrz pan, do czego to doszło w naszym wieku... nauka... tak... A co się tyczy tych tutejszych obowiązków, badań i tej całej formalistyki, jak pan to właśnie raczyłeś wspomnieć przed chwilą o badaniach... wie pan tedy, panie Rodjonie, te badania to niekiedy samego badającego więcej strapią, niż badanego... O tem wyborną i nader dowcipną uwagę raczyłeś pan zwrócić przed chwilką. — (Raskolnikow nic podobnego nie mówił). Pomiesza się człowiekowi. Popląta, doprawdy! I ciągle jedno w kółko, jedno w kółko jak bęben! — Czekamy reformy, przynajmniej tytuł nam zmienią, ha, ha, ha!... A co do naszych zasad prawnych, jak się pan wyraziłeś, to zupełnie zgadzam się z panem. Ktoż bo, powiedz pan, ze wszystkich podsądnych, nawet z najordynarniejszego chłopstwa, kto nie wie, że go najprzód zaczną obojetnemi kwestjami usypiać (według trafnego wyrażenia pańskiego), a potem nagle ogłuszą w samo ciemię, jak obuchem, ha, ha, ha! po samem ciemieniu, wybornieś pan to określił! ha! ha! więc pan na serjo myślałeś, że ja niby tem mieszkaniem, chciałem pana... ha! ha! Jaki też pan złośliwy. Nie, nie będę! Ach prawda! jedno słówko pociąga drugie, jedna myśl wywołuje inną oto raczyłeś pan wspomnieć o formie w sprawie tego... wie pan... badania. I cóż z tej formy! Forma, wie pan, w wielu razach głupstwo. Niekiedy rozmówisz się tak sobie po przyjacielsku i daleko skuteczniej. Forma nigdy nie ucieknie, pozwól pan siebie uspokoić w tej mierze; czem jest jednak w istocie forma, pytam pana? Formą nie można na każdym kroku krępować śledczego. Zajęcie śledczego jest to, że tak powiem, sztuka wolna, w swoim rodzaju, lub coś wtym guście... ha, ha, ha!
Porfirjusz odpoczął chwilkę. Sypał, nie przestając, to bezsensowne czcze zdania, to nagle puszczał jakieś zagadkowe słówka, i znowu wracał do żarcików. Po pokoju już prawie biegał, coraz prędzej przebierając swemi pulchnemi nóżkami, ciągle patrząc w ziemię, założywszy prawą rękę na plecy, a lewą machając nieustannie i wyrabiając rozmaite ruchy, zawsze dziwnie nie licujące z jego słowami. Raskolnikow spostrzegł nagle, że ze dwa razy, biegając po pokoju, jakby stawał przy drzwiach, na chwilkę i jakby się przysłuchiwał...
„Może czeka na kogo?“
— A co do tego, to pan ma zupełną słuszność — podchwycił znowu Porfirjusz, wesoło, z niezwykłą prostodusznością patrząc na Raskolnikowa (wskutek czego ten aż drgnął i przygotował się na wszystko) — zupełną ma pan słuszność, przedstawiając tak dowcipnie nasze formy prawne, ha, ha! Już te (niektóre oczywiście) głęboko psychologiczne nasze zasady są niewypowiedzianie zabawne, a może nawet i zbyteczne w razie jeśli są zanadto skrępowane formą. Tak... znowu wracam do formy: przypuśćmy, że mam tego za... to jest, że podejrzewam kogo.. dajmy na to, tego, owego, trzeciego, za przestępcę, w jakiejkolwiek sprawie, jaką mam sobie powierzoną... Wszak pan kierujesz się na prawnika, panie Rodjonie?...
— Tak, kierowałem się...
— Otóż więc dam panu przykładzik, że tak powiem, na przyszłość, to jest, nie myśl pan, ażebym śmiał pana uczyć: toć pan przecie takie artykuły pisuje o przestępstwach, że gdzie tam mnie! Nie, o tak, w rodzaju faktu, ośmielę się panu dać przykład, otóż, przypuśćmy że tego, owego trzeciego, uważam za przestępcę, no pytam, poco ja go mam przedwcześnie niepokoić, choćbym nawet miał dowody przeciwko niemu? Jednego zmuszony jestem niekiedy zaaresztować coprędzej, ale inny miewa znowu inne usposobienie, doprawdy: więc dlaczegóżbym mu nie miał pozwolić pospacerować po mieście, ha, ha! Nie, widzę, że pan nie całkowicie rozumie, wytłumaczę więc panu jaśniej: wsadzę go, dajmy nato, wcześniej, toć mu w tem samem mogę dać, że tak powiem, pewien opór moralny, ha, ha, pan się śmieje.
Raskolnikow ani myślał śmiać się: siedział, z zaciśniętemi ustami, nie spuszczając zaognionego wzroku z oczu Porfirjusza.
— A jednak, widzi pan, tak bywa z niejednym subjektem, bo ludzie są różni, to się praktyką do tego dochodzi. Pan oto raczyłeś mówić: dowody; zgoda, przypuśćmy, dowody, ale, widzi pan, dowody są o dwóch końcach, wszak ja jestem sędzią śledczym, a więc człowiekiem słabym, przyznaję: chciałoby się śledztwo, że tak powiem, przedstawić matematycznie jasno. Chciałoby się mieć w ręku taki dowód, ażeby był jak dwa razy dwa cztery! Ażeby był wyraźny i nie ulegający zaprzeczeniu! Niechże go więc wsadzę zawcześnie, choćbym był przekonany, że to on, toć wtedy możebym sam siebie pozbawił możności zebrania jeszcze lepszych dowodów, a dlaczego? Dlatego, że dam mu, że tak powiem, pewną pozycję określoną, określę go, że tak powiem, i uspokoję psychologicznie, otóż i schowa się przedemną w swojej skorupie: zrozumie nareszcie, że jest aresztantem. Powiadają, że w Sewastopolu, zaraz po Almie, ludzie rozsądni strasznie się lękali, że tylko, tylko... i nieprzyjaciel nagłym atakiem odrazu weźmie Sewastopol; a gdy spostrzegli, że nieprzyjaciel rozpoczął oblężenie prawidłowe i otwiera pierwszą paralelę, to się tak podobno ucieszyli, tak się uspokoili ci rozsądni ludzie, bo, myślą sobie, zanim prawidła wszelkie przejdą, to i z jakie dwa miesiące upłynie... Pan się znowu śmieje, znowu pan nie dowierza? a to wypadki pojedyncze, zgoda; zacytowany przykład jest wyjątkiem! Ale widzi pan, panie Rodjonie, trzeba wziąć pod uwagę, że takich ogólnych wypadków, do których stosują się właśnie wszystkie formy i zasady prawne, na których są one oparte i zaciągnięte do ksiąg, nie ma wcale, bowiem każda sprawa, każdy, dajmy na to, występek, ledwie zostanie rzeczywiście dokonany, natychmiast staje się wyjątkiem; a jeszcze jakim nieraz: ani na odrobinę niepodobnym do dawnego. Zdarzają się niekiedy arcykomiczne wypadki tego rodzaju. Niechże zato zostawię pewnego z takich jegomościów samego: niech go nie biorę, nie niepokoję, ale niech on wie lub przynajmniej niech każdej godziny, każdej chwili podejrzewa, że cała jego tajemnica jest mi wiadoma i że ja go śledzę w dzień i w nocy, i niech będzie świadomie w nieustannem podejrzeniu i obawie, to dalibóg nie wytrwa, sam przyjdzie, a może nawet narobi takich cudów, że to samo już będzie wyglądało na dwa razy dwa, że tak powiem, będzie miało wygląd matematyczny, czego mi właśnie potrzeba. Stać się to może i z przebiegłym chłopem, a już z naszym bratem, współcześnie inteligentnym, i rozwiniętym w pewnym kierunku, tem ci bardziej. Bo, widzi kochany pan, to bardzo ważna rzecz zrozumieć w jakim kierunku jest człowiek rozwinięty. A nerwy, nerwy, pan o nich zupełnie zapomniałeś! Toć to wszystko dziś chore, chude, rozdrażnione!.. A ile to żółci w nich, żółci! Cała kopalnia, w swoim rodzaju! I pocóż mam się obawiać, że on nieskrępowany chodzi po mieście? Niech tam, niech sobie pospaceruje, niech tam, do czasu! Ja i tak wiem, że to moja ofiara i że nigdzie mi nie umknie! Bo i gdzie ma umykać, ha, ha! Za granicę może? Za granicę Polak umknie, ale nie on, tembardziej, że ja śledzę i przedsięwziąłem środki. W głąb ojczyzny może ucieknie? Ależ tam chłopi mieszkają, prawdziwi, ruscy, proszę pana, niejeden będzie wolał więzienie, aniżeli życie z takimi cudzoziemcami, jak nasi chłopi, ha, ha! Ale wszystko to fraszki powierzchowne. Co to takiego: ucieknie! To głos urzędowy, forma, ale główna rzecz jest inna; on nie dlatego nie ucieknie ode mnie, że nie ma gdzie uciec! on psychologicznie nie ucieknie ode mnie ha, ha! Jak się panu to wyrażenie podoba? On mi z prawa natury nie umknie, choćby nawet miał gdzie umykać. Widziałeś pan ćmę nad świecą? Otóż i on będzie tak ciągle kręcił się koło mnie, jak koło świecy; wolność mu zbrzydnie, zacznie się zamyślać, mieszać, sam się zaplącze dookoła, jak w sieci, zaniepokoi samego siebie na śmierć!... Niedość tego: sam mi jaki matematyczny kawałek urządzi w rodzaju dwa razy dwa, trza mu tylko dać jak najdłuższy antrakt... I ciągle będzie zakreślał koła przy mnie, coraz węższe, węższe, aż... klap!... Prosto w gębę mi wpadnie, a ja go połknę z całą rozkoszą, ha ha, ha! Pan nie wierzy?
Raskolnikow nie odpowiadał, siedział blady i nieruchomy, skamieniałym wzrokiem wpatrując się w twarz Porfirjusza.
— Lekcja dobra! — myślał, stygnąc. — To nawet już nie kot z myszką, jak było wczoraj. I nie siłę swoją mi wykazuje i... podszeptuje napróżno! on na to za mądry... Tu inny cel, jakiż? ej, furda, braciszku, trwożysz mnie i chytrzysz! Nie masz dowodów i wczorajszy człowiek nie istnieje! Poprostu chcesz mnie przytłuc, ale, bajki, przerachujesz się! Lecz poco, poco mi podpowiadać aż do takiego stopnia? Liczy na moje chore nerwy, czy co?... Nie, bratku, bajki, nie uda ci się, chociażeś coś przygotował... Zobaczymy, co też przygotowałeś?
I zapanował nad sobą z całych sił, gotując się do strasznej i nieznanej katastrofy. Niekiedy chciał się rzucić i zadusić Porfirjusza. Zanim tu wszedł jeszcze, lękał się tego gniewu. Czuł, że usta mu zeschły, serce bije, piana zapiekła mu się na wargach. Ale jednak postanowił milczeć: do czasu nie wymówić ani jednego słowa. Zrozumiał, że to najlepsza taktyka w jego położeniu, nietylko bowiem nie zdradzi się, ale przeciwnie, rozdrażni wroga milczeniem, i może jeszcze sam zdradzi się przed nim. Łudził się przynajmniej tą nadzieją.
— Nie, widzę, że pan nie wierzysz, myślisz pan, że to żarciki tylko — podchwycił Porfirjusz, stając się coraz weselszym i nieustannie chichocząc z zadowolenia, i znowu zaczynając krążyć po pokoju — oczywiście ma pan słuszność; sama postać moja już tak zbudowana została przez Pana Boga, że tylko śmiech wzbudza w patrzących na mnie; jestem sobie bufon; ale co ja panu powiem, i znowu powtórzę, kochany panie Rodjonie, przebacz pan staremu, pan człowiek jeszcze młody, że tak powiem pierwszej młodości, a więc już tem samem, za przykładem całej młodzieży, cenisz pan nadewszystko rozum ludzki. Błyskotliwy dowcip i abstrakcyjne dowodzenia rozumu przypadają panu do gustu. I to zupełnie tak jak ów austriacki hofkriegsrath naprzykład, to jest o ile ja mogę sądzić o wypadkach wojenych: na papierze oni i Napoleona rozbili i do niewoli wzięli, i już oni tam u siebie, w gabinecie, wszystko wyrachowali i urządzili w najdowcipniejszy sposób, a tymczasem, generał Mack poddaje się ze swoją armją, ha, ha, ha! Widzę, widzę, szanowny panie Rodjonie pan się śmiejesz ze mnie, że ja, taki cywilny człowiek, ciągle cytuję przykłady z dziejów wojskowych. Cóż zrobić, strasznie się kocham w wojsku, i pasjami lubię czytać te sprawozdania wojenne. Stanowczo minąłem się z powołaniem. Powinienem służyć w wojsku, doprawdy. Napoleonem możebym się i nie zrobił, ale majorem byłbym, ha, ha, ha! Otóż, powiem teraz panu caluteczką prawdę o tym wyjątkowym wypadku: rzeczywistość i natura, kochany panie, to rzecz ważna, i niekiedy, ach jak one podetną najprzebieglejsze wyrachowania! Wierzaj pan staremu, mówię serjo, panie Rodjonie (co mówiąc, ledwie trzydziesto-pięcio letni Porfirjusz jakby istotnie postarzał się nagle; nawet głos mu się zmienił i jakoś skurczył się cały), a przytem jestem człowiek otwarty... Jestem otwarty, czy nie? Jak pan myślisz? Zdaje się, że zupełnie: takie rzeczy komunikuję panu darmo i wcale wynagrodzenia nie żądam, ha, ha, ha! Więc tedy, mówię dalej: dowcip, według mnie, to rzecz wyborna; jest to, że tak powiem, piękno natury i pociecha życia, i jakie kawały, napozór, może on wyrządzać, tak, że gdzie tam jakiś biedny sędzia śledczy zdoła co odgadnąć, zwłaszcza gdy go porywa własna fantazja, jak to się zawsze zdarza, boć to człowiek przecie! Ale właśnie natura przychodzi w pomoc biednemu sędziulkowi, to grunt! A o tem ani pomyśli nawet goniąca za dowcipem młodzież, „przekraczająca wszelkie przegrody“ (jak się pan raczyłeś wyrazić arcydowcipnie). On może i kłamie, to jest człowiek, wyjątkowy wypadek, ten incognito, i skłamie wybornie; najzręczniej w świecie; i już triumfuje napozór, już korzysta z owoców swojego dowcipu, wtem klap! w najciekawszem, w najbardziej kompromitującem miejscu, mdleje. Może to i choroba, nieraz i zaduch bywa w pokojach, ale jednak! Jednak podał myśl! Zełgał najwyśmieniciej, ale nie potrafił zwalczyć natury! Tu właśnie tkwi obłuda! Niekiedy, party błyskawicą swego dowcipu, zacznie manić podejrzewającego go człowieka, zblednie jakby umyślnie: zanadto podobne to do prawdy, i znowu poddał myśl! Chociaż oszuka pierwszym razem, ale przez noc tamtemu co innego przyjdzie na myśl, jeśli sam nie głupi! Toć tak się zdarza na każdym kroku! Ba i cóż: sam zacznie zabiegać, leźć, gdzie go nie proszą zagadywać nieustannie o tem, o czem by, przeciwnie, należało milczeć, przeróżne alegorje zacznie cytować, ha, ha! sam przyjdzie i będzie się pytał: dlaczego mnie tak długo nie biorą? ha, ha, ha! i to się przecie może zdarzyć z najprzebieglejszym człowiekiem, z psychologiem i literatem! Natura to zwierciadło, najdoskonalsze zwierciadło! Patrz i podziwiaj, tak! Cóżeś pan tak pobladł, panie Rodjonie, może tu zaduch, może okno otworzyć?
— O, nie, niech się pan nie fatyguje — zawołał Raskolnikow i nagle roześmiał się: — nie fatyguj się pan, proszę pana.
Porfirjusz stanął przed nim, poczekał, i nagle sam się roześmiał się z kolei. Raskolnikow wstał z kanapy, urywając swój uśmiech, zupełnie nerwowy.
— Panie sędzio! — wymówił głośno i dobitnie, choć nogi pod nim drżały — widzę więc wyraźnie, że pan stanowczo podejrzewa mnie o zamordowanie tej starej i jej siostry Elżbiety. Winienem tedy panu oznajmić, że mi się to już sprzykrzyło. Jeżeli panu się zdaje, że możesz mnie prześladować prawnie, że możesz mnie pan zaaresztować, to zaaresztuj pan... Ale śmiać mi się w oczy i dręczyć mnie, na to nie pozwolę...
Usta mu nagle zadrżały, oczy krwią zabiegły i hamowany dotąd głos nabrał siły.
— Nie pozwolę! — krzyknął nagle, uderzając z całej siły pięścią w stół. — Słyszysz pan? Nie pozwolę!
— Ach Boże, cóż to znowu! — zawołał niby przerażony Porfirjusz — panie Rodjonie! Ojczuleczku drogi! Co panu jest?
— Nie pozwolę! — krzyknął powtórnie Raskolnikow.
— Ojczuleczku, ciszej! Wszak usłyszą, przyjdą! Cóż im powiemy, pomyśl pan! — wyszeptał w przerażeniu Porfirjusz, zbliżając swoją twarz do twarzy Raskolnikowa.
— Nie pozwolę, nie pozwolę! — machinalnie powtarzał Raskolnikow, ale nagle zupełnym szeptem.
Porfirjusz odwrócił się szybko i pobiegł otworzyć okno.
— Powietrza świeżego! A może wody panu... toć to atak!...
I pobiegł do drzwi, ażeby kazać przynieść wody, ale w kącie trafił na karafkę z wodą.
— Napij się pan — szeptał, wracając z karafką... — może przejdzie...
Przestrach i życzliwość Porfirjusza były tak naturalne, że Raskolnikow zamilkł i z dzikiem zaciekawieniem jął go rozglądać. Wody jednak nie przyjął.
— Panie Rodjonie! Drogi panie Rodjonie! Ależ pan tak może zmysły stracić, zapewniam pana, e ech! A-ch! Wypij pan! Napijże się pan choć odrobinkę.
Zmusił go przecie wziąść do rąk szklankę z wodą. Raskolnikow machinalnie podniósł ją do ust, ale opamiętał się i ze wstrętem postawił ją na stole.
— Tak, mieliśmy mały ataczek! w ten sposób możesz pan wywołać recydywę — zakwakał z przyjazną życzliwością Porfirjusz, ale ciągle jeszcze z pewnem pomieszaniem. — Boże! jakże można się tak nie oszczędzać? Bo i ten Razumichin był tu u mnie wczoraj, zgoda, zgoda, mam charakter zły, złośliwy a oni zaraz z tego... Boże! Przyszedł wczoraj po panu, w czasie obiadu, mówił, a ja tylko ręce rozłożyłem, no, myślę sobie... ach co się dzieje, Boże! Czy on z polecenia pana był u mnie? Ale siądź pan, siadaj że pan, na Boga!
— Nie, nie z mego polecenia! Ale wiedziałem, że on poszedł do pana, i poco poszedł — oschle odparł Raskolnikow.
— Wiedziałeś pan?
— Wiedziałem. Więc i cóż?
— A to, kochany panie Rodjonie, że nietylko takie pańskie sprawki są mi wiadome; wiem wszystko. Wiem, żeś pan chodził najmować lokal, w nocy prawie, gdy się niż zmierzchło, żeś pan dzwonił, żeś się pan o krew pytał i żeś pan zawrócił głowy stróżom i robotnikom. Pojmuję ówczesny stan pańskiej duszy... aleć w ten sposób stracisz pan zmysły zupełnie, dalibóg! Zakręci się panu w głowie! Oburzenie tak się w panu gotuje, szlachetne oburzenie, z powodu krzywd doznanych, najprzód od losu, a potem w cyrkule, więc się też pan rzucasz tu i tam, żeby zmusić niejako w ten sposób wszystkich do gadania i skończyć odrazu, bo się panu uprzykrzyły te wszystkie głupstwa i wszystkie te podejrzenia. Wszak tak? Odgadłem stan duszy, co?... Ale w ten sposób to nietylko samego siebie ale i Razumichina mi pan skołowacisz, bo sam pan wiesz, jaki to dobry chłopak; w panu odzywa się choroba a w nim dobroć. I on zaraził się od pana tą manią. Ot proszę pana, gdy pan się uspokoi zaraz panu opowiem.
...Niech pan siada! Okropnie pan wygląda! No, niech pan usiądzie.
Raskolnikow usiadł. Dreszcze minęły, opanowywała go gorączka. W głębokiem zdumieniu z natężeniem słuchał mowy wystraszonego i po przyjacielsku pielęgnującego go Porfirjusza. Ale nie wierzył jego słowom, chociaż miał dziwną chęć uwierzyć. Nieoczekiwana wzmianka Porfirjusza o mieszkaniu zupełnie go oszołomiła.
— Także? Więc on wie wszystko o mieszkaniu? I sam mi to opowiada!
— Tak był prawie identyczny wypadek, psychologiczny w naszej praktyce sądowej, taki chorobliwy wypadek — szybko mówił Porfirjusz — też naklepał jeden na siebie o morderstwie i jeszcze jak naklepał! Cała halucynacja! Fakty zakomunikował! fakty! podał wszystkie okoliczności poplątał! Wszystkim głowę zawrócił. I dlaczegóż to? On sam, zupełnie nienaumyślnie, częściowo był przyczyną morderstwa, ale tylko częściowo! A dowiedziawszy się, że dzięki niemu popełniono morderstwo, zaczął się denerwować, zaczęły się halucynacje, zwarjował zupełnie, no i sam wreszcie nabrał przekonania, że jest mordercą! Nareszcie senat rozpatrując sprawę uniewinnił nieszczęśliwca i oddał go pod dozór! A gdyby nie senat! Ale jakżeż to tak można, panie, w ten sposób można się do obłędu doprowadzić, nie panując nad nerwami. W nocy chodzić, dzwonić, rozpytywać o krew! Ja się tej psychologji nauczyłem w praktyce! Pan którego dnia przez okno albo z dzwonnicy skoczy! To będzie dla pana pociągające — przcież takie dzwoneczki! Choroba, panie Rodjonie, choroba! Zbyt pan zaniedbuje zdrowie. Ot, poradziłby się pan jakiegoś doświadczonego lekarza, nie tego tam grubaska! Przecież to maligna, pan to wszystko w malignie robi!
„Jakto? Czyżby on i teraz kłamał? Niemożliwe, niemożliwe odsuwał od siebie tę myśl — przeczuwając do jakiego stopnia wściekłości może go ona doprowadzić, czując, że od tej wściekłości zwarjuje.
— To nie w malignie! To było na jawie! — krzyknął, natężając umysł, aby przemknąć grę Porfirjusza — na jawie! na jawie! Słyszy pan?
— Ależ słyszę i rozumiem. Pan i wczoraj mówił, że nie w malignie i nawet specjalnie pan to podkreślił. Wszystko co pan może powiedzieć, wszystko rozumiem. E, ale niechżeż pan wysłucha, panie Rodjonie, chociaż to jedno. Przecież gdyby pan rzeczywiście był mordercą, albo gdyby pan był zamieszany w tę przeklętą sprawę, czyżby pan sam twierdził, że pan to robił przytomnie, nie w malignie i jeszcze tak specjalnie podkreślił z takim nadzwyczajnym uporem? No, niechżeż pan się sam tylko zastanowi. Według mnie, zupełnie odwrotnie, gdy pan się do czegokolwiek poczuwa musi albo pan twierdzić, że pan to w malignie robił, nieprawdaż?
Raskolnikow poczuł w tem pytaniu coś podstępnego. Odsunął się od nachylonego ku niemu Porfirjusza i milcząc wpatrywał się weń ze zdumieniem.
— Albo naprzykład co do tego pana Razumichina. Czy z własnej chęci przyszedł on tutaj wczoraj, czy z pańskiej inicjatywy? Przecież pan powinienby mówić, że on z własnej woli przyszedł, a pan twierdzi przeciwnie! i jeszcze pan to podkreśla!
Raskolnikow wogóle tego nie podkreślał. Mróz przebiegł mu po plecach.
— Kłamiesz pan — mówił wolno i cicho, z twarzą wykrzywioną nienaturalnym uśmiechem — chcesz mi znów pokazać, że znasz pan moją grę, wszystkie odpowiedzi znasz naprzód — mówił, czując, że nie liczy się należycie ze słowami — chce mnie pan nastraszyć... i wyśmiać poprostu...
Raskolnikow, nie spuszczał oka z Porfirjusza, i nagle znowu nieograniczony gniew błysnął mu w oczach.
— Kłamiesz pan, wszystko kłamstwo! — zawołał. — Sam pan wiesz wybornie, że najlepszym wykrętem dla przestępcy jest, w miarę możności, nie ukrywanie tego czego można nie ukryć. Nie wierzę panu!
— Jaki pan zabawny! — zachichotał Porfirjusz — trudno z panem dojść do ładu; jakaś monomanja opanowała pana. Więc pan mi nie wierzysz? A ja panu powiadam, że pan już wierzysz, żeś już na pół łokcia uwierzył a ja zrobię, że pan i na cały łokieć uwierzysz, bo szczerze pana polubiłem i serdecznie jestem życzliwy dla pana.
Usta Raskolnikowa drgnęły.
— Tak, jestem życzliwy, powtarzam to panu — ciągnął łagodnie, po przyjacielsku, ujmując za rękę Raskolnikowa, nieco powyżej łokcia — szanuj się pan. Wszak teraz rodzina pańska zjechała, powinieneś pan ich uspakajać, pieścić, a pan ich tylko przerażasz...
— Co panu do tego? skąd pan wie o tem? Dlaczego to pana tak zajmuje? Więc pan śledzisz za mną i chcesz mi pan to pokazać?
— Ależ kochany panie, toć od pana samego dowiedziałem się o tem wszystkiem! Pan nie zwracasz uwagi, co we wzburzeniu mówisz i do mnie i do innych. Od pana Dymitra Razumichina, także dużo się dowiedziałem wczoraj ciekawych szczegółów. Nie, przerwałeś mi pan ale powiem panu, że przez swoją podejrzliwość, pomimo całego dowcipu, jaki pan posiadasz, straciłeś pan nawet zdrowy sąd o rzeczach. No choć weźmy naprzykład jeszcze raz ten sam temat, to samo dzwonienie... ależ taki skarb, taki fakt (fakt wyraźny przecie!) ja sam, jak śledczy, zdradziłem przed panem! I pan nic w tem nie dostrzegasz? A toć gdybym choć odrobinkę podejrzewał pana, czyż tak należałoby mi postąpić? Przeciwnie, należałoby mi najprzód odwrócić pańskie podejrzenia, i nie zdradzić się niczem, że fakt jest mi wiadomy; odciągnąć pana, że tak powiem, na przeciwległą stronę, i nagle, jak obuchem, po ciemieniu (jak się pan wyraziłeś) ogłuszyć: „A coś jegomość robił w mieszkaniu zabitej o godzinie dziesiątej wieczorem, a może nawet i o jedenastej? A pocoś dzwonił? A pocoś pytał o krew? A pocoś bałamucił stróży i wołałeś ich do urzędu, do komisarza cyrkułowego?“ Takby mi należało postąpić, gdybym miał pana choć trochę w podejrzeniu. Należałoby podług formy przyjętej ściągnąć od pana zeznanie, zrobić rewizję, a może nawet i zaaresztować pana... Skoro więc tego nie zrobiłem, żadnych przeto podejrzeń względem pana nie mam! Straciłeś pan zdrowy pogląd na rzeczy i nic pan nie widzisz, powtarzam!
Raskolnikow zadrżał na całem ciele, tak, że sędzia spostrzegł to aż nadto wyraźnie.
— Kłamstwo wszystko! — zawołał — a choć nie wiem, jaki pan masz cel, dość, że pan kłamiesz... Poprzednio mówiłeś pan w innem znaczeniu, i nie mylę się już teraz... kłamiesz pan!
— Kłamię? — podchwycił Porfirjusz, gorączkując się napozór, ale zachowując zarazem pozór wesoły i złośliwy i zdaje się bynajmniej go nie obchodziło, jakiego zdania był Raskolnikow. — Kłamię?... No, a jakże postąpiłem sobie z panem poprzednio (ja, sędzia śledczy), sam podszeptując panu wszelkie środki obrony, sam panu cytując tę całą psychologję: „Choroba, mówiłem, gorączka, nieprzytomność, melancholja i urzędnicy policyjni“ i t. p.? Co? Ha, ha, ha! Chociaż co prawda, wszystkie te psychologiczne środki obrony, wykręty, zapieranie się, bardzo są dwuznaczne: „Choroba, gorączka, majaczenie, nie pamiętam, nie wiem“, wszystko to pięknie, ale dlaczego właśnie w chorobie i w gorączce roją się takie rzeczy, a nie inne? Prawda? Ha, ha, ha!
Raskolnikow spojrzał nań dumnie i z pogardą.
— Jednem słowem — stanowczo i głośno powiedział, wstając i nieco odpychając przytem sędziego — słowem, chcę wiedzieć: czy pan mnie uznaje ostatecznie za podejrzanego w tej sprawie, czy nie? Powiedz pan, panie sędzio, powiedz pan stanowczo i ostatecznie, i prędzej, natychmiast!
— A to komedja! A to mam z panem ambaras — zawołał Porfirjusz, całkiem wesoło, życzliwie i bynajmniej nie zmieszany. — Ale poco, na co pan masz tak wiele wiedzieć, kiedy nikt jeszcze nie zaczynał pana badać. Jesteś pan zupełnie jak dziecko i, żeby nie wiem co, rączki w ogień! I poco się pan niepokoisz? Poco się pan wpraszasz, z jakich powodów? Co? Ha, ha, ha!
— Powtarzam panu — zawołał z wściekłością Raskolnikow — że nie mogę dłużej strawić...
— Czego? Niewiadomości? — przerwał sędzia.
— Nie dręcz mnie pan! Nie chcę!... Mówię panu, że nie chcę!... Nie mogę i nie chcę!... Słyszysz pan, słyszysz pan! — krzyknął, uderzając pięścią, w stół.
— Ależ ciszej, ciszej! Mogą usłyszeć! poważnie pana ostrzegam: szanuj się pan. Ja nie żartuję! — wymówił szeptem Porfirjusz, ale tym razem w jego twarzy nie było już poprzedniej kobiecej dobroduszności i trwogi; teraz wprost rozkazywał, surowo, marszcząc brwi i jakby odrazu niwecząc wszystkie tajemnice i dwuznaczniki. Ale było to tylko na chwilę.
Zdziwiony nieco Raskolnikow wpadł nagle znowu w wściekłość; ale rzecz dziwna: znowu usłuchał rozkazu mówienia ciszej, chociaż był w najsilniejszym paroksyzmie rozdrażnienia.
— Ja się nie dam męczyć! — zaszeptał nagle po dawnemu, z bólem i nienawiścią nagle przyznając w duchu, że nie może nie ulec rozkazowi, i wpadając wskutek tej myśli w jeszcze większą wściekłość — aresztuj mnie pan, rób pan rewizję, ale postępuj pan podług prawa i nie baw się pan moim kosztem! Zabraniam panu.
— Nie troszcz się pan o prawo — przerwał Porfirjusz z dawnym złośliwym uśmiechem i jakby nawet z upodobaniem patrząc na Raskolnikowa — uważam pana za gościa i przyjaciela.
— Nie chcę pańskiej przyjaźni i pluję na nią! Słyszysz pan? Na dowód czego: biorę czapkę i odchodzę. No, co teraz powiesz, kiedy masz zamiar aresztować?
Porwał czapkę i skierował się ku drzwiom.
— Aa, niespodzianki, nie chcesz pan zobaczyć, co! — zachichotał Porfirjusz, chwytając go znowu nieco powyżej łokcia i zatrzymując przy drzwiach. Stawał się coraz weselszym i rezolutniejszym, co ostatecznie zniecierpliwiło Raskolnikowa.
— Co za niespodzianka? Co takiego? — zapytał, stając nagle i z przestrachem patrząc na sędziego.
— Niespodzianka, a tu za drzwiami siedzi u mnie, — ha, ha, ha!
Wskazał palcem na zamknięte drzwi w przepierzeniu, prowadzącem do rządowego lokalu.
— Zamknąłem na klucz, żeby nie uciekła.
— Co takiego? Gdzie? Co?...
Raskolnikow zbliżył się szybko do drzwi i chciał je otworzyć, ale były zamknięte.
— Zamknięte; oto klucz!
Istotnie, pokazał klucz, wyjęty z kieszeni.
— Kłamstwo! — jęknął Raskolnikow, nie hamując się już wcale — łżesz, poliszynelu przeklęty! — i rzucił się na cofającego się ku drzwiom, ale bynajmniej nie przelęknionego Porfirjusza.
— Wszystko, wszystko rozumiem! — podskoczył ku niemu. — Łżesz i drażnisz mnie, ażebym się zdradził...
— Ale, kochany mój panie, już się więcej zdradzać nie trzeba. Doszedłeś pan do wściekłości. Nie krzycz pan, bo ludzi zawołam.
— Łżesz, nic mi nie będzie! Wołaj ludzi! Wiedziałeś, że jestem chory i chciałeś mnie rozirytować do szaleństwa, ażebym siebie wydał, oto twój cel! Nie, nie, dawaj fakty. Wszystko rozumiem! Faktów nie masz, masz tylko liche, nic warte domysły, od Zamietowa!... Znałeś pan mój charakter, więceś chciał mnie doprowadzić do wściekłości, a potem ogłuszyć nagle przez popów i deputatów... Czekasz na nich? Ale poco czekasz? Gdzie? Niech wejdą!
— Ale co tu za deputaty, kochany panie! Także panu pomysły przychodzą! Aleć w ten sposób według prawa postępować nie można, nie znasz się pan na rzeczy, kochany panie... Prawo nie ucieknie, sam pan zobaczysz! — mruczał Porfirjusz, przysłuchując się przy drzwiach.
Istotnie, w tej chwili przy samych drzwiach w drugim pokoju dał się słyszeć jakby hałas.
— A, idą! — zawołał Raskolnikow — posłałeś po nich!... Czekałeś na, nich!... To było twoje wyrachowanie!... No, dawaj ich tu wszystkich! deputatów, świadków, kogo chcesz... dawaj! Jestem gotów, gotów!

Lecz nagle stał się dziwny wypadek, coś tak niespodziewanego w prawidłowym biegu rzeczy, że ani Raskolnikow, ani sędzia nie mogli spodziewać się takiego rozwiązania.

ROZDZIAŁ VI

Potem, kiedy Raskolnikow przypomniał sobie tę chwilę przedstawiło mu się wszystko w ten sposób: hałas, który było słychać za drzwiami, powiększył się nagle i drzwi uchyliły się nieco.
— Co tam takiego? — krzyknął z gniewem sędzia. — Wszak uprzedzałem...
Przez chwilkę nie było odpowiedzi, ale widać było, że za drzwiami znajdowało się kilku ludzi i jakby kogoś odpychali.
— Ależ co takiego? — niespokojnie powtórzył Porfirjusz.
— Przyprowadzono aresztanta, Mikołaja — dał się słyszeć czyjś głos.
— Nie potrzeba! Precz! Poco on tu przylazł? Co to za nieporządek? — zawołał Porfirjusz, rzucając się do drzwi.
— Ale poproszę wielmożnego sędziego... — zaczął znów ten sam głos i urwał.
Przez dwie sekundy nie więcej trwała prawdziwa bójka; potem nagle jakby ktoś kogoś gwałtem odepchnął i niezwłocznie potem jakiś blady człowiek wtargnął do gabinetu sędziego.
Człowiek ten dziwnie wyglądał. Z początku patrzył przed siebie, ale jakby nikogo nie widząc. W oczach jego błyszczała stanowczość, ale zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz, jakby go przyprowadzono na stracenie. Całkiem zbielałe jego usta zlekka drgały.
Był on jeszcze młody, ubrany z chłopska, średniego wzrostu, z włosami ostrzyżonemi w kółko, o delikatnych, jakby suchych rysach twarzy. Odepchnięty przezeń znienacka człowiek, pierwszy wpadł za nim do pokoju i zdołał uchwycić go za ramię: był to żołnierz z konwoju; ale Mikołaj szarpnął ręką i wyrwał mu się raz jeszcze.
We drzwiach stanęło kilku ciekawych. Niektórzy z nich usiłowali wejść do gabinetu.
Cała ta scena trwała najwyżej minutę czasu.
— Precz, jeszcze zawcześnie! Poczekaj aż zawołają!.. Poco go tak wcześnie przyprowadzono? — krzyczał w strasznym gniewie, jakby pomieszany, sędzia.
Ale Mikołaj nagle padł na kolana.
— Czego chcesz? — zawołał sędzia zdumiony.
— Winowaty! Moja wina! Jam zbójca! — wymówił nagle Mikołaj, z trudnością chwytając oddech, ale dość silnym głosem.
Przez jakie dziesięć sekund trwało milczenie, wszyscy jakby zesztywnieli; nawet żołnierz z konwoju cofnął się i już się nie zbliżał do Mikołaja, ale zrejterował machinalnie do drzwi i stanął nieruchomie.
— Co takiego? — krzyknął Porfirjusz, oprzytomniawszy po chwili.
— Ja... zbójca... — powtórzył Mikołaj.
— Jakto... ty... ty?... kogoś zabił?
Sędzia widocznie się zmieszał.
Mikołaj przez chwilę milczał.
— Starą fanciarkę i jej siostrę Elżbietę... ja... zabiłem... toporem. Pomieszało mi się w głowie... — dodał nagle i znowu zamilkł. Ciągle klęczał.
Pan Porfirjusz przez jakiś czas stał, jakby się namyślając, ale nagle znowu się wstrząsnął i zamachał rękoma na nieproszonych świadków. Ci w jednej chwili znikli i drzwi się zamknęły. Następnie popatrzył na stojącego w kącie Raskolnikowa, potem znowu przypadł do Mikołaja.
— Co ty mi będziesz wyjeżdżał zawczasu ze swojem pomieszaniem? — krzyknął nań prawie ze złością. — Nie pytałem się jeszcze o to... A teraz mów: tyś zabił?
— Ja zbójca... zeznaję... — wymówił Mikołaj.
— E-ech! Czem zabiłeś?
— Toporem. Dostałem go sobie.
— A to się śpieszy! Sam?
Mikołaj nie zrozumiał pytania.
— Czy sam zabiłeś?
— Sam. A Michał nie winien i o niczem nie wie.
— Ale nie śpiesz się z Michałem! E-ech!...
— No jakże, jakżeśto wtedy zleciał ze schodów? Wszak was obaj stróże widzieli?
— To tak żeby odwrócić uwagę... wtedy... nibym się śpieszył... z Michałem, bom sobie tak ułożył zawczasu — odparł Mikołaj.
— Najwyraźniej! — gniewnie zawołał sędzia: — to nie jego słowa! — mruczał jakby do siebie i nagle znowu spostrzegł Raskolnikowa.
Widocznie, do takiego stopnia zajął się Mikołajem, że na chwilę zapomniał o Raskolnikowie. Teraz nagle obejrzał się, aż się nawet zmieszał...
— Kochany panie, szanowny!... Przepraszam — przypadł do niego — tak nie można... racz pan... tu nie dla pana... ja bo sam... widzisz pan jakie niespodzianki!... Racz pan...
I wziąwszy go za rękę, wskazał na drzwi.
— Pewnoś się pan tego nie spodziewał — wymówił Raskolnikow, który naturalnie nic jeszcze nierozumiał wyraźnie, ale zdołał już nabrać otuchy.
— A i paneś się nie spodziewał... A co, jak rączka drży panu? He, he!
— Ale i pan drży, panie sędzio.
— I ja drżę; nie spodziewałem się!...
Stali już we drzwiach. Porfirjusz czekał niecierpliwi na wyjście Raskolnikowa.
— A niespodzianki nie pokażesz mi pan? — wymówił nagle ten ostatni.
— Mówi, a ząb o ząb nie trafia, he, he! Złośliwy z pana człowiek! No, do widzenia.
— A mnie się zdaje, że do niezobaczenia!
— Jak Bóg da, jak Bóg da! — wymówił Porfirjusz z dziwnie wykrzywionym uśmiechem.
Mijając kancelarję, Raskolnikow spostrzegł, że wiele osób spoglądało nań z uwagą. W przedpokoju, w tłumie, zdołał spostrzec obydwóch stróży z owego domu, tych samych, których w nocy zapraszał do cyrkułu. Stali i czekali na coś. Zaledwie jednak wyszedł na schody, usłyszał nagle za sobą znowu głos sędziego. Obejrzawszy się zobaczył, że ten go dogania z wielkim pośpiechem.
— Słóweczko, kochany panie; co do tego wszystkiego, to tam jak Bóg da, ale zawsze wypadnie mi pewnie zapytać się pana formalnie o tem i owem... więc się jeszcze zobaczymy, tak...
I Porfirjusz stanął przed nim z uśmiechem.
— Tak — dodał jeszcze raz.
Można było sądzić, że mu się chciało jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie wymawiało.
— A za to, cośmy mówili, niech się pan sędzia na mnie nie gniewa, bo ze mnie gorączka — zaczął całkiem już przytomnie Raskolnikow, nie mogąc się oprzeć pokusie do kpinek.
— O bynajmniej, wcale się nie gniewam — z radością prawie odparł sędzia. — Ja bo i sam... tego... Przyznaję, mam charakter docinkowy, przyznaję! Ale się jeszcze zobaczymy. Jeśli Bóg da, to się i bardzo zobaczymy!
— I ostatecznie poznamy jeden drugiego? — podchwycił Raskolnikow.
— I ostatecznie poznamy siebie nawzajem — potaknął Porfirjusz i zmrużywszy oczy, poważnie spojrzał nań. — Teraz pan na imieniny?
— Na pogrzeb.
— Ach, prawda, na pogrzeb! Zdrowie swoje pan szanuj, zdrowie!...
— A ja nie wiem sam, czego mam panu życzyć od siebie! — odparł Raskolnikow, zaczynając już schodzić na dół, nagle jednak znowu się odwrócił do sędziego i dodał: — życzyłbym panu większych sukcesów, cóż kiedy pan sam widzisz, jak komiczne jest pańskie stanowisko!
— Dlaczego komiczne? — odwrócił się ciekawie Porfirjusz, zabierając się także do odejścia.
— No jakże, wszak choćby tego biednego Mikołaja, toście musieli dopiero dręczyć, męczyć, psychologicznie, na swój sposób, zanim się nie przynał; dzień i noc dowodziliście mu: „tyś zabił, tyś zabójca...“ no a teraz, kiedy się już przyznał, zaczniecie go trapić wprost przeciwnie: Łżesz, kochanku, nie ty zabiłeś!... Tyś nie mógł zabić! To nie twoje słowa?“ Więc jakże, czyż to nie komiczne?
— He, he, he! A więc pan zauważyłeś, żem powiedział do Mikołaja, że on mówi „nie swoje słowa?“
— Naturalnie, zauważyłem?
— He, he! Dowcip! dowcip! Na wszystko pan uważa!... Umysł nielada! I dotykasz pan właśnie najkomiczniejszej struny... he, he! Mówią, że Gogol miał właśnie ten dar rozwinięty do najwyższego stopnia.
— Tak, Gogol.
— Tak, Gogol... do miłego widzenia.
— Do miłego widzenia.
Raskolnikow udał się prosto do domu. Był tak zbity i znękany, że już przyszedłszy do domu i rzuciwszy się na kanapę, przez cały kwadrans siedział odpoczywając tylko i usiłując choć jako tako zebrać myśli. O Mikołaju nawet nie rezonował, czuł, że jest przejęty do żywego; że w zeznaniu Mikołaja jest coś niewytłumaczonego, szczególnego, czego w tym stanie za nic nie pojmie. Ale przyznanie się Mikołaja było faktem rzeczywistym. Następstwa tego faktu były dlań zupełnie jasne: kłamstwo nie może się nie wydać, a wtedy, znowu wezmą się do niego. Ale przynajmniej do tego czasu jest wolny i powinien coś zrobić dla siebie, niebezpieczeństwo bowiem jest nieuniknione.
Lecz do jakiego stopnia? Położenie zaczynało się wyjaśniać. Przypominając sobie, na brudno, w ogólnych zarysach, całą swoją scenę z Porfirjuszem, nie mógł raz jeszcze nie wstrząsnąć się ze zgrozy. Oczywiście obce mu były wszystkie cele Porfirjusza, nie mógł zrozumieć wszystkich jego zamiarów. Ale część gry została ujawnioną, i oczywiście nikt lepiej odeń nie mógł zrozumieć, jak strasznym był ten „chód“ w grze Porfirjusza. Jeszcze chwilka, a mógł zdradzić się zupełnie faktycznie. Znając słabość jego charakteru i od pierwszego rzutu oka dokładnie zdoławszy go nawskroś przeniknąć. Porfirjusz działał lubo zanadto stanowczo, ale prawie napewno. Nie ulega kwestji, że Raskolnikow skompromitował się już poprzednio, ale do faktów było jeszcze daleko. Wszystko jeszcze było bardzo względne. Ale czy tak jednak, czy tylko dobrze on teraz rozumuje? Czy się nie myli? Do jakiego rezultatu zmierzał dzisiaj Porfirjusz? Czy istotnie miał coś przygotowanego na dzisiaj? I co mianowicie? Czy istotnie czekał na coś, czy nie? Jakby się byli rozstali dziś, gdyby Mikołaj nie był wywołał niespodziewanej katastrofy?
Porfirjusz ujawnił prawie całą swoją grę; oczywiście, ryzykował, ale ujawnił i (Raskolnikow był tego pewien) gdyby Porfirjusz miał był coś więcej, zdradziłby się był ze wszystkiem. Co to za „niespodzianka?“ Czy to żarty? Czy to miało jakie znaczenie, czy nie? Czy mogło się kryć pod tem coś podobnego do faktu, do stanowczego oskarżenia? Człowiek wczorajszy? Gdzież on przepadł? Gdzie był dzisiaj? Wszak jeżeli tylko Porfirjusz ma coś stanowczego, to oczywiście, musi to być w związku z wczorajszą marą.
Siedział na kanapie opuściwszy głowę na piersi, oparłszy się łokciami o kolana i kryjąc twarz w dłoniach. Nerwowy dreszcz wstrząsał całem jego ciałem. Wreszcie wstał, wziął czapkę, pomyślał i skierował się ku drzwiom.
Czuł jakoś, że przynajmniej na dzisiejszy wieczór może się uważać za zabezpieczonego. Nagle doznał w sercu jakby radości: zachciało mu się być jak najprędzej u wdowy po Marmeladowie. Na pogrzeb, oczywiście, spóźnił się, ale na stypę zdąży i tam, zaraz, zobaczy Zosię.
Zatrzymał się, pomyślał i chorobliwy uśmiech ukazał mu się na ustach.
— Dziś! Dziś! — szepnął do siebie — tak, dziś przecie! Tak być powinno...
Zaledwie chciał drzwi otworzyć, gdy wtem zaczęły się one otwierać same. Zadrżał i cofnął się. Drzwi otworzyły się zwolna i cicho, i nagle pokazała się postać wczorajszego człowieka z pod ziemi.
Człowiek stanął na progu, spojrzał w milczeniu na Raskolnikowa i wszedł do pokoju. Był akurat taki sam jak wczoraj, ta sama postać, ten sam strój, tylko w twarzy i w spojrzeniu nastąpiła gruntowna zmiana: patrzył teraz jakoś nieśmiało i postawszy chwilkę, westchnął głęboko. Brakowało tylko, żeby dłoń przytknął do twarzy, a głowę przechylił na bok, ażeby zupełnie być podobnym do baby.
— Czego to? — zapytał Raskolnikow.
Człowiek milczał, lecz nagle głęboko, prawie do ziemi, skłonił mu się. Przynajmniej palcem prawej ręki dotknął ziemi.
— Co to takiego? — zawołał Raskolnikow.
— Winowaty — cicho wymówił człowiek.
— Jakto? Co?
— Miałem złe myśli.
Spojrzeli na siebie.
— Przykro bo człowiekowi. Kiedy to pan przychodził może trochę podchmielony, i kiedy pan stróży zapraszał do cyrkułu i o krew się pytał, to mnie aż podniosło, że pana tak puścili i wzięli za pijanego. I tak mi przykro było, żem niedosypiał. A zapamiętawszy adres, przychodziłem tu wczoraj i pytałem...
— Kto przychodził? — przerwał Raskolnikow, zaczynając pojmować.
— Ja, to jest, obraziłem pana.
— Toście wy z tamtego domu?
— A dyć ja stałem z niemi we wrotach, czy to pan zapomniał? My bo tam mamy swój warsztat, oddawna jestem wyrobnik... do domu biorę robotę... a najbardziej przykro mi było...
I nagle Raskolnikow żywo przypomniał sobie ową scenę w bramie z przedonegdaj, tych mężczyzn i te kobiety co stali w niej oprócz stróżów. Przypomniał sobie jeden głos, radzący, ażeby go wzięto do cyrkułu. Twarzy mówiącego nie mógł zapamiętać i nawet teraz nie poznawał, ale przypominał sobie, że odpowiedział coś nawet wtedy, odwrócił się doń...
Więc to tak się rozwiązała cała owa wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, że istotnie o mało nie zginął, o mało nie zgubił siebie dla tak błahego powodu. A więc, oprócz najmu mieszkania i rozmowy o krwi, ten człowiek nic nie mógł opowiedzieć. A więc i Porfirjusz nic nie ma, nic oprócz maligny, żadnych faktów, oprócz psychologii, która ma dwa końce, nic stanowczego. A więc, jeżeli nie będzie innych faktów (a już ich być nie powinno, nie powinno) to... to cóż mogą mu zrobić? Czem mu udowodnią, choćby go nawet zaaresztowali? A więc Parfirjusz zaledwie teraz, przed chwilą dowiedział się o mieszkaniu, a dotąd nic nie wiedział.
— To wyście powiedzieli dzisiaj Porfirjuszowi... że ja tam przychodziłem? — zawołał, uderzony nagłą myślą.
— Jakiemu Porfirjuszowi?
— Komisarzowi do spraw śledczych.
— Ja powiedziałem. Stróże nie poszli wtedy, to ja sam poszedłem.
— Dzisiaj?
— Na chwilkę przed panem. I wszystko słyszałem, wszystko, jak on pana dręczył.
— Gdzie? Co? Kiedy?
— A no tam, za przepierzeniem, siedziałem przez cały czas.
— Jakto? Więc to wyście byli tą niespodzianką? Jakże się to stało?
— Ano widząc — zaczął mieszczanin — że stróże na moje słowa iść nie chcą, bo, mówią, późno już, jeszcze się pogniewają na nich, że nie przyszli w swoją porę, przykro mi się zrobiło, nie spałem, jenom jął badać. A przewiedziawszy się wczoraj, dziś poszedłem. Raz przyszedłem, jego nie było, za godzinę przyszedłem, nie przyjął, dopiero przyszedłem trzeci raz, wpuścili mnie. Jąłem mu opowiadać jak i co, i tak ci zaczął po pokoju szmygać i bić się pięścią w piersi. „Co wy rozbójnicy, powiada, robicie ze mną? Gdybym ja był wiedział o tem, tobym go tu z konwojem zapotrzebował!“. Potem wybiegł, zawołał kogoś i zaczął z nim mówić w kącie, a potem znowu przypadł do mnie i zaczął się pytać i kląć. Wymyślał strasznie; a ja mu to wszystko powiedziałem, i mówiłem, że na moje wczorajsze słowa paneś mi nic nie odpowiedział i żeś mnie pan nie poznał. I znowu zaczął latać i bić się w piersi i gniewał się i rzucał, a kiedy mu pana zameldowali, no, powiada, właź no tu za przepierzenie, siedź i nie ruszaj się, cobyś nie usłyszał, i sam mi podał krzesło i zamknął mnie; może, powiada, ja cię wywołam. A gdy przyprowadzono Mikołaja, wyprowadził mnie zaraz po panu: ja cię, mówi, jeszcze zawołam i będę badał...
— A Mikołaja wybadywał przy tobie?
— Jak pana wyprowadził i mnie, dopiero się zabrał do Mikołaja.
Mieszczanin zatrzymał się i znowu zrobił pokłon aż do samej ziemi.
— Za obmowę i złość moją daruj mi pan.
— Niech ci Bóg przebaczy — odparł Raskolnikow.
I zaledwie to powiedział, mieszczanin skłonił mu się tym razem po pas, nie do samej ziemi, zwolna się zawrócił i wyszedł z pokoju.
— Wszystko ma dwa końce, teraz wszystko ma dwa końce — twierdził Raskolnikow i żwawiej niż kiedykolwiek wyszedł z pokoju.
Teraz pobawimy się jeszcze ze sobą — z gniewnym uśmiechem wymówił, schodząc ze schodów.

Gniew dotyczył jego samego; z pogardą i ze wstydem wspominał o słabości swojego charakteru.

CZĘŚĆ PIĄTA
ROZDZIAŁ I

Ranek, jaki nastąpił po stanowczej dla pana Piotra rozmowie z Dunią i jej matką, otrzeźwił go zupełnie. Ku wielkiemu niezadowoleniu, musiał rad nie rad uznać za fakt spełniony i niezawodny to, co jeszcze wczoraj uważał za wypadek fantastyczny i lubo spełniony, ale pomimo to, jakby nieprawdopodobny. Czarny wąż draśniętej miłości własnej przez całą noc ssał mu serce. Wstawszy z łóżka, pan Piotr niezwłocznie przejrzał się w lustrze. Obawiał się, czy się w nim żółć nie rozlała w ciągu nocy. Atoli, pod tym względem, wszystko było jak na teraz w porządku, i spojrzawszy na szlachetne białe i nieco obrzękłe w ostatnich czasach oblicze, pan Piotr pocieszył się nawet na chwilę, że zdoła jeszcze znaleźć sobie narzeczoną w innem miejscu, a może nawet lepszą; ale zaraz poprawił się i energicznie splunął, przez co wywołał milczący, ale ironiczny uśmiech na ustach swego młodego przyjaciela i współlokatora, pana Andrzeja Lebieziatnikowa. Pan Piotr spostrzegł ten uśmiech i zapisał go sobie w pamięci na rachunek swego przyjaciela. Miał się już z nim na pieńku z wielu powodów. Gniew jego powiększył się, gdy przyszło mu nagle na myśl, że całkiem niepotrzebnie opowiadał wczoraj o wszystkiem panu Andrzejowi. Był to już powtórny błąd z jego strony, popełniony wczoraj na gorąco, przez zbytnią chęć wynurzenia się w irytacji... Następnie, przez cały ten ranek jedna nieprzyjemność następowała po drugiej. Nawet w senacie miało go spotkać niepowodzenie w sprawie, której tam bronił. Najbardziej zaś zirytował go właściciel lokalu, najętego przezeń w widokach rychłego ożenku i odświeżonego własnym kosztem, ten właściciel, jakiś zbogacony niemiecki rzemieślnik, który za nic nie chciał przystać na zerwanie kontraktu i domagał się wynagrodzenia, przewidzianego w kontrakcie za zawód, pomimo, że pan Piotr zwracał mu lokal prawie z gruntu odnowiony. Również i w magazynie mebli ani chciano słyszeć o zwróceniu zadatku za kupione ale jeszcze nie odstawione do mieszkania meble.
— Wszakże dla mebli nie ożenię się! — zgrzytał zębami Łużyn i zarazem znowu błysnęła mu nadzieja. — Czyliż w istocie wszystko tak bezpowrotnie przepadło i skończyło się? Czyliż nie można jeszcze raz sprobować?
Myśl o Duni ponętnie połechtała go po sercu. Z męczarnią zniósł tę chwilę i gdyby można było samą tylko chęcią zamordować Raskolmikowa, Łużyn nie zawahałby się ani trochę.
— Błąd polegał jeszcze i na tem, że im wcale pieniędzy nie dawałem — myślał, ze smutkiem wracając do izdebki Lebieziatnikowa — i z czegom ja tak zżydział do licha? Nie było nawet żadnego wyrachowania! Zachciało mi się w nich mieć niewolników, chciałem, żeby patrzyli we mnie jak na Opatrzność, a oni... o! Pfu! Gdybym był im wydał w ciągu tego czasu z jakie półtora tysiąca na posag albo na prezenty, na pudełeczka różne, nessesery, błyskotki, materje i na wszystkie te fraszki, od Knopa lub z magazynu angielskiego, to zaraz wszystko byłoby inaczej, a zwłaszcza... pewniej! Nie tak łatwo by mi teraz odmówili! To ludzie tego rodzaju, że bezwarunkowo uważaliby sobie za obowiązek zwrócić, w razie odmowy, i prezenty i pieniądze. A zwracać byłoby trudno i żal! A i sumienie by wymawiało: jakto, tak odrazu wypędzić człowieka, który do tego czasu był tak szczodrobliwy i nawet dość delikatny?... Hm! Palnęło się głupstwo!
I zgrzytnąwszy jeszcze raz, pan Piotr w duchu nazwał siebie durniem skończonym.
Doszedłszy do takiego wniosku, powrócił do domu dwa razy gorszy i więcej rozdrażniony, niż wyszedł. Przygotowania do stypy w pokoju pani Katarzyny zaciekawiły go nieco. Słyszał coś nawet wczoraj o tej stypie; ale wobec własnych kłopotów, uszło to jego uwagi. Dopiero rozmówiwszy się z panią Lippewechsel, zajętą w nieobecności pani Katarzyny (znajdującej się na cmentarzu) nakrywaniem do stołu, dowiedział się, że stypa będzie uroczysta, że zaproszeni są prawie wszyscy lokatorowie, nawet nieznajomi, że zaproszono także pana Lebieziatnikowa, pomimo jego kłótni z panią Katarzyną, i nareszcie on sam, pan Piotr, nietylko jest także zaproszony, ale nawet oczekiwany jest gorąco, uważają go bowiem za najdostojniejszego ze wszystkich zaproszonych gości. Sama pani Lippewechsel została zaproszoną również z wielkiemi honorami, pomimo dawnych nieprzyjemności, i dlatego zajęta była właśnie urządzaniem wszystkiego i krzątała się z wielkiem zadowoleniem, a przytem ubrana była, lubo w żałobie, ale w kompletnie nowej sukni jedwabnej i dumna była z tego.
Wszystkie te fakty i wiadomości zrodziły w umyśle Łużyna pewien plan, tak, że wrócił do siebie, to jest do pokoju Lebieziatnikowa, nieco zamyślony. Dowiedział się właśnie, że w liczbie zaproszonych znajduje się także Raskolnikow!
Pan Lebieziatnikow siedział jakoś cały ranek w domu. Z tym człowiekiem wytworzyły się u pana Piotra pewne dziwne, chociaż poczęści i naturalne stosunki!... Łużyn pogardzał nim i nienawidził go nawet niezmiernie, prawie od tej samej chwili, jak zamieszkał u niego, ale jakgdyby go się lękał. Stanął u niego po przybyciu do Petersburga nietylko z samego skąpstwa, chociaż było ono najważniejszą przyczyną, ale był także i inny powód. Jeszcze na prowincji słyszał o panu Andrzeju, swoim byłym wychowanku, jako o jednym z najwybitniejszych postępowców, a nawet jako o grającym znaczną rolę w pewnych ciekawych i tajemniczych kółkach. To uderzyło pana Piotra. Wszystkie te potężne kółka, wszechwiedzące, i pogardzające wszystkimi i każdym, już oddawna przejmowały pana Piotra jakimś dziwnym strachem, wcale zresztą nieokreślonym. Oczywiście sam, na prowincji, nie mógł on wyrobić sobie dokładnego, choćby przybliżonego pojęcia o czemś takiem. Słyszał, jak i wszyscy, że istnieją, zwłaszcza w Petersburgu, jacyś postępowcy, nihiliści, wywrotowcy i t. p. i t. p., ale, na wzór wielu, przesadzał i przeceniał znaczenie tych nazw aż do bezsensu. Najbardziej lękał się, już od lat kilku skompromitowania i to było najgłówniejszą podstawą jego nieustannego, przesadnego swego niepokoju, zwłaszcza przy zamiarze przeniesienia swej działalności do Petersburga. Pod tym względem był on jak to mówią, zalękniony, jak zalęknione bywają małe dzieci. Kilka lat przedtem na prowincji, zaledwie jeszcze rozpoczynając swoją karjerę, spotkał się z dwoma wypadkami szpetnego skompromitowania dwóch dość znacznych osobistości, których pilnował się dotąd i które go protegowały. Jeden wypadek zakończył się dla skompromitowanej osobistości jakoś niezwykle skandalicznie, a drugi zakończył się nawet bardzo wielkiemi kłopotami. Otóż dlatego pan Piotr postanowił, po przybyciu do Petersburga, niezwłocznie przewiedzieć się jak rzeczy stoją, i jeśli będzie potrzeba, to, na wszelki wypadek, uprzedzić i pozyskać względy „młodych naszych pokoleń“. Pod tym względem liczył na pana Andrzeja i już odwiedzając, naprzykład, Raskolnikowa, umiał zaokrąglać niektóre frazesy cudzym głosem...
Naturalnie, prędko zdołał poznać w swoim ex wychowanku nadzwyczaj płytkiego i prostego człowieka. Ale to bynajmniej nie pozbawiło go obaw i nie dodało mu ducha. Gdyby się był nawet upewnił, że i wszyscy postępowcy są takimi samymi głuptaskami, to i wtedy nie uspokoiłby się jeszcze. Właściwie wszystkie te kazania, myśli, systematy (z któremi nie omieszkał wyjechać doń pan Andrzej) wcale go nie obchodziły. Miał on swoje własne widoki. Potrzebował tylko jak najprędzej dowiedzieć się: co i jak się tu stało? Czy ci ludzie mają siłę, czy nie? Czy on osobiście ma się czego lękać, czy też nie? Czy go skompromitują, gdy co przedsięweźmie, czy nie skompromitują? A jeśli tak, to za co właściwie i czego właściwie czepiają się oni? Nie dość na tem: czy nie możnaby było jakim sposobem niby zaciągnąć się do ich obozów i podejść ich, jeśli istotnie mają jakie znaczenie? Potrzebne to czy nie potrzebne? Czy nie dałoby się coś skorzystać w swojej karjerze właśnie za ich pośrednictwem? Słowem, roiły mu się setki pytań.
Ten pan Andrzej był to suchy i chorowity, małego wzrostu, jakiś ex-urzędniczek, dziwnie jasny blondyn, z bokobrodami w kształcie kotletów, z których był bardzo dumny. Przytem prawie ciągle chorował na oczy. Serce miał dość miękkie, ale mowę nazbyt zarozumiałą, a niekiedy nawet bardzo gwałtowną, co w zestawieniu z jego figurką prawie zawsze było śmieszne. U pani Lippewechsel, używał jednak opinii dość dobrego lokatora, to jest, że nie pił i za mieszkanie płacił regularnie. Pomimo tych wszystkich przymiotów, pan Andrzej istotnie był głupkowaty. Przystąpił zaś do postępu i do „młodych naszych pokoleń“ z namiętności. Był to jeden z tego niezliczonego legionu marności, zdechlaczków i niedouczków, którzy bądź co bądź w jednej chwili przylepiają się do najmodniejszej idei, ażeby ją niezwłocznie splugawić i skarykaturować do czego przyczyniają się niekiedy w sposób jak najszczerszy.
Zresztą, Lebieziatnikow, pomimo nawet, że był tak dobry, także zaczynał po części niecierpieć swego współlokatora i byłego opiekuna pana Piotra.
Stało się ze stron obu jakoś znienacka i nawzajem. Bo pomimo całej swej prostoty pan Andrzej zaczął powolutku poznawać, że Łużyn go okpiwa i w duszy pogardza nim, i że „to wcale nie taki człowiek“. Spróbował mu wykładać system Foueriera i teorję Darwina, ale Łużyn zwłaszcza ostatniemi czasy, zaczął słuchać jakoś już za ironicznie, a w najostatniejszych czasach, zaczął nawet pokpiwać. Rzecz w tem, że wiedziony instynktem, zaczynał pojmować, że Lebieziatnikow nietylko jest lichym i głupkowatym człowiekiem, ale może nawet kłamcą i że nie ma wcale żadnych znaczniejszych stosunków nawet w swojem kółku, lecz tylko słyszał coś z trzeciej ręki; niedość na tem: nie zna on się nawet na swoim fachu, na propagandzie, bo się już zanadto potyka i gdzie mu tam być wywrotowcem, mogącym skompromitować! Dodajmy nawiasem, że pan Piotr przez te półtora tygodnia chętnie przyjmował (zwłaszcza z początku) od pana Andrzeja nawet bardzo dziwne pochwały, to jest nie zaprzeczał, naprzykład, i nie oponował, gdy pan Andrzej przypisywał mu gotowość działania dla przyszłości i przyśpieszenia nowej „komuny“, gdzieś na jakiejś Mieszczańskiej ulicy; albo, naprzykład, nie przeszkadzania Duni, gdy jej zaraz w pierwszym miesiącu po ślubie przyjdzie na myśl sprokurować sobie kochanka; albo nie chrzcić swoich przyszłych dzieci i t. p. i t. p., wszystko w tym rodzaju. Pan Piotr, swoim zwyczajem nie oponował wobec przypisywania sobie takich zalet i pozwalał nawet chwalić się w ten sposób, tak mu miłą była wszelka pochwała.
Łużyn, który zmienił był dla jakichś powodów tego poranku kilka pięcioprocentowych biletów bankowych, siedział przy stole i liczył paczki banknotów i seryj. Lebieziatnikow, który nigdy nie miał pieniędzy, chodził po pokoju i wmawiał w siebie, że spogląda na wszystkie te paczki obojętnie i nawet z pogardą. Łużyn za nic by, naprzykład, nie uwierzył, że w istocie Andrzej może patrzyć na takie pieniądze obojętnie; ten zaś, z kolei myślał z goryczą, że na serjo pan Piotr może sobie o nim tak myśleć, a może nawet jest kontent z okazji dokuczenia i podrażnienia swego młodego przyjaciela rozłożonemi paczkami banknotów, przypominając mu jego nicość i całą istniejącą jakoby pomiędzy nimi różnicę.
Znajdował go tym razem niesłychanie zirytowanym i nieuważnym, pomimo, że on, Lebieziatnikow, jął właśnie rozwijać przed nim swój ulubiony temat o utworzeniu nowej „komuny“. Krótkie przeczenia i uwagi, jakie się wyrywały panu Piotrowi w przestankach pomiędzy uderzaniem gałek na liczydłach, tchnęły najwyraźniejszą i tendencyjnie niegrzeczną złośliwością. Ale poczciwy Andrulek przypisywał humor pana Piotra wrażeniu wczorajszego zerwania z Dunią i pałał żądzą jak najprędszego pogadania na ten temat: miał do powiedzenia w tej kwestji coś bardzo postępowego, coś, co tchnęło propagandą co mogłoby pocieszyć jego szanownego przyjaciela i „bez wątpienia“ przynieść mu pożytek.
— Co tam za jakąś fetę urządza ta... ta wdowa? — zapytał nagle Łużyn, przerywając mówcy w najbardziej zajmującem miejscu.
— Niby to pan nie wie; wszak wczoraj jeszcze rozmawiałem z panem na ten temat i rozwijałem myśl o wszystkich tych obrzędach... Toć ona nas zaprosiła, słyszałem. Sameś pan z nią wczoraj rozmawiał.
— Nigdy nie mogłem przypuścić, że ta głupia nędzarka wsadzi w stypę wszystkie pieniądze, jakie otrzymała od tego drugiego głupca... Raskolnikowa. Ażem się zadziwił, przechodząc teraz: takie tam przygotowania, wina!... Zaproszono kilkanaście osób, licho wie na co! — ciągnął Łużyn, pytając i kierując rozmowę na ten temat, jakby miał cel jakiś. — Co? Mówisz pan, że i mnie proszono? — dodał nagle, podnosząc głowę.
— Kiedyż to? Nie pamiętam. Zresztą ja nie pójdę. Na co mi to? Wczoraj rozmawiałem z nią tylko o tem, że jako wdowa po urzędniku, mogłaby może dostać roczną pensję, tytułem jednorazowego wsparcia. Czy aby tylko nie za to zostałem zaproszony? He-he.
— Ja także nie mam zamiaru iść — rzekł Lebieziatnikow.
— Jeszcze czego! Toć żeś ją pan ogrzmocił własnoręcznie. Wstyd naturalnie, he, he, be!
— Kto ogrzmocił? Kogo? — nagle wybuchnął i aż poczerwieniał Lebieziatnikow.
— A no pan, wdowę, będzie temu z miesiąc czasu! — Słyszałem o tem wczoraj... Takie to zasady!... A i kwestja kobieca pohulała sobie. He, he, he!
I pan Piotr, jakby zadowolony, zaczął znów liczyć na liczydłach.
— To wszystko bajki i plotki! — wybuchnął Lebieziatnikow, który zawsze lękał się wspomnienia o tej scenie — to wcale nie tak było!... To było co innego... Źle pana poinformowano: plotki! Broniłem się tylko poprostu. Ona sama pierwsza rzuciła się na mnie z pazurami... Ona mi cały jeden faworyt wydarła... Zdaje mi się, że każdy człowiek ma prawo bronić swojej osoby. Zresztą, nikomu nie pozwolę zadawać sobie gwałtu, z zasady. Bo to już prawie despotyzm. Cóż, więc miałem, stać tak przed nią? Odepchnąłem ją tylko...
— He, he, he! — złośliwie uśmiechnął się Łużyn.
— Pan dlatego zaczynasz, żeś pan sam zły i zirytowany... A to głupstwo i wcale, wcale nie dotyczy kwestji kobiecej! Źleś pan zrozumiał: sądziłem nawet, że jeżeli już zostało przyjęte, że kobieta jest równą mężczyźnie we wszystkiem, nawet w sile co już twierdzą, więc i pod tym względem powinna być równość. Naturalnie zorjentowałem się dopiero później, że taka kwestja nawet istnieć nie powinna, bo nie powinno przyjść do bójki i że wypadki bójki w przyszłem społeczeństwie będą niemożliwe... i że dziwnem jest, istotnie, szukać równości w bójce. Nie jestem ja taki głupi... chociaż bójki faktycznie istnieją... to jest potem ich nie będzie, ale teraz zdarzają się jeszcze... tfu! Do licha! Z panem, to zawsze człowiekowi się pomiesza! Nie dlatego nie pójdę na stypę, że była ta nieprzyjemność. Poprostu, z zasady nie pójdę, ażeby nie przyjmować udziału w głupim zwyczaju urządzania stypy... oto dlaczego! Zresztą, można byłoby i pójść, tak tylko, żeby się pośmiać... Szkoda, że popów nie będzie. Bezwarunkowo poszedłbym.
— To jest, niby siąść do proszonego stołu i oplwać zarówno stół jak i tych, którzy pana zaprosili. Tak niby?
— Wcale nie oplwać, lecz protestować. Mam projekt na celu. Mogę współdziałać kształceniu i propagandzie. Każdy człowiek powinien kształcić i propagować, i im śmielej tem lepiej. Mogę rzucić myśl, ziarno. Z tego ziarna wyrośnie fakt. Czem ja ich obrażę? Z początku obrażą się, a potem sami zobaczą, że byłem dla nich pożyteczny. Oskarżono u nas Terebjewową (tę, co teraz jest w komunie), że gdy zbiegła od rodziny i... oddała się, to napisała do matki i ojca, że nie chce żyć pośród przesądów i zawiera ślub cywilny, i że niby to miało być za brutalne względem rodziców, że można było ich oszczędzić, napisać delikatniej. Według mnie, wszystko to bajki, i wcale nie trzeba było delikatniej, przeciwnie, tu właśnie trzeba prostować. Taka Warenz naprzykład, siedem lat z mężem przeżyła, dwoje dzieci rzuciła i od jednego zamachu wycięła mężowi: „Doszłam do przekonania, że nie mogę być z panem szczęśliwą. Nigdy panu nie przebaczę, żeś mnie pan oszukiwał, ukrywał przede mną, że istnieje inny ustrój społeczny, komuna. Niedawno dowiedziałam się o tem od pewnego podniosłego człowieka, któremu się też oddałam, i wraz z nim zaprowadzam komunę. Mówię otwarcie, bowiem oszukiwanie pana, uważam za rzecz nieszlachetną. Zostań pan jak się panu spodoba. Nie spodziewaj się, ażebym wróciła, zanadto jesteś zacofany. Życzę panu szczęścia.“ Oto jak się pisze tego rodzaju listy.
— A ta Terebjewowa, wszak to ta sama, o której to pan niedawno mówiłeś, że zawarła trzeci ślub cywilny?
— Właściwie mówiąc, dopiero drugi! Ale choćby nawet czwarty, choćby piętnasty, to nic do tego! I jeślim, kiedy żałował, że mię odumarli ojciec i matka, to oczywiście tylko teraz. Kilkakrotnie marzyłem o tem, że gdyby oni żyli, jakżebym ich ogrzał protestem! Umyślnie bym do tego doprowadził... Co tam jakieś liche grubjaństwo tfu! Jabym im pokazał! Jabym ich zadziwił! Doprawdy, szkoda, że nie mam nikogo!
— Żeby zadziwić! He, he! No, to niech sobie tam będzie zresztą, jak się panu podoba — przerwał Łużyn — ale powiedz mi pan też: wszak pan znasz tę córkę nieboszczyka, szczuplutka taka! Wszak to zupełna prawda, co o niej mówią?
— Cóż takiego? Podług mnie, to jest podług mojego osobistego przekonania, jest to właśnie najnormalniejszy stan kobiety. Dlaczegóżby nie? To jest, distinguons. W dzisiejszem społeczeństwie, jest to, oczywiście, nienormalne, bo swobodne. Ale i teraz ona miała prawo: cierpiała, a był to jej fundusz, kapitał, że tak powiem, którym miała zupełne prawo rozporządzać. Oczywiście, w przyszłem społeczeństwie takich ostateczności nie będzie, ale jej rola będzie miała inne znaczenie, będzie uwarunkowaną jasno i racjonalnie. Co się zaś tyczy panny Zofji osobiście, to obecnie zapatruję się na jej postępki, jako na energiczny i uosobiony protest przeciwko ustrojowi społeczeństwa i głęboko szanuję ją za to; cieszę się nawet, patrząc na nią.
— A mnie opowiadano, żeś to pan ją właśnie wygryzł z tych numerów!
Lebieziatnikow rzucił się jak wściekły.
— To nowa plotka: — zawołał. — Wcale, wcale nie tak było! O, co nie, to nie! To wszystko stara Marmeladowa nałgała, bo nie mogła nic zrozumieć. I wcalem się nie zabierał do Zosi. Poprostu kształciłem ją, zupełnie bezinteresownie, starając się obudzić w niej protest... Potrzebowałem tylko protestu, zresztą Zosia sama przez się nie mogła tu mieszkać dłużej!
— Namawiałeś ją pan do komuny, co?
— Pan sobie żartujesz, ale te żarty są bardzo nie na miejscu, pozwól pan sobie powiedzieć. Pan nic nie rozumiesz! W komunie ról takich nie ma. Komunę urządza się właśnie dlatego, żeby takich ról nie było. W komunie ta rola zmieni całą istotę, i to, co tu jest głupiem, tam stanie się mądrem, co tu, przy dzisiejszych okolicznościach, jest nienaturalnem, tam stanie się zupełnie naturalnem. Wszystko zależy od tego, w jakiem otoczeniu i w jakiej sferze znajduje się człowiek. Wszystko zależy od sfery, a sam człowiek jest niczem. A z Zosią jesteśmy dotąd w zgodzie, co właśnie może panu służyć za dowód, że ona nigdy nie miała mnie za wroga. Tak! Nęcę ją teraz do komuny, ale na innych na wcale innych podstawach! Czegóż się pan śmieje? Chcemy urządzić własną komunę odrębną i na znacznie szerszych podstawach, aniżeli dawne. Poszliśmy dalej w naszych przekonaniach. Więcej przeczymy! Gdyby wstał z grobu Dobrolubow, podyskutowałbym z nim! A Bielińskiego zasypałbym ma amen! Tymczasem kształcę dalej pannę Zofję. Jaka to piękna arcypiękna natura!
— I korzystasz pan z tej arcypięknej natury, co? He! he!
— Nie, nie! O nie! Przeciwnie!
— Czyżby przeciwnie! He, he, he! Gadaj mu tam...
— Ale wierzaj mi pan! Bo i z jakich powodów miałbym przed panem robić z tego tajemnicę! Przeciwnie mnie to samego nawet dziwi: przy mnie jest ona jakoś usilnie, jakoś bojaźliwie skromna i wstydliwa!
— I pan, oczywiście, kształcisz... he, he! dowodzisz jej pan, że wszystkie te wstydliwości, to głupstwo!...
— Bynajmniej! Bynajmniej! O jakże pan brutalnie a nawet, za przeproszeniem, głupio pojmujesz pan słowo: „kształcenie!“ Nic a nic pan nie rozumiesz! O Boże, jakiżeś pan jeszcze... nie przygotowany! My szukamy wolności kobiety, a pan masz tylko jedno na myśli... Pomijając kwestję skromności, wstydu kobiecego, jako rzeczy zbytecznych samych przez się i będących następstwem przesądów, ja zupełnie, zupełnie usprawiedliwiam jej skromność wobec mnie, bo w tem tkwi cała jej wola, jej całe prawo. Oczywiście, gdyby mi powiedziała: „Chcę mieć ciebie“, byłby to triumf dla mnie nie lada, bo mi się to dziewczę bardzo podoba; ale dotąd, dotąd przynajmniej, nikt i nigdy chyba nie postępował z nią grzeczniej i z większym szacunkiem, jak ja, z większem poszanowaniem jej godności... czekam i mam nadzieję, oto wszystko!
— Daj jej pan lepiej jaki prezent. Założę się, że o tem wcale pan nie pomyślałeś.
— Znowu pan jesteś w błędzie, powtarzam panu! Ona, oczywiście, jest w takiem położeniu, ale to już inna kwestja! Wcale inna! Pan nią poprostu pogardzasz. Widząc fakt, który, będąc w błędzie, uważasz pan za godny pogardy, pan już na istotę ludzką spoglądasz nieludzkiem okiem. Pan jeszcze nie wiesz co to za natura! Gniewa mnie tylko, że ostatniemi czasy, jakoś przestała zupełnie czytać i nie bierze już ode mnie książek. A poprzednio brała. Szkoda, że przy całej swej energji i zdecydowaniu na protest, czego już raz dała dowody, ciągle jeszcze brak jej jakby samodzielności, niezależności, że tak powiem, mało siły, ażeby zupełnie odczepić się od niektórych przesądów i... głupstw. Pomimo to jednak, ona wybornie pojmuje niektóre kwestje. Doskonale naprzykład zrozumiała kwestję całowania rąk, to jest, że mężczyzna obraża kobietę nierównością, jeżeli całuje ją w rękę. O stowarzyszeniach robotniczych we Francji słuchała także z uwagą. Teraz wykładam jej kwestję wolnego wstępu do pokojów w przyszłem społeczeństwie.
— Cóż to znowu?
— Omawiano ostatniemi czasy pytanie: czy ma prawo członek komuny wchodzić do pokoju drugiego członka, mężczyzny czy kobiety, o każdej porze... i zadecydowano, że ma prawo...
— No a jeśli on lub ona zajęci są w danej chwili niezbędnemi potrzebami, ha, ha!
Pan Andrzej aż się rozgniewał.
— Pan bo zawsze o tem, o tych przeklętych „potrzebach!“ — zawołał z nienawiścią — tfu, jakże zły jestem na siebie, że wykładając systemat, wspomniałem panu przedwcześnie o tych przeklętych potrzebach! Do licha! To kamień do potknięcia się dla wszystkich podobnych do pana, a zwłaszcza tych, co biorą na ząbki, nie dowiedziawszy się jeszcze na czem polega cała sprawa! I niby mają słuszność! Niby są dumni z czegoś! Pfu! Przekonałem się kilka razy, że cała kwestja daje się wykładać profanom nie inaczej jak przy samym końcu, gdy już poznają cały systemat, gdy staną się już ludźmi rozwiniętymi odpowiednio pokierowanymi. Bo i co, proszę mi powiedzieć, co pan znajdujesz tak hańbiącego i pogardliwego choćby w dołach kloacznych? Ja pierwszy, gotów jestem oczyścić wszystkie takie doły, jakie pan zechcesz! W tem niema nawet żadnej ofiary! Jest to poprostu praca, robota szlachetna, pożyteczna dla społeczeństwa, odpowiadająca każdej innej i stojąca daleko wyżej od roboty jakiegoś tam Rafaela albo Puszkina, bo pożyteczniejsza.
— I szlachetniejsza, szlachetniejsza, ha, ha, ha!
— Co tam szlachetniejsza? Nie dopuszczam takich wyrażeń dla określenia działalności człowieka. „Szlachetniejsza“, „wspaniałomyślniejsza“, wszystko to głupstwa, niedorzeczności, stare przesądne słowa, które dla mnie nie istnieją! Wszystko co jest pożyteczne dla społeczeństwa, jest szlachetnem. Rozumiem jeden tylko wyraz: pożytek! Śmiej się pan, jak się panu spodoba, ale tak jest!
Pan Piotr śmiał się głośno, kończył już swoje rachunki i schował pieniądze. Część ich jednak nie wiadomo dlaczego leżała dotąd na stole. Ta „kwestia dołów kloacznych“ służyła już kilkakrotnie, pomimo całej swej lichoty, za powód zerwania i niezgody pomiędzy panem Piotrem i jego młodym przyjacielem. Ńajgorszem było to, że Lebieziatnikow gniewał się, Łużynowi przypadało to bardzo do smaku, i teraz więc rad był, że może zirytować młodzieńca.
— Pan jesteś taki zły, wskutek swego wczorajszego niepowodzenia i przyczepiasz się pan — wybuchnął nareszcie Lebieziatnikow, który wogóle, pomimo całej swej „niezależności“ i wszystkich „protestów“, nie śmiał jakoś oponować panu Piotrowi i przeważnie dotąd jeszcze uczuwał dla niego szacunek, jaki ocalał w nim jeszcze z czasów dzieciństwa.
— Co tam o tem, powiedz mi pan raczej — dumnie i wyniośle przerwał Łużyn — czy pan możesz, albo... lepiej powiem, czy istotnie jesteś pan w tak bliskich stosunkach ze wspomnianą młodą osobą, ażeby ją poprosić tutaj, zaraz, natychmiast do tego pokoju? Zdaje się, że już oni wszyscy powrócili z cmentarza... Słyszę ruch... Chciałbym się z nią widzieć, z tą osóbką.
— A panu to na co? — ze zdumieniem zapytał Lebieziatnikow.
— A tak, potrzeba. Dziś, jutro wyjeżdżam, i dlatego chciałbym jej zakomunikować... Zresztą, bądź pan świadkiem naszej rozmowy. To nawet będzie lepiej. Bo jeszcze Bóg wie, co sobie pan możesz pomyśleć.
— Wcale nic nie pomyślę... Tak się tylko spytałem, a jeżeli masz pan interes, to niema nic łatwiejszego, jak ją wywołać. Pójdę zaraz. A sam, zapewniam pana, przeszkadzać panu nie będę.
Istotnie za pięć minut Lebieziatnikow powrócił z Zosią. Weszła niezmiernie zdziwiona i jak zwykle zażenowana. Stawała się zawsze nieśmiałą w takich razach i lękała się bardzo nowych twarzy i nowych znajomości, lękała się i dawniej, jeszcze będąc dzieckiem, ale teraz tembardziej... Pan Piotr przywitał ją „grzecznie i uprzejmie“, zresztą z pewnym odcieniem jakiejś wesołej poufałości, wprawdzie, zdaniem jego, bardzo właściwej dla tak poważnego i dostatniego człowieka, jak on, w stosunku do tej młodej i do pewnego stopnia interesującej istoty. Nie omieszkał „dodać jej otuchy“i posadził ją przy stole naprzeciw siebie. Zosia usiadła, spojrzała dokoła, na Lebieziatnikowa, na pieniądze leżące na stole i potem nagle znowu na pana Piotra i już nie odrywała od niego oczu, jakby je doń przykuła. Lebieziatnikow skierował się ku drzwiom. Pan Piotr wstał, dał znak Zosi, ażeby siedziała i zatrzymał Lebieziatnikowa we drzwiach.
— Czy ten Raskalników jest tam? Czy przyszedł? — zapytał go szeptem.
— Raskolnikow? Jest. Bo co? Jest, jest... Dopiero co przyszedł, widziałem go... A cóż?
— A no, to tembardziej poproszę pana, ażebyś nie wychodził i nie zostawiał mnie sam na sam z tą... panną. Interes błahy, a powiedzą Bóg wie co. Nie chcę, ażeby Raskolnikow tam powtórzył o tem... Rozumiesz mnie pan?
— A, rozumiem, rozumiem! — domyślił się nagle Lebieziatnikow. — Ależ, pan masz prawo... Naturalnie, podług mnie osobiście, pański niepokój sięga za daleko, ale... w każdym razie pan masz prawo! Dobrze więc nie wyjdę stanę sobie przy oknie i nie będę panu przeszkadzał... Podług mnie, pan masz prawo...
Łużyn powrócił do kanapy, usiadł naprzeciwko Zosi, uważnie spojrzał na nią i nagle przybrał nadzwyczaj poważną, nawet nieco surową minę: „Tylko aby ty sama nie pomyśl sobie czego takiego, dobrodziejko“. Zosia zmieszała się ostatecznie.
— Przedewszystkiem, racz mnie pani wytłumaczyć przed swoją szanowną mateczką. Wszak tak? Pani Marmeladowa, zastępuje pani miejsce matki? — zaczął pan Piotr, z całą powagą, ale zresztą dość łagodnie. Widać było, że ma najprzyjaźniejsze zamiary.
— Tak jest, w istocie, tak; zastępuje mi matkę — śpiesznie i lękliwie odparła Zosia.
— Otóż, wytłumacz mnie pani przed nią, że z powodów niezależnych ode mnie, jestem zmuszony odmówić uprzejmemu zaproszeniu, i na blinach... to jest na stypie... u państwa nie będę.
— Dobrze; powiem; zaraz — i Zosia skwapliwie zerwała się z krzesła.
Jeszcze nie wszystko — zatrzymał ją Łużyn, uśmiechnąwszy się na jej prostotę i nieznajomość form — mało mnie pani zna, skoro pani mogła przypuszczać, że dla tak błahej przyczyny ośmieliłbym się panią fatygować. Mam cel inny.
Zosia skwapliwie usiadła. Szare i tęczowe banknoty, nie sprzątnięte ze stołu, znowu błysnęły jej w oczach, ale szybko odwróciła od nich wzrok i podniosła go na pana Piotra; wydało jej się nagle arcynieprzyzwoitem zwłaszcza dla niej, patrzeć na cudze pieniądze. Wpiła się wzrokiem w złote binokle Łużyna, które trzymał w lewym ręku, a zarazem w duży, solidny, nader piękny pierścień z żółtym kamieniem, połyskujący na średnim palcu tej ręki, ale nagle odwróciła wzrok i od niego i, nie wiedząc, co ma zrobić ze sobą, skończyła na tem, że skierowała oczy znowu na pana Piotra. Po chwili milczenia, ten ostatni ciągnął dalej:
— Zdarzyło mi się wczoraj, niechcący, zamienić parę słów z nieszczęśliwą matką pani. Dość było tych paru słów, ażeby się przekonać, że ona znajduje się w stanie nienaturalnym, jeżeli tylko można się tak wyrazić...
— Tak... nienaturalnym — skwapliwie potakiwała Zosia.
— Albo też, że powiem prościej i wyraźniej, wstanie chorobliwym.
— Właśnie. Otóż więc, powodowany uczuciem ludzkości, i... i... i, że tak powiem, współczucia, radbym ze swej strony przyjść jej pod jakimkolwiek względem z pomocą, przewiduję bowiem jej opłakany koniec. Zdaje się, że cała ta biedna rodzina zależy teraz od pani.
— Przepraszam pana — wstając nagle odrzekła Zosia — co pan mówił wczoraj o jakiejś emeryturze? Bo ona mi jeszcze wczoraj mówiła, że pan się podjął wyrobić jej emeryturę. Czy to prawda?
— Bynajmniej, a nawet jest to poprostu, przesada. Wspomniałem tylko o chwilowem wsparciu wdowy po urzędniku, jeżeli przy tem będzie protekcja, ale zdaje się, nieboszczyk ojciec nietylko nie wysłużył lat, ale nawet nie służył w ostatnich czasach. Słowem, nadzieja chociaż by być mogła, ale bardzo niepewna, nie ma bowiem w gruncie rzeczy, żadnych praw do wsparcia, w tym wypadku, a nawet przeciwnie... A jej już się roi o emeryturze, he, he, he! To mi fantazja!
— Tak, o emeryturze. Bo ona jest łatwowierna i dobra i przez dobroć wierzy wszystkiemu i... i... i... taką ma już manię... Tak... przepraszam — rzekła Zosia, i znowu wstała, zabierając się do wyjścia.
— Pozwól pani, jeszcze pani nie dosłuchała.
— Prawda, nie dosłuchałam — szepnęła Zosia.
— Niechże pani siada.
Zosia zmieszała się okropnie i znowu usiadła, poraz trzeci.
— Widząc takie jej położenie, z nieszczęsnemi dziećmi, pragnąłbym, jak rzekłem, czemkolwiek, w miarę możności, przyjść jej z pomocą, to jest ściśle tylko w miarę możności. Możnaby naprzykład urządzić składkę na jej korzyść, albo coś w rodzaju loterji, albo coś podobnego, jak to zwykle w takich razach urządzają bliscy ludzie. O tem to właśnie chciałem pomówić z panią. Toby się dało zrobić.
— Tak, dobrze... Bóg panu za to... — szeptała Zosia, nie spuszczając wzroku z Łużyna.
— Można, lecz... to się zrobi potem... chociaż możnaby zacząć i założymy, że tak powiem, fundament. Przyjdź pani do mnie tak o siódmej. Mam nadzieję, że i pan Andrzej dotrzyma nam towarzystwa... Ale... jest tu jeden szczegół, który należy przedewszystkiem i detalicznie obgadać. Właśnie dlatego fatygowałem panią tutaj. Otóż mojem zdaniem, nie można, a nawet jest niebezpiecznem dawać pieniądze w ręce samej pani Marmeladowej; najlepszym tego dowodem jest choćby ta stypa dzisiejsza. Nie mając, że tak powiem, ani kromki powszedniego chleba na dzień jutrzejszy, ani... no, ani obuwia, ani nic zgoła, kupuje się dzisiaj arak, a nawet maderę i... i... kawę. Widziałem przechodząc. Jutro zaś znowu zwali na panią, aż do ostatniego kęska chleba; to już niema sensu. Tak więc i składka, podług mnie, osobiście, powinna być tak urządzoną, ażeby nieszczęśliwa wdowa nic a nic nie wiedziała o pieniądzach, ale żeby tylko, dajmy na to pani o tem wiedziała. Cóż pani na to?
— Ja nie wiem. Toć ona tak tylko dzisiaj... raz w życiu... chciała oddać ostatnią posługę, uczcić zwłoki, pamięć... ale ona jest bardzo rozumna. A zresztą, jak pan sobie życzy i ja bardzo, bardzo bardzo będę... oni wszyscy będą panu... i Bóg pana... i sieroty...
Zosia urwała i rozpłakała się.
— Tak. Otóż, niechże pani pamięta; a teraz racz pani przyjąć, w imieniu swej kuzynki, na pierwsze potrzeby pewną kwotę ode mnie samego. Bardzo a bardzo proszę nie zdradzać przytem mojego nazwiska. Oto jest; mając, że tak powiem, sam dużo wydatków, więcej ofiarować nie mogę...
I Łużyn podał Zosi banknot dziesięciorublowy, starannie go rozłożywszy. Zosia wzięła, zarumieniła się, zerwała się, coś wyszeptała i coprędzej zaczęła odchodzić. Pan Piotr uroczyście odprowadził ją do drzwi. Wybiegła nareszcie z pokoju, wzruszona i znużona, i powróciła do macochy w okrutnem przygnębieniu.
W czasie tej całej sceny, Lebieziatnikow to stał przy oknie, to chodził po pokoju, nie chcąc przerywać rozmowy; kiedy zaś Zosia wyszła, zbliżył się nagle do pana Piotra i uroczyście wyciągnął doń rękę:
— Wszystko słyszałem i widziałem wszystko — rzekł, kładąc szczególny nacisk na ostatniem słowie. — To szlachetnie, to jest chciałem powiedzieć, to po ludzku. Pragnąłeś pan uniknąć podziękowań, widziałem. A chociaż, przyznaję, że nie mogę, z zasady, być zwolennikiem ofiarności prywatnej, ona bowiem nietylko nie wykorzenia złego radykalnie, ale przeciwnie rozwija go jeszcze więcej, atoli nie mogę nie przyznać, że patrzyłem na pański postępek z zadowoleniem. Tak, tak to mi się podoba.
— E, wszystko to fraszki! — odparł Łużyn, nieco zmieszany i przyglądając się jakoś swemu chwalcy.
— Nie, nie fraszki! Człowiek, obrażony i zirytowany: jak pan, zajściem wczorajszem, i zarazem będący w stanie myśleć o cudzem nieszczęściu, taki człowiek... lubo swemi postępkami popełnia błąd socjalny, wszakże... godzien jest szacunku! Nie spodziewałem się nawet tego po panu, zwłaszcza, że według pańskich pojęć, o! jakże przeszkadzają panu jeszcze pańskie pojęcia: Jak obchodzi pana, naprzykład, to wczorajsze zajście — wołał poczciwy Andrulek, znowu uczuwszy dziwną sympatję dla pana Piotra — i naco, poco panu koniecznie to prawne małżeństwo zacny, szanowny mój panie. Naco panu koniecznie ta prawność w małżeństwie? Bij mnie pan, jeśli pan chcesz, ale rad jestem, bardzo rad jestem, że to nie doszło do skutku, żeś pan wolny, żeś pan jeszcze nie zupełnie stracony dla ludzkości, rad jestem... Widzisz pan: powiedziałem co myślę.
— Na to i po to, że w waszych ślubach cywilnych ja nie chcę dźwigać rogów i pielęgnować cudzych dzieci, po to mi potrzeba prawnego związku — rzekł Łużyn, ażeby coś odpowiedzieć.
Był czemś szczególnie zajęty i zamyślony.
— Dzieci? Powiadasz pan, dzieci? — drgnął Lebieziatnikow, jak koń bojowy na głos trąby wojennej — dzieci, kwestja socjalna i kwestja pierwszej wagi, zgoda; ale kwestja dzieci zostanie rozwiązana inaczej. Niektórzy zupełnie nawet odrzucają dzieci, jak i wszelki pozór rodziny. Pomówimy o dzieciach później, a teraz zajmiemy się rogami! Przyznaję panu, to moja słaba strona. To nędzne żołnierskie, Puszkinowskie wyrażenie, ani nawet jest możliwe w słowniku przyszłości! Bo i cóż to znaczy i rogi? Jakaż to pomyłka! Jakie rogi? Pocóż rogi? Co za głupstwo! Właśnie w małżeństwie cywilnem ich nie będzie! Rogi to tylko naturalne następstwo związku prawnego, jego, że tak powiem, poprawka, protest tak, że w tem znaczeniu wcale są poniżającemi... I jeżeli ja kiedykolwiek, dopuszczając bezsens, zawrę związek prawny, to nawet kontent będę z tych waszych przeklinanych rogów; powiem wtedy do żony: „droga, dotąd kochałem cię tylko, teraz szanuję, cię, umiałaś bowiem zaprotestować!“ Pan śmieje się? To dlatego, że pan nie może zerwać z przesądami. Wszak ja pojmuję, na czem właściwie polega nieprzyjemność, skoro zdradzą w prawnem małżeństwie: ale wszak to tylko podły skutek podłego faktu, gdzie poniżeni są i on i ona. Gdy zaś rogi stawiają się otwarcie, jak w małżeństwie cywilnem, wtedy już nie istnieją, śladu ich niema i tracą nazwę rogów. Przeciwnie, żona pańska dowiedzie panu tylko, jak ona pana szanuje, uważając pana za niezdolnego do sprzeciwienia się jej szczęściu i o tyle rozwiniętego, żeby się nie mścić za nowego męża. Do licha! Myślę niekiedy, że gdyby mnie wydano za mąż, — tfu! gdybym ja się ożenił (prawnie czy cywilnie, wszystko jedno) sam bym zdaje się, przyprowadził żonie kochanka, gdyby ona go sobie sama nie wynalazła: „Moja droga, rzekłbym do niej, kocham cię, ale pragnę nadto, ażebyś mnie szanowała, to właśnie!“ Co, cóż pan na to?

Łużyn śmiał się słuchając, ale bez szczególnego zajęcia. Słuchał nawet mało. W gruncie rzeczy obmyślał coś nowego i aż Lebieziatnikow spostrzegł to nareszcie. Pan Piotr był nawet wzruszony, zacierał ręce, zamyślał się. Wszystko to pan Andrzej przypomniał sobie później.

ROZDZIAŁ II

Trudnoby było wyrazić ściśle powody, dla których w roztargnionej głowie wdowy po Marmeladowie powstała myśl urządzenia tej bezsensowej stypy. Istotnie, pochłonęło to niemal dziesięć rubli z przeszło dwudziestu, jakie otrzymała od Raskolnikowa na pogrzeb męża. Może pani Katarzyna poczuła się do obowiązku uczczenia pamięci nieboszczyka, ażeby wiedzieli wszyscy lokatorzy, a zwłaszcza gospodyni, że był on „nietylko wcale nie gorszym od nich, ale może i daleko lepszym“, i że nikt z nich nie ma prawa przed nim „zadzierać swego nosa“; może najwięcej wpłynęła na to ta osobliwa duma ludzi biednych, wskutek której przy pewnych obrzędach społecznych, obowiązujących w naszym bycie wszystkich i każdego, wielu biedaków wyciąga wszystkie swoje siły i traci ostatnie zaoszczędzone grosze, ażeby tylko nie być „gorszymi od innych“ i żeby ich ci inni „nie obmówili“. Bardzo jest i to prawdopodobnem, że pani Katarzyna zapragnęła, właśnie w tym wypadku, właśnie w tej chwili, gdy ją niejako wszyscy opuścili, pokazać wszystkim tym „nędznym i podłym lokatorom“, że ona nietylko „umie żyć i umie przyjąć“, ale, że wcale nie chowano jej dla takiego losu, że przeciwnie chowała się w „szlachetnym, można nawet powiedzieć w arystokratycznym, pułkownikowskim domu“, i wcale nie była przygotowaną do zamiatania samej podłóg i prania po całych nocach dziecinnych szmat. Te paroksyzmy dumy i próżności napadają nieraz najbiedniejszych i najwięcej zgnębionych ludzi, a niekiedy przechodzą u nich w konieczną, niepohamowaną potrzebę. A pani Marmeladowa nie należała przytem do rzędu zgnębionych; można ją było zabić okolicznościami, ale obezwładnić ją moralnie, to jest zahukać i podbić sobie jej wolę nie było można. Na domiar tego Zosia bardzo słusznie mówiła o niej, że się jej zmysły mieszają. Stanowczo i ostatecznie twierdzić tego jeszcze nie można było, to prawda, ale istotnie ostatniemi czasy, w ciągu całego ostatniego roku jej biedna głowa zanadto się już zmęczyła, ażeby się mogła choć w części nie uszkodzić. Silny rozwój suchot, jak mówią medycy, także przyczynia się do pomieszania zmysłów.
Wina w wielkiej ilości i najrozmaitszych gatunków nie było, madery także; było to przesadą, ale wino było. Była wódka, rum i lizbońskie, wszystko w najgorszym gatunku, ale w dostatecznej ilości. Z potraw, oprócz kutji, było trzy do czterech dań (między innemi i bliny), wszystko w kuchni niemki gospodyni, a nadto nastawiono odrazu dwa samowary do mającej być podaną po obiedzie herbaty i ponczu. Zakupy robiła sama wdowa z pomocą jakiegoś marnego polaczka, który Bóg wie dlaczego mieszkał u pani Lippewechsel i sam się wprosił do posyłek u pani Katarzyny i biegał przez cały dzień wczorajszy i przez cały ranek, na złamanie karku, z wyciągniętym językiem, jakgdyby starając się usilnie, ażeby zauważono tę ostatnią okoliczność. Z najmniejszą bagatelą przylatywał on do wdowy, biegał nawet szukać jej w Gościnnym Dworze, nazywał ją nieustannie: „pani chorążyna“, i uprzykrzył się jej nareszcie jak mól, lubo z początku mówiła, że bez tego „usłużnego i wspaniałych uczuć“ młodzieńca, byłaby całkiem przepadła. Właściwością charakteru pani Katarzyny było corychlej ubrać pierwszego lepszego w najpiękniejsze i najjaskrawsze barwy, zachwalić go tak, że aż inni czuli się skrępowani, wymyśleć na jego pochwałę różne okoliczności, które wcale nie istniały, zupełnie szczerze i serdecznie uwierzyć samej w ich rzeczywistość, a potem nagle, odrazu, rozczarować się, zerwać, oplwać i wypędzić człowieka, którego przed kilkoma jeszcze godzinami literalnie uwielbiała. Z natury miała ona charakter złośliwy, wesoły i zgodny, ale wskutek ciągłych nieszczęść i niepowodzeń, zaczęła żądać i pragnąc tak chciwie, ażeby wszyscy żyli w zgodzie i w szczęściu i ażeby nie śmieli żyć inaczej, że najlżejszy dyssonans w życiu, najmniejsze niepowodzenie, doprowadzały ją omal nie do wściekłości, i w jednej chwili, po najwspanialszych nadziejach i fantazjach, zaczynała kląć losy, rwać i szarpać wszystko co miała pod ręką i bić się głową o ścianę. Pani Lippewechsel także niewiadomo dlaczego zyskała nagle w oczach biednej kobiety wiele szacunku, chyba dlatego, że wypadła ta stypa i że gospodyni całem sercem przyjęła udział we wszystkich kłopotach: podjęła się nakrycia stołu, dostarczenia bielizny, naczyń i t. p. i przygotowania potraw w swojej kuchni. Wdowa dała jej zupełne pełnomocnictwo w tym względzie i opuściwszy ją, sama udała się na cmentarz. Istotnie, wszystko zostało przygotowane, jak można najlepiej: stół był nakryty nawet dość czysto, naczynia noże, widelce, kieliszki, filiżanki, wszystko to, naturalnie było zbieraniną, różnego kształtu i kalibru, od lokatorów ale wszystko było na miejscu we właściwym czasie, i pani Lippewechsel, czując, że wybornie dokonała dzieła, spotkała wracających z pewną nawet dumą, wystrojona, w czepcu z nowemi żałobnemi wstęgami i w czarnej sukni. Ta duma, lubo zasłużona, nie podobała się jakoś pani Katarzynie: „myślałby kto, że bez niej nie umiano by tu nakryć do stołu!“ Nie podobał jej się także czepiec z nowemi wstęgami: „czy się aby nie pyszni ta głupia niemka, że jest gospodynią i że z łaski dopomogła biednym lokatorom? — Z łaski! Bardzo proszę! U tatusia pani Katarzyny, który był pułkownikiem i prawie gubernatorem, do stołu nakrywano niekiedy na czterdzieści osób, tak, że jakiejś tam niemki do kuchni by nawet nie wpuszczono...“ Zresztą, pani Katarzyna postanowiła do czasu nie wypowiadać swoich uczuć, lubo ułożyła sobie w duchu, że kochaną gospodynię trzeba będzie dziś jeszcze urządzić i odpowiednio poskromić, bo inaczej, to Bóg wie, co jeszcze gotowa myśleć o sobie; tymczasem jednak obeszła się z nią chłodno. Druga nieprzyjemność także przyczyniła się po części do rozdrażnienia pani Katarzyny: na pogrzebie, z lokatorów, zaproszonych na pogrzeb, oprócz polaczka, który zdążył jednak wpaść i na cmentarz, nie było prawie nikogo; na stypę zaś zjawili się z nich sami najbiedniejsi i nic nie znaczący, wielu z nich nawet podochoconych, taka to hołota. Którzy zaś byli starsi, jakby umówieni pomiędzy sobą, nie przyszli. Pan Łużyn naprzykład, najważniejszy, można powiedzieć, ze wszystkich lokatorów, nie zjawił się, a przecie wczoraj jeszcze wieczorem, pani Katarzyna zdążyła opowiedzieć całemu światu, to jest gospodyni, Polci, Zosi i polaczkowi, że to najszlachetniejszy, najwspaniałomyślniejszy człowiek, z olbrzymiemi stosunkami i z majątkiem, były przyjaciel jej pierwszego męża, przyjmowany w domu jej ojca i który przyrzekł użyć wszystkich środków, ażeby wyrobić jej znaczną emeryturę. Dodajmy, że jeśli pani Katarzyna chwaliła się cudzemi stosunkami i majątkiem, to robiła to bez najmniejszego wyrachowania, bez widoków osobistych, tak tylko z wezbranego serca, z samej tylko przyjemności wychwalania i przeceniania wielkości chwalonego. Za Łużynem i widocznie „biorąc z niego przykład“, nie zjawił się i ten przebiegły łotr Lebieziatnikow. Co ten już sobie myśli! Zaproszono go tylko z łaski i to dlatego, że mieszka w jednym pokoju z panem Łużynem i zna się z nim, więc nie wypadało jakoś nie zaprosić“. Nie zjawiła się także i pewna otyła jejmość ze swą „przejrzałą córą“, które chociaż mieszkały zaledwie od trzech tygodni w numerach pani Lippewechsel, ale już kilka razy skarżyły się na hałas i krzyki w pokoju Marmeladowych, zwłaszcza, kiedy nieboszczyk powracał do domu pijany, o czem, naturalnie, dowiedziała się już pani Katarzyna właśnie przez panią Lippewechsel, kiedy ta, kłócąc się z nią, i grożąc, że wypędzi całą rodzinę, darła się na całe gardło, że oni zakłócają spokój „porządnym lokatorom, których pięty nie warci“. Pani Katarzyna umyślnie postanowiła zaprosić tę damę i jej córkę, których jakoby „pięty nie była warta“, zwłaszcza, że dotychczas przy wypadkach spotkania, tamta odwracała się z dumą, więc niech się dowie, że tu „szlachetniej myślą i czują, i zapraszają, nie pomnąc krzywdy“ i żeby widziały, iż ona nie w takiej doli żyła wiecznie. O tem koniecznie było postanowionem oznajmić im przy stole, zarówno jak i o gubernatorstwie nieboszczyka tatusia, a zarazem ubocznie wtrącić, że nie było potrzeby odwracać się przy spotkaniach i że było to nadzwyczaj głupio. Nie przyszedł także tłusty podpułkownik (w istocie dymisjonowany sztabs kapitan), ale okazało się, że jest „bez tylnych nóg“ jeszcze od wczorajszego rana. Jednem słowem, zjawili się tylko: polaczek, potem jakiś marny kanceliścina, milczący, w zatłuszczonym fraku, cały w krostach i obrzydliwie śmierdzący; następnie jakiś głuchy i prawie ślepy staruszek, który ongiś służył gdzieś na poczcie i którego ktoś od niepamiętnych czasów i niewiadomo dlaczego utrzymywał u pani Lippewechsel. Zjawił się także pewien dymisjonowany porucznik, w rzeczywistości pisarz z najnieprzyzwoitszemi głośnemi wybuchami śmiechu i „wyobraźcie sobie państwo“, bez kamizelki! Jakiś ktoś siadł prosto do stołu, nie ukłoniwszy się nawet pani Katarzynie; nakoniec zaś pewien jegomość, w braku ubrania przybył w szlafroku, ale to już było do tego stopnia nieprzyzwoicie, że za staraniem gospodyni i polaczka zdołano go jednak wyprosić. Polaczek wreszcie przyprowadził ze sobą jeszcze jakichś dwóch polaczków, którzy wogóle nigdy nie mieszkali u pani Lippewechsel i których nikt dotąd nie widywał w numerach.
Wszystko to nader nieprzyjemnie podziałało na panią Katarzynę. „Dla kogóż więc robione były te wszystkie przygotowania?“ Nawet dzieci, ażeby było więcej miejsca, posadzono nie przy stole, który i tak zajął cały pokój, ale nakryto dla nich w kącie na kufrze, zaś oboje maleństwo posadzono na ławeczce, a Polcia, jako najstarsza, miała ich doglądać, karmić i ucierać noski, jak „pańskim dzieciom“. Słowem, pani Katarzyna mimowoli musiała spotkać wszystkich ze zdwojoną powagą i nawet z góry. Szczególnie surowo zmierzyła niektórych i lekceważąco poprosiła ich do stołu. Uważając niewiadomo dlaczego, że za wszystkich, którzy się nie zjawili, powinna odpowiadać Amalja Iwanowna, zaczęła do niej ciągle zwracać się arcyniegrzecznie, co ta zaraz spostrzegła i strasznie była tem dotknięta. Taki początek nie rokował dobrego końca. Nareszcie zasiedli. Raskolnikow wszedł prawie w tej samej chwili, gdy powrócono z cmentarza. Pani Katarzyna bardzo się nim ucieszyła, najprzód dlatego, że był to jedyny „inteligentny gość“ ze wszystkich gości i „jak wiadomo, za dwa lata miał objąć w tutejszym uniwersytecie katedrę profesorską“, a powtóre dlatego, że niezwłocznie i z całym szacunkiem przeprosił ją, iż pomimo całej chęci nie mógł być na pogrzebie. Uczepiła go się z zapałem, posadziła go przy sobie po lewej ręce (po prawej usiadła pani Lippewechsel) i pomimo ciągłej krzątaniny i zabiegów, ażeby porządnie roznoszono jadło i żeby wszyscy dostali, pomimo męczącego kaszlu, który co chwila przerywał jej mowę i dusił ją, i jakby szczególnie spotęgował się w ciągu dwóch dni ostatnich, nieustannie zwracała się do Raskolnikowa i półszeptem spieszyła wylać przed nim wszystkie nurtujące ją uczucia i całe swoje sprawiedliwe oburzenie na to, że stypa się nie udała, przyczem oburzenie zastępował niekiedy arcywesoły, nie dający się powstrzymać śmiech z zebranych gości, a zwłaszcza z samej gospodyni.
— Wszystkiemu jest winna ta kukawka. Pan rozumie o kim ja mówię? o niej! — i pani Katarzyna wskazała na gospodynię. — Spójrz no pan tylko: wytrzeszczyła oczy, czuje, że my o niej mówimy, ale nie może zrozumieć i wywaliła ślepie. Tfu, sowa! Ha, ha, ha!... Kchi, kchi, kchi! I co to ona chce pokazać swoim czepkiem! Kchi, kchi, kchi! Uważałeś pan, chciałaby ciągle, żeby wszyscy myśleli, że ona robi ofiarę i zaszczyt, że jest obecną. Prosiłam ją, jak porządną jaką, ażeby zaprosiła ludzi przyzwoitych właśnie znajomych nieboszczyka, a spójrz pan, kogo sprowadziła: jakichś błaznów! Hołota! Spójrz pan na tego z oszpeconą twarzą; to jakiś mops na dwóch nogach! A ci, Polaczkowie... ha, ha, ha! Kchi. kchi, kchi! Nikt, nikt ich nigdy tu nie widywał, i ja ich nigdy nie widziałam; no poco oni przyszli, pytam pana? Siedzą sobie rzędem, jak jeden. „Panie“, hej! — zawołała nagle do jednego z nich — a może pan jeszcze blinów? Weź pan! Piwa napijcie się, piwa! A wódki nie chcecie? Patrz pan; zerwał się, kłania się, patrz pan, widocznie bardzo głodni, biedni! Niech tam niech sobie podjedzą. Przynajmniej nie hałasują, tylko... tylko... doprawdy, obawiam się o srebrne łyżki gospodyni!.. Proszę pani — zwróciła się do tej ostatniej, prawie głośno — na wypadek, gdyby pani co zginęło, to zgóry uprzedzam, że nie odpowiadam za nic! Ha, ha, ha! — zaśmiała się, znowu zwracając się do Raskolnikowa, znowu ukazując mu gospodynię i ciesząc się ze swego konceptu. — Nie zrozumiała! siedzi jak gapa, patrz pan: sowa, zupełnie sowa, indyczka w nowych wstęgach, ha, ha, ha!
Tu śmiech znowu ustąpił miejsca nieznośnemu kaszlowi, który trwał z pięć minut. Na chustce zostało trochę krwi, na czoło wystąpiły krople potu. Pokazała w milczeniu krew Raskolnikowowi i zaledwie odpoczęła, jęła mu szeptać z niezwykłem ożywieniem i z czerwonemi plamami na twarzy:
— Spójrz pan, poleciłam jej jak najdelikatniej, ażeby zaprosiła tę damę i jej córkę, wie pan o kim ja mówię? Tu trzeba postępować jak najzręczniej, a ona zrobiła tak, że ta przyjezdna idjotka, ta gwałtowna bestja, ta nędzna prowincjonalistka, dlatego tylko, że jest wdową po jakimś majorze i przyjechała starać się o emeryturę i szwędać się po różnych biurach i urzędach, że w pięćdziesiątym roku życia kryguje się, używa blanszu i różu (to fakt)... i taka bestja nietylko uważała za stosowne nie przybyć, ale nawet nie przysłała przeprosić, skoro przyjść nie mogła, jak tego w takich razach sama grzeczność wymaga. Pojąć nie mogę dlaczego także nie przyszedł pan Łużyn. Ale gdzież Zosia? Gdzie ona? A otóż jest nareszcie! Gdzie byłaś, Zosiu? Dziwna, że nawet na pogrzebie ojca tak się nie pilnujesz. Puść ją pan koło siebie, panie Raskolnikow. Tu twoje miejsce, Zosiu... Bierz, co chcesz. Galarety weź, to najlepiej. Zaraz przyniosę bliny. A czy dzieci mają? Polcia, macie wszystko? Kchi, kchi, kchi! No, dobrze. Bądź grzeczną, Leniu, a ty, Kola, siedź spokojnie, nie ruszaj nóżkami, siedź jak pańskie dziecko powinno siedzieć. Co ty mówisz, Zosiu?
Zosia nie omieszkała jej przeprosić za zawód ze strony pana Piotra, starając się mówić głośno, ażeby wszyscy mogli słyszeć i używając wyrażeń pełnych wyszukanego szacunku, które umyślnie sobie skomponowała w imieniu pana Piotra. Dodała, że pan Łużyn kazał jej powiedzieć że jeśli mu tylko czas pozwoli, to natychmiast przybędzie ażeby porozmawiać o interesach na osobności, i umówić się, co można zrobić i przedsięwziąć na przyszłość i t. d.
Zosia wiedziała, że to ułagodzi i uspokoi panią Katarzynę, pochlebi jej, a najgłówniejsze, że dumie jej stanie się zadość. Usiadła przy Raskolnikowie, któremu ukłoniła się naprędce i ukradkiem spojrzała nań ciekawie. Jednak przez cały czas następny unikała z nim rozmowy i spojrzenia. Była nawet jakby roztargniona i patrzyła w oczy pani Katarzynie, ażeby trafić jej do gustu. Ani ona, ani Katarzyna nie były w żałobie dla braku odpowiednich sukien; Zosia miała jakąś ciemną bronzową sukienkę, a pani Katarzyna jedyną suknię perkalikową w ciemne paseczki. Wiadomość o panu Piotrze poszła, jak po maśle. Wysłuchawszy Zosi, pani Katarzyna z tą samą powagą zapytała: jak zdrowie pana Łużyna? Poczem, natychmiast i prawie głośno szepnęła do Raskolnikowa, że w istocie dziwnem by było, ażeby taki poważny i szanowny człowiek, jak pan Łużyn, dostał się do tak „niezwykłej kompanji“, pomimo nawet całej jego życzliwości dla jej rodziny i przyjaźni z jej ojcem.
— Dlatego to właśnie jestem tak panu wdzięczną, że pan nie pogardziłeś moim chlebem i solą, nawet w takich warunkach — dodała prawie głośno — zresztą, jestem przekonana że tylko szczególna przyjaźń, jaka łączyła pana z nieboszczykiem była powodem, żeś pan dotrzymał słowa.
Poczem jeszcze raz dumnie i wyniośle rzuciła okiem po swoich gościach i nagle ze szczególną skwapliwością zapytała głośno przez stół głuchego staruszka: „Czy nie życzy sobie pieczeni i czyby się nie napił wina?“ Staruszek nie odpowiedział i długo nie mógł zrozumieć o co się go pytają, chociaż sąsiedzi dla żartu zaczęli go trącać. Rozglądał się tylko dokoła z otwartemi ustami, czem jeszcze bardziej podniecił ogólną wesołość.
— A to ciamajda! Patrzcie państwo! I poco go przyprowadzono? Co się zaś tyczy pana Łużyna, to zawsze mogłam mu ufać — ciągnęła pani Katarzyna do Raskolnikowa — o, bo on wcale nie jest podobny... — ostro i głośno z nadzwyczaj surowym wyrazem twarzy zwróciła się do pani Lippenwechsel, aż się ta zmieszała — nie podobny do tych wystrojonych lafirynd, których u mego ojca nawet do kuchni by nie wpuszczono, a nieboszczyk mąż zrobiłby im wielki zaszczyt, gdyby je chciał kiedy przyjąć u siebie, i to chyba wskutek swojej wielkiej dobroci.
— Tak, lubił się napić; o lubił, pił! — zawołał nagle pseudo porucznik, wychylający dwunasty kieliszek wódki.
— Nieboszczyk mąż, w istocie miał tę słabość, i to wszystkim wiadomo — wpiła się zaraz w mówiącego pani Katarzyna — ale był to człowiek zacny i poczciwy, kochał i szanował swoją rodzinę; źle tylko robił, że, wiedziony dobrocią, przyjaźnił się z wszelkiemi rozpustnikami i, już sam Bóg wie, z kim nie pił, z tymi, którzy nawet jego podeszwy nie byli warci! Wyobraź pan sobie: w jego kieszeni znaleziono kogutka z piernika: wraca nawpół umarły; a o dzieciach pamięta.
— Kogutka? Pani powiada: kogutka? — zawołał — porucznik.
Wdowa nie zaszczyciła go odpowiedzią. Zamyśliła się o czemś i westchnęła.
— Pan bo zapewne sądzi, jak wszyscy, że ja byłam za surowa względem niego — ciągnęła zwracając się do Raskolnikowa. — Bynajmniej! On mnie szanował, on mnie bardzo, bardzo szanował! Poczciwy był to człowiek! I tak mi go żal było nieraz! siedzi, bywało, patrzy na mnie z kąta, tak mi się żal robi, chciałoby się popieścić, ale zaraz przychodzi na myśl: „popieścisz go, a on się znowu upije“; tylko surowością można go było jako tako powstrzymać.
— Tak, bywały włosy w robocie, bywały, bywały nie jeden raz — ryknął porucznik i wlał w siebie jeszcze jeden kieliszek wódki.
— Nietylko darciem za włosy i uszy, ale i pomiotłem wartoby nieraz było uczęstować niektórych durniów. Nie mówię teraz o nieboszczyku! — odcięła wdowa wesołemu gościowi.
Czerwone plamy na jej policzkach pałały coraz mocniej i mocniej, piersi jej falowały. Jeszcze chwilka, a już gotowa była zacząć scenę. Wielu śmiało się, wielu sprawiało to widoczną przyjemność. Porucznika zaczęto trącać i coś mu szeptać. Chciano ich widocznie podjudzić.
— Za po-zwo-le-niem, o czem to pani — zaczął porucznik — to jest niby... kogo to pani ma na myśli... A zresztą... nie potrzeba! Głupstwo! Wdowa! Wdówka! Przebaczam... Pas! — i znowu kropnął kieliszek.
Raskolnikow siedział i słuchał w milczeniu i ze wstrętem. Jadł zaś dla przyzwoitości tylko dotykając się do porcji, jakie mu ciągle nakładała rezolutna sąsiadka i to jedynie, ażeby jej nie obrazić! Uważnie przypatrywał się Zosi. Ale Zosia z każdą chwilą stawała się smutniejszą i bardziej nieśmiałą; i ona czuła także, że uczta nie skończy się zgodnie i ze strachem śledziła wzrastające rozdrażnienie macochy. Wiedziała, między innemi, że najważniejszą przyczyną, dla której przyjezdne damy odmówiły przyjęcia udziału w uczcie, była właśnie ona. Zosia. Słyszała od samej pani Lippewechsel, że matka obraziła się nawet zaprosinami i zadała pytanie: „Jakżeby mogła posadzić przy takiej tam dziewczynie swoją córkę?“ Zosia przeczuwała, że pani Katarzyna wie o tem, a obraza wyrządzona jej, Zosi, była dla jej macochy jakby obrazą jej samej, jej dzieci, jej tatusia, była, słowem, obrazą śmiertelną, i Zosia wiedziała, że macocha póty się nie uspokoi, póki nie dowiedzie „tym lafiryndom, że one obie...“ i t. d. i t. d. Jakby naumyślnie, ktoś z drugiego końca stołu przesłał Zosi talerz, na którym były z chleba nalepione dwa serca przeszyte strzałą. Pani Katarzyna sponsowiała i zaraz krzyknęła głośno, że ten, który przesłał talerz jest „pijanym osłem“. Pani Lippenwechsel, która także przeczuwała coś niedobrego, a przytem była obrażona do głębi serca pychą pani Katarzyny, dla odwrócenia uwagi towarzystwa i ażeby zarazem podnieść siebie w opinji obecnych, zaczęła ni stąd ni zowąd, opowiadać, że jakiś znajomy „Karol z apteki“, jeździł w nocy dorożką i że „dorożkarz chciał go zabić, i plakal, i ręce zalamal, i nastraszyl, i ze strachu aż mu serce przeszylo“. Pani Katarzyna, chociaż się uśmiechnęła, ozwała się jednak, że pani Lippewchsel nie powinna opowiadać anegdotek po rosyjsku. Ta obraziła się jeszcze bardziej i odparła, że „jej Vater aus Berlin, był bardzo, bardzo ważny szlofik i zawsze rękami po kieszeniach chodzil“. Skłonna do śmiechu, pani Katarzyna nie mogła wytrzymać i wybuchnęła strasznym śmiechem tak, że pani Lippewechsel zaczęła tracić resztą cierpliwości i ledwie się trzymała.
— A to kwoka! — szepnęła pani Katarzyna do Raskolnikowa, rozweseliwszy się prawie — chciała powiedzieć: nosił ręce w kieszeniach, a wyszło, że kradł, kchi, kchi! Czy też pan zauważył, że wszyscy cudzoziemcy petersburscy, to jest przeważnie niemcy, którzy Bóg wie skąd do nas przybywają, wszyscy głupsi są od nas. No, zgódź się pan, no czyż można opowiadać, że „Karol z apteki ze strachu serce sobie przeszył“, i że on (gapa!) zamiast, żeby związać dorożkarza „ręce zalamal, i plakal, i bardzo plosil“. Ach oślica! I myśli, że to jest bardzo wzruszające i nie podejrzewa, jak jest głupią! Mojem zdaniem ten pijany pisarz jest daleko rozsądniejszy; przynajmniej widać, że łotr wierutny, resztę zmysłów przepił, a oni wszyscy tacy przyzwoici, poważni... Patrzcie ją, jak to siedzi z wytrzeszczonemi oczami. Gniewa się! gniewa się! Ha ha, ha! Kchi, kchi, kchi!
Nabrawszy humoru, pani Katarzyna jęła zaraz wyłuszczać przeróżne szczegóły, jak to ona, z pomocą wyrobionej emerytury, bezwarunkowo założy w swojem rodzinnem mieście T... pensję dla dziewcząt zamożnych rodziców. Raskolnikow nie wiedział jeszcze o tem od samej pani Katarzyny, to też zaczęła mu wykładać najpiękniejsze plany na przyszłość. Niewiadomo skąd znalazł się nagle w jej rękach ten sam „list pochwalny“, o którym mówił Raskolnikowowi jeszcze nieboszczyk Marmeladow, tłumacząc mu w szynku, że pani Katarzyna, jego żona, przy wyjściu z instytutu tańczyła z szalem „przy gubernatorze i innych osobach“. Ten list pochwalny oczywiście powinien był służyć dla jego właścicielki świadectwem na prawo otwarcia pensji; ale głównie miał na celu ostateczne „zerżnięcie obydwóch postrojonych lafirynd“, w razie gdyby przyszły były na stypę, i dowiedzenia im wyraźnie, że pani Katarzyna pochodzi z najzacniejszego, możnaby nawet powiedzieć arystokratycznego domu, że jest córką pułkownika i napewno lepszą od jakichś tam awanturnic, których tak wiele rozpleniło się ostatniemi czasy“. List pochwalny zaczął zaraz przechodzić z rąk do rąk pijanych gości, czego pani Katarzyna nie wzbraniała, bo w istocie stało w nim wyraźnie en toutes lettres, że jest ona córką radcy dworu i kawalera, a więc istotnie prawie córką pułkownika. W zapale, pani Katarzyna niezwłocznie jęła rozpowiadać na temat przyszłego pięknego i spokojnego życia w T...; o nauczycielach gimnazjum, których zaprosi do dawania lekcji na pensji; o pewnym zacnym staruszku, francuzie Mangeau, który ją samą jeszcze uczył po francusku w instytucie i który jeszcze dotąd mieszka w T... i zapewne zgodzi się do niej na bardzo przystępnych warunkach. Nareszcie zaczęła być mowa i o Zosi, „która pojedzie do T... razem z panią Katarzyną i będzie jej tam pomagała we wszystkiem“. Ale przy tych słowach ktoś nagle parsknął na końcu stołu. Pani Katarzyna, chociaż udała, że nie słyszy tego śmiechu, podniosła głos i jęła rozpowiadać z zapałem, jak bezwarunkowo wierzy w zdolności panny Zofji do pomagania sobie, „jest bowiem łagodną, i cierpliwą, pełną poświęcenia, zacną i wykształconą“, przyczem pogłaskała Zosię po twarzy i, podniosłszy się, pocałowała ją dwa razy. Zosia zarumieniła się, a pani Katarzyna nagle zaczęła płakać, powiedziawszy zaraz o samej sobie, że „jest nerwową i już zanadto rozdrażnioną, że czas już skończyć, a ponieważ obiad już skończony, niechże więc podają herbatę“. W tej samej chwili, pani Lippewechsel ostatecznie obrażona, że w całej rozmowie nie przyjmowała najmniejszego udziału i nikt jej wcale nie słucha nagle zdobyła się na ostatni wysiłek i z hamowanym gniewem ośmieliła się zwrócić uwagę pani Katarzyny, że w owej przyszłej pensji należy zwracać szczególną baczność na czystą bieliznę panienek (die Wesche) i że „koniecznie powinien był taki jeden dobra dam (die Dame), żeby dobra patrzyl za Weszę“ i powtóre „żeby wszystki mloda panienka cichutko w noca romanse żadne nie czytal“. Pani Katarzyna, która w istocie bardzo była zdenerwowana i zmęczona i którą już zupełnie znudziła ta stypa, zaraz odcięła gospodyni, że ta „paple od rzeczy“ i nic nie rozumie; że starania o die Wesche to rzecz gospodyni, nie zaś przełożonej szanującej się pensji; a co się tyczy romansów, to jest poprostu nieprzyzwoitość, i że prosi ją, ażeby zamilkła.

Pani Lippewechsel poczerwieniała i odparła z gniewem że tylko „dobra żyszy!“ i że „bardzo wiele dobra żyszyl“, a że jej za „mieszkanie dawno już geld nie płacil“. Pani Katarzyna nie omieszkała jej „osadzić“, rzekłszy, iż łże, twierdząc, że „dobra żyszyl“, bo jeszcze wczoraj, kiedy nieboszczyk leżał na stole, męczyła ją za mieszkanie. Na to pani Lippewechsel bardzo dobitnie odparła, że ona „tamtych dam zapraszal, ale że tamte dam nie przyszla, bo tamte dam, to porządne dam i nie mogą przychodzil do nieporządny dom“. Pani Katarzyna zaraz „podkreśliła“ jej, że ponieważ jest chamką, to nie może właściwie sądzić o tem, co jest porządne, a co nieporządne. Pani Lippewechsel nie wytrzymała i zaraz oznajmiła, że „jej vater aus Berlin byl bardzo, bardzo ważny szlofik i obie ręce po kieszeniach chozil i ciągle robila tak: „puf“ „puf“! I żeby dosadniej przedstawić swojego fatra, niemka zerwała się z krzesła, wsunęła obie ręce do kieszeni, wydęła policzki i zaczęła wydawać jakieś nieokreślone dźwięki ustami, czemu towarzyszył głośny śmiech wszystkich lokatorów, którzy umyślnie podniecali niemkę, przeczuwając starcie. Ale tego nie mogła już ścierpieć pani Katarzyna i niezwłocznie na cały głos „wypaliła“, że pani Lippewechsel może nawet nigdy vatra nie miała, lecz że jest poprostu petersburską pijaną czuchonką i pewno służyła gdzie dawniej za kucharkę, a może jeszcze gorzej. Pani Lippewechsel zaczerwieniła się jak rak i syknęła, że to może u pani Katarzyny wcale „vater nie bul; ale że u niej bul vater aus Berlin, i taka długa surdut nosil i ciągle robil: puf, puf, puf!“ Pani Katarzyna z pogardą zauważyła, że jej pochodzenie, jest wszystkim wiadome, i że na tym samym liście pochwalnym wydrukowane stoi czarne na białem, że jej ojciec był pułkownikiem; a że ojciec pani Lippewechsel (jeżeli tylko miała jakiego ojca) napewno był jakimś petersburskim czuchną i sprzedawał mleko, a najpewniej, wcale nie miała ojca, gdyż dotąd jeszcze nie wiadomo, jak nazywać panią Lippewechsel: Amelją Iwanówną czy Ludwikówną? Tu niemka, rozwścieczona ostatecznie, uderzając pięścią w stół, zaczęła piszczeć, że jest Amalja Iwan, a nie Ludwikowa, że jej vater, nazywał Johann i bul burmieister“, a że vater pani Marmeladowej, wcale nigdy bul burmeister“. Pani Katarzyna wstała z krzesła i surowo, napozór spokojnym głosem (chociaż cała blada i z głęboko falującą piersią), zagroziła, że jeżeli jeszcze raz poważy się „zestawić swego nędznego vaterczynę z jej ojcem, to ona, Marmeladowa, zerwie jej ten czepiec i podepcze go nogami“. Usłyszawszy to, niemka zaczęła biegać po pokoju, krzycząc z całych sił, że ona tu panią, i żeby „pani Marmeladow natychmiast czyścil kwatera“; poczem jęła skwapliwie zbierać srebrne łyżki ze stołu. Zrobił się hałas i zamieszanie; dzieci zaczęły płakać. Zosia usiłowała mitygować macochę; ale gdy niemka zaczęła coś krzyczeć o żółtym bilecie, pani Katarzyna nagle odepchnęła Zosię i przypadła do gospodyni ażeby niezwłocznie wykonać groźbę swoją co do czepka. W tej chwili drzwi się otworzyły i na progu pokoju zjawił się nagle pan Piotr Łużyn. Stanął i surowym, uważnym wzrokiem oglądał całe towarzystwo. Pani Katarzyna pobiegła ku niemu.

ROZDZIAŁ III

— Panie! — zawołała — niech pan chociaż wstawi się za nami! Przedstaw pan tej głupiej małpie, że nie ma prawa traktować w ten sposób porządnej kobiety w nieszczęściu, że na to jest sąd... ja trafię do samego generał gubernatora... Ona odpowie... Na pamięć gościnności mojego ojca, wstaw się pan za sieroty.
— Za pozwoleniem pani... Przepraszam, przepraszam panią — odpychał ją Łużyn — ojczulka pani, jak pani wiadomo, nie miałem wcale zaszczytu znać... za pozwoleniem pani! (ktoś się głośno roześmiał), a w ciągłych kłótniach pani z gospodynią, nie mam wcale ochoty przyjmować udziału... Mam osobisty interes i pragnę rozmówić się natychmiast z pani pasierbicą, panną Zofją... zdaje się. Czy tak? Pozwól mi pani przejść...
I pan Piotr, obszedłszy boczkiem panią Katarzynę, skierował się do przeciwległego kąta, gdzie była Zosia.
Pani Katarzyna, jak stała na miejscu tak i utkwiła, jakby porażona gromem. Nie mogła ona zrozumieć, jak Łużyn mógł się zaprzeć znajomości z jej ojcem. Wymyśliwszy raz tę gościnność ojcowską, sama już w nią święcie wierzyła. Uderzył ją i urzędowy, suchy, pełen jakby pogardliwej groźby ton pana Piotra. A i wszyscy jakoś uciszyli się, powoli, z jego przybyciem. Oprócz tego, że ten „urzędowy i poważny“ mężczyzna zanadto jaskrawie nie harmonizował z całą kompanją, oprócz tego, widać było że przyszedł po coś ważnego, że widocznie jakaś niezwykła przyczyna mogła go zmusić do obcowania z takiem towarzystwem, i że przeto niebawem coś się zdarzy, coś nastąpi. Raskolnikow, który stał przy Zosi, usunął się, ażeby go przepuścić. Pan Piotr, zdawało się, wcale go nie spostrzegał. Po chwili na progu pokazał się i Lebieziatnikow, do pokoju nie wszedł, ale stanął także z jakąś szczególną ciekawością, prawie ze zdziwieniem; słuchał, ale zdawało się, że długo nie mógł czegoś zrozumieć.
— Przepraszam, może państwu przeszkodziłem, ale sprawa jest dosyć ważna — wyrzekł Łużyn jakoś ogólnie i nie zwracając się do nikogo w szczególności — rad jestem nawet, że to nastąpi przy świadkach. Pani Lippewechsel upraszam panią, jako gospodynię, ażebyś raczyła zwrócić uwagę na moją rozmowę z panną Zofją. Panno Zofjo — zwracając się wprost do niezmiernie zdziwionej i już zawczasu przerażonej Zosi — z mojego biurka, w pokoju mego przyjaciela, pana Lebieziatnikowa, zaraz po odejściu pani, zginął, mi banknot storublowy. Jeśli pani jakim sposobem wie co o nim i wskaże nam, gdzie się znajduje to zaręczam pani słowem honoru i biorę wszystkich na świadków, że cała sprawa na tem się tylko skończy. W przeciwnym razie, zmuszony będę przedsięwziąć środki bardzo poważne, a wtedy... a wtedy miej pani urazę do samej siebie.
Zupełne milczenie zapanowało w pokoju. Nawet płaczące dzieci zamilkły. Zosia stała śmiertelnie blada, patrzyła na Łużyna i nie mogła nic odpowiedzieć. Tak jakby jeszcze nie rozumiała o co chodzi. Minęło kilka sekund.
— No więc jakże? — zapytał Łużyn, uważnie patrząc na nią.
— Ja nie wiem... O niczem nie wiem... — słabym głosem wymówiła nareszcie.
— Nie? Nie wie panna? — przedrzeźniał Łużyn i jeszcze spauzował kilka sekund. — Niech panna pomyśli — zaczął surowo, ale ciągle jeszcze jakby namawiając — zastanowi się, gotów jestem pannie dać nawet czas do namysłu. Bo proszę rozważyć: gdybym tak nie był pewien, to naturalnie, choćby ze względu na swoje doświadczenie nie ośmieliłbym się oskarżać panny tak otwarcie; za takie bowiem fałszywce oskarżenie, jawne i głośne, sam po części byłbym odpowiedzialnym. Wiem o tem. Dziś rano zmieniłem pięcioprocentowych walorów, na sumę nominalną trzy tysiące rubli. Rachunek mam zapisany w notesie. Wróciwszy do domu, zacząłem, co może poświadczyć pan Lebieziatnikow, liczyć pieniądze, i odliczywszy dwa tysiące trzysta rubli, schowałem je do pugilaresu, a pugilares do bocznej kieszeni surduta. Na stole zostawało około pięciuset rubli w banknotach kredytowych, a między niemi trzy banknoty po sto rubli każdy. W tej chwili (na moje wezwanie) pani przybyłaś, i przez cały czas potem byłaś pani u mnie bardzo pomieszaną, tak, że nawet trzy razy w ciągu rozmowy wstawałaś, chcąc odejść, chociaż rozmowa nasza nie była skończoną. Pan Lebieziatnikow może to wszystko poświadczyć. Niewątpię, że panna sama zechcesz to potwierdzić i przyznać, żem ją wezwał przez Lebieziatnikowa jedynie, ażeby rozmówić się z nią o sierocem i nieszczęśliwem położeniu jej macochy (do której nie mogłem przyjść na stypę) i o tem, jak pożądanem byłoby urządzić na jej korzyść coś w rodzaju składki, loterji lub czegoś podobnego.
Samaś mi dziękowała i rozpłakałaś się nawet (opowiadam wszystko tak jak było, ażeby, naprzód przypomnieć pannie, a, powtóre, przekonać ją, że z mojej pamięci nie uszedł najdrobniejszy nawet szczegół). Następnie wziąłem ze stołu dziesięciorublówkę i podałem pani, od siebie, na rzecz kuzynki panny, na jej pierwsze potrzeby. Wszystko to widział pan Lebieziatnikow. Poczem odprowadziłem pannę do drzwi, ciągle pomieszaną, a następnie, zostawszy sam z panem Lebieziatnikowem i porozmawiawszy z nim około dziesięciu minut, gdy pan Lebieziatnikow wyszedł, zwróciłem znowu się do stołu, na którym leżały pieniądze, chcąc je po przeliczeniu, odłożyć osobno, jak zamierzałem poprzednio. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie doliczyłem się jednej storublówki. Proszę więc teraz rozważyć: podejrzewać pana Lebieziatnikowa żadną miarą nie mogę; wstydzę się nawet samego podejrzenia. Omylić się w rachunkach również nie mogłem, gdyż na chwilę przed przyjściem panny uzgodniłem je właśnie i nie wykazały żadnych różnic. Zgódź się więc pani, że pomny na jej pomieszanie i przyczyny jakie mu towarzyszyły, ja, że tak powiem, ze zgrozą, i nawet wbrew mojej woli, byłem zmuszony rzucić podejrzenie, oczywiście ciężkie, ale słuszne! Dodaję jeszcze i powtarzam, że pomimo całej mojej widocznej pewności siebie, wiem, że ryzykuję niejako, oskarżając pannę. Ale nierobiłbym tego nigdy, gdyby nie najczarniejsza niewdzięczność ze strony panny. Jedynie, jedynie niewdzięczność! Jakto? Więc ja pannę zapraszam dla omówienia środków pomocy dla jej macochy, więc ja ofiaruję od siebie dziesięć rubli, i panna, prawie w ich oczach, odpłacasz mi takim postępkiem! Nie, to już brzydko! Trzeba nauczki! Pomyśl panna; jako szczerze jej życzliwy (bo lepszego przyjaciela nie masz panna w tej chwili nade mnie), proszę, opamiętaj się! W przeciwnym razie, będę nieubłagany. Więc jakże?
— Ja nic nie brałam u pana — wyszeptała Zosia w przerażeniu — dałeś mi pan dziesięć rubli, zabierz je pan sobie.
Zosia wyjęła z kieszeni chustkę, odnalazła węzełek, rozwiązała go, wyjęła dziesięciorublówkę i wyciągnęła rękę do Łużyna.
— A do wzięcia stu rubli nie przyznajesz się panna? — Z wymówką i uporem wymówił, nie przyjmując biletu.
Zosia spojrzała dokoła. Wszyscy patrzyli na nią strasznym wzrokiem surowym, złośliwym, nienawistnym. Spojrzała na Raskolnikowa... ten stał przy ścianie, ze skrzyżowanemi rękami i przeszywał ją ognistym spojrzeniem.
— O, mój Boże! — jęknęła Zosia.
— Pani gospodyni, trzeba będzie zawiadomić policję: a tymczasem, poślij pani, proszę, po stróża — zwolna i nawet łagodnie wymówił Łużyn.
— Gott der barmherzige! — Ja wiedzial, co ona kradl! — klasnęła w dłonie pani Lippewechsel.
— Pani wiedziałaś? — podchwycił Łużyn — a więc i poprzednio miałaś pani już pewne podstawy, ażeby tak mniemać. Proszę panią, niech szanowna pani zapamięta te słowa, wypowiedziane zresztą przy świadkach.
Ze wszystkich stron dały się słyszeć głośne szepty. Wszyscy zostali poruszeni.
— Jakto? — zawołała nagle, opamiętawszy się, pani Katarzyna i, jakby się urwała, wpadła na Łużyna — jakto! Pan ją oskarżasz o kradzież? Zosię? O podli, podli!
I przypadłszy do Zosi, ona jak w kleszcze objęła ją wyschłemi rękami.
— Zosiu! Jak śmiałaś brać od niego dziesięć rubli! O głupia! Dawaj je tutaj! Dawaj mi zaraz te dziesięć rubli, o!
I wyrwawszy banknot z rąk Zosi, pani Katarzyna zgniotła go i rzuciła z zamachem prosto w twarz Łużyna. Kulka trafiła w oko i odskoczyła na podłogę. Niemka podniosła ją skwapliwie. Pan Piotr rozgniewał się.
— Wstrzymajcie tę warjatkę! — zawołał.
We drzwiach w tej chwili, oprócz Lebieziatnikowa, pokazało się jeszcze kilka osób, pomiędzy któremi zaglądały i obie przyjezdne damy.
— Co? Warjatka! Ja mam być warjatką? Dureń! — wrzasła pani Katarzyna. — Tyś sam dureń, kruczek sądowy! nędzny człowiek! Zosia. Zosia miałaby brać jego pieniądze! Zosia miałaby być złodziejką! Toć ona jeszcze tobie da, łotrze! — I pani Katarzyna roześmiała się konwulsyjnie. — Widzieliście durnia? — rzucała się na wszystkie strony, pokazując na Łużyna. — Co, i ty także? — dostrzegła gospodynię i — ty potwierdzasz, kiełbaśnica że ona „kradl“, ty podła pruska kurza łapo w krynolinie! O, wy! Ach, wy! Ależ ona z pokoju nie wychodziła i jak przyszła od ciebie, łotrze, to zaraz siadła obok pana Rodjona... Zróbcie rewizję! Skoro nigdzie nie wychodziła, to musi mieć pieniądze przy sobie! Szukajże, szukaj, szukaj! Tylko jeżeli nie znajdziesz, to daruj, chłoptasiu, ale odpowiesz! Do Najjaśniejszego Pana; do samego Cara pobiegnę, do miłosiernego, do nóg Mu się rzucę, zaraz, dziś jeszcze! Ja, sierota! Mnie puszczą! Myślisz, że nie puszczą? Łżesz, dojdę! Dojde-ę! Toć tyś rachował, że ona taka nieśmiała? Na toś rachował? Ale ja za to, bracie jestem energiczna! Nie daruję! Szukajże! Szukaj, szukaj no, szukaj!
I pani Katarzyna wściekle zaczęła szarpać Łużyna, ciągnąc go ku Zosi.
— I owszem, i odpowiadam za wszystko... ale uspokój się pani, uspokój się. Aż zanadto widzę, żeś pani energiczna!... jakże... jakże więc?... — mruczał Łużyn — to trzebaby przy policji... chociaż, zresztą i teraz świadków jest dosyć... I owszem... Ale w każdym razie mężczyźnie jakoś nie wypada... różnica płci. Gdyby oto pani gospodyni chciała dopomóc... chociaż co prawda tak się nie robi... Jakże więc?
— Kogo pan chcesz? Niech sobie kto chce szuka! — krzyczała pani Katarzyna — Zosiu, wywróć im kieszenie! O, o! Patrz, łotrze, o, pusta tu była chusteczka, kieszeń pusta, widzisz! O druga kieszeń, o, o! Widzisz! Widzisz!
I pani Katarzyna nie wywróciła, ale poprostu wyrwała obydwie kieszenie, jedną za drugą. Ale z drugiej, prawej kieszeni wyskoczył nagle banknot i opisawszy w powietrzu parabolę, spadł przy nogach Łużyna. Wszyscy to widzieli wielu krzyknęło. Pan Piotr schylił się, podniósł papier dwoma palcami z ziemi, podniósł tak, ażeby go wszyscy widzieli; i rozwinął. Była to storublówka, złożona w ósemkę. Pan Piotr oprowadził swoją rękę dokoła, pokazując wszystkim banknot.
— Złodziejka! Woń z kwatyr! Polis! Polis! — jękła niemka — potrzeba ich w Sybir zeslal! Won!
Ze wszystkich stron dały się słyszeć wykrzykniki. Raskolnikow milczał, nie spuszczając wzroku z Zosi, z rzadka, ale bystro przerzucając go na Łużyna. Zosia stała na tem samem miejscu, jak bez pamięci: nie była prawie nawet zdziwioną. Nagle oblała się rumieńcem, krzyknęła i zakryła twarz rękoma.
— Nie, to nie ja! Ja nie brałam! Ja nie wiem! — zawołała rozdzierającym głosem i rzuciła się do macochy.
Ta schwyciła ją, silnie przycisnęła do siebie, jakgdyby chciała ją piersią zasłonić przed wszystkiemi.
— Zosiu! Zosiu! Ja nie wierzę! Widzisz, ja nie wierzę! — krzyczała pani Katarzyna (pomimo całej oczywistości), wstrząsając nią w swoich rękach, jak dziecko, całując ją niezliczoną ilość razy, chwytając jej ręce i wpijając się i całując je. — Tybyś wziąść miała? Co to za głupcy! O Boże! Głupcy jesteście, głupcy — wołała, zwracając się do wszystkich — wy jeszcze nie wiecie, nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna. Ona weźmie, ona! Ależ ona ostatnią kieckę zdejmie ze siebie, sprzeda, boso pójdzie, i odda, gdy wam będzie potrzeba, taką jest! Dlatego tylko ma i ten żółty bilet, że moje dzieci ginęły z głodu, siebie dla nas sprzedała!... O nieboszczyku! Nieboszczyku! Czy ty widzisz? Widzisz? Oto twoja stypa! Boże! Wstawcież się za nią, czego stoicie? Panie Raskolnikow! Dlaczego się pan nie ujmie za nią? Czy i pan uwierzyłeś? Małego jej palca nie warci jesteście, wszyscy, wszyscy, wszyscy! Boże! Pomóż nareszcie!
Płacz biednej i osieroconej suchotnicy wywarł widocznie wielkie wrażenie na obecnych. Tyle było rozpaczy, tyle cierpienia w tej wykrzywionej boleścią, wyschłej suchotniczej twarzy, w tych zaschłych, spieczonych krwią ustach, w tym ochryple krzyczącym głosie, w tem łkaniu, podobnem do płaczu dziecka, w tej ufającej, dziecinnej i zarazem rozpaczliwej prośbie o pomoc, że zdawało się iż wszyscy ulitowali się nad nieszczęsną. Przynajmniej pan Piotr zaraz się ulitował:
— Pani! pani! — wołał przekonywającym głosem — to się pani przecie nie tyczy! Nikt się nie poważy pani oskarżać o zmowę, o udział, tembardziej, żeś pani sama wykryła prawdę, przez wywrócenie kieszeni: a więc niceś pani nie podejrzewała. Bardzo a bardzo gotów jestem żałować, jeśli to nędza popchnęła pannę Zofję do tego czynu, ale dlaczegóż panna nie chciałaś się przyznać? Lękasz się wstydu? Pierwszy krok? Możeś się panna zmieszała? To jasne, jasne... Ale dlaczegóż było puszczać się na takie ryzyko! Panowie! — zwrócił się do obecnych — panowie! Żałując i, że tak powiem, litując się, gotów jestem przebaczyć, pomimo obelg jakie mnie spotkały. Niech ten wstyd będzie dla panny nauczką na przyszłość — zwrócił się do Zosi — a ja dochodzić więcej nie będę i sprawę umarzam. Dosyć!
Łużyn z ukosa spojrzał na Raskolnikowa. Spojrzenia ich spotykały się. Gorący wzrok Raskolnikowa gotów był go spalić.
Tymczasem pani Katarzyna, jakby już nic nie słyszała: ściskała i całowała Zosię, jak obłąkana. Dzieci także objęły ze wszystkich stron Zosię swojemi rączkami, a Polcia, która niezupełnie zresztą rozumiała o co chodzi, zdawała się tonąć w łzach, nadrywając się od łkania i ukrywszy nabrzękłą ładną buzię na ramieniu Zosi.
— Ach, jak to podle! — dał się słyszeć nagłe dobitny głos we drzwiach.
Łużyn obejrzał się szybko.
— Co to za nikczemność! — powtórzył Lebieziatnikow śmiało patrząc mu w oczy.
Pan Piotr jakgdyby zadrżał. Wszyscy to spostrzegli. (Później wspomniano o tem). Lebieziatnikow wszedł do pokoju.
— I pan śmiałeś mnie brać na świadka? — rzekł, zbliżając się do Łużyna.
— Co to ma znaczyć, panie Andrzeju? O czem pan mówi? — wyszeptał Łużyn.
— To ma znaczyć, żeś pan... łotr, to znaczą moje słowa! — gorąco wymówił Lebieziatnikow, surowo patrząc nań swemi ślepowatemi oczkami. Strasznie był oburzony.
Raskolnikow wpił się weń oczyma, jakby podchwytując i ważąc każde słowo. Znowu zapanowało milczenie. Pan Piotr prawie się zmieszał, zwłaszcza z początku.
— Czy pan to do mnie mówisz?... — zaczął, jąkając się — co się z panem stało? Czyś pan przy zdrowych zmysłach?
— O, ja mam zdrowe zmysły, ale pan... pan jesteś.. nędznikiem. Ach, jak to podle! Słyszałem wszystko i czekałem umyślnie, ażeby wszystko zrozumieć, bo przyznaję, że dotąd nawet jakoś się jedno drugiego nie trzyma... Ale nacoś pan wszystko zrobił — nie rozumiem.
— Cóżem ja takiego zrobił? Czy przestaniesz mówić swemi głupiemi zagadkami? Albo możeś pan nietrzeźwy!
— To chyba ty sam, nikczemniku, pijesz, ale nie ja! Ja wcale wódki nie pijam, bo jest to wbrew moim zasadom! Wyobraźcie sobie państwo, on, on sam, swemi własnemi rękami, oddał ten banknot storublowy pannie Zofji ja widziałem, ja byłem świadkiem, ja przysięgnę! On, on sam! — powtarzał Lebieziatnikow, zwracając się do wszystkich i każdego.
— Oszalałeś, młokosie jeden, czy nie? — piskliwie krzyknął Łużym — toć ona sama w oczy, tu, przy wszystkich potwierdziła, że oprócz dziesięciu rubli, nic więcej nie dostała ode mnie. Jakimże więc sposobem mogłem jej dać te pieniądze?
— Widziałem! Widziałem! — krzyczał i potwierdzał Lebieziatnikow — i choć to wbrew moim zasadom, ale gotów jestem złożyć przysięgę jaką zechcą, bo widziałem, jakeś jej pan ukradkiem podsunął. Tylko ja, osioł, sądziłem, żeś pan podsunął z dobrego serca! We drzwiach, żegnając się z nią, kiedy się odwróciła i kiedyś pan jedną ręką ściskał jej rękę, wsunąłeś pan pocichutku papierek. Widziałem! Widziałem!
Łużyn zbladł.
— Kłamiesz pan! — zawołał z czelnością — i jak pan mogłeś, stojąc przy oknie, poznać co to był za papier! Nie dopisały panu... półślepe oczy. Bredzisz pan.
— Oho, dopisały! I choć stałem zdaleka, ale wszystkom widział, wszystko, a chociaż od okna dość trudno rozpoznać papier, to prawda, ale właśnie, szczególnym wypadkiem wiedziałem napewno, że była to storublówka, bo kiedyś pan zaczął dawać pannie Zofji dziesięć rubli, to widziałem, jakeś pan ze stołu wziął storublówkę (widziałem, bo wtedy stałem blisko, i tu mi właśnie przyszła wtedy pewna myśl, dlategom nie zapomniał że pan miałeś w ręku ten banknot). Złożyłeś ją pan i przez cały czas trzymałeś, zacisnąwszy rękę. Potem wyszło mi to znowu z pamięci, ale kiedyś pan zaczął wstawać, to z prawej przełożyłeś pan do lewej i o mało panu z rąk nie wypadła; i znowu przypomniałem sobie, bo znowu mi przyszła ta sama myśl, mianowicie, że pan chcesz jej przyjść z pomocą, w sekrecie przede mną. Możesz pan sobie wyobrazić, jak zacząłem śledzić, no i zobaczyłem, że się panu udało wsunąć jej do kieszeni. Widziałem, widziałem, przysięgam!
Lebieziatnikow ledwie oddychał. Ze wszystkich stron dały się słyszeć różne wykrzykniki, po większej części wyrażające zdziwienie; ale dały się słyszeć głosy, przyjmujące wyraz groźby. Wszyscy stłoczyli się przy panu Piotrze. Pani Katarzyna podbiegła do Lebieziatnikowa.
— Panie Lebieziatnikow! Nie poznałam się na panu! Broń jej pan! Pan jeden wstawiłeś się za nią! To sierota, Bóg nam pana zesłał! Panie Andrzeju! Zbawco nasz!
I nieszczęśliwa, jak obłąkana, upadła przed nim na klęczki.
— Od rzeczy! — jęknął rozwścieczony Łużyn — od rzeczy pan pleciesz... „Zapomniałem, przypomniałem sobie, pamiętam“, — co takiego! Więc ja umyślnie podłożyłem! Dlaczego? W jakim celu? Co mnie wiąże z tą...
— Dlaczego? Tego ja właśnie sam nie rozumiem, a że to co opowiadam, jest istotnym faktem, to pewne! Tak dalece nie mylę się, nędzny, występny człowieku, że właśnie pamiętam, jak mi z tego powodu zaraz wtedy przyszło do głowy pytanie, właśnie wtedy, kiedym panu dziękował i ściskałem dłoń pańską. Dlaczego właściwie ukradkiem wsunąłeś jej pan do kieszeni? Czyż tylko dlatego, żeś pan chciał zrobić sekret przede mną, wiedząc, że jestem zasad przeciwnych i nie dopuszczam dobroczynności prywatnej, która nic nie leczy radykalnie? I doszedłem do przekonania, że właśnie przede mną wstyd panu ofiarowywać takie sumy i oprócz tego, pomyślałem sobie, chce jej zrobić niespodziankę, zadziwić ją, gdy znajdzie u siebie w kieszeni okrągłe sto rubli. (Niektórzy bowiem dobroczyńcy lubią w ten sposób rozmazywać swoje datki: wiem o tem). Potem przyszło mi także na myśl, że chcesz ją pan wypróbować, to jest, czy przyjdzie podziękować, znalazłszy! Potem, że chciałeś pan uniknąć podziękowań i żeby, no, jak tam się mówi: żeby prawa ręka nie wiedziała... słowem, jakoś to niby tak... Ale czy mało mi myśli przyszło wtedy do głowy, tak, że postanowiłem wszystko to obmyślić później, ale w każdym razie uważałem za niedelikatne powiedzieć panu, że sekret jest mi znany. Atoli przyszła mi zaraz do głowy jeszcze jedna kwestja, że panna Zofja, zanim spostrzeże, gotowa jeszcze zgubić pieniądze; oto dlaczego postanowiłem przyjść tutaj, wywołać ją i ostrzec, że włożono do jej kieszeni sto rubli. Ale po drodze zaszedłem na chwilę do pań Kobylatników, żeby zanieść im: „Ogólny zarys zasad podstawowych“, specjalnie polecić artykuł Picleryta, a zresztą także Wagnera. Potem przychodzę tutaj i trafiam na taką scenę. No czyż mogłem mieć te wszystkie myśli, gdybym rzeczywiście nie widział, żeś pan jej wsunął te sto rubli do kieszeni?
Kiedy pan Andrzej skończył swe gadatliwe dowody, zmęczył się strasznie, tak, że aż mu się pot kroplami staczał po twarzy. Niestety, nie umiał on mówić nawet po rosyjsku (żadnego innego języka zresztą nie znał), tak, że jakoś odrazu zupełnie został wyczerpany tym adwokackim występem, atoli, mowa jego wywarła nadzwyczajny efekt. Mówił z taką swadą, z takiem przekonaniem, że widocznie wszyscy mu uwierzyli. Pan Piotr zrozumiał, że jest źle.
— Co mi tam do pańskich głupich kwestyj i myśli — zawołał. — To nie dowód! Może się to panu śniło! A ja powiadam panu, że pan kłamiesz i kwita! Kłamiesz pan i obgadujesz mnie dla jakiejś osobistej urazy, dlatego właśnie, żem się nie zgadzał z pańskiemi wolnomyślnemi bezbożnemi zasadami!
Ale ten wykręt nie pomógł panu Piotrowi. Przeciwnie, ze wszystkich stron dało się słyszeć szemranie.
— A, aż tutaj sięgnąłeś, bratku! — krzyknął Lebieziatnikow. — Bajki! Wołajcie policji, a ja przysięgnę! Jednego tylko zrozumieć nie mogę: co go popchnęło do tak nędznego czynu! O, nikczemny, podły człowiek!
— Ja mogę wytłumaczyć, co go popchnęło do tego czynu i jeżeli zajdzie potrzeba, sam mogę przysiąc! — poważnym głosem wymówił nareszcie Raskolnikow i wystąpił naprzód.
Napozór był on spokojny. Wszyscy nabrali przekonania, z samego tylko rzutu oka, że on istotnie wie coś stanowczego i że wkrótce nastąpi rozwiązanie tej gmatwaniny.
— Teraz wszystko zrozumiałem — ciągnął Raskolnikow, zwracając się wprost do Lebieziatnikowa. — Od samego początku tej sprawy podejrzewałem, że musi to być jakieś niecne podejście; podejrzewałem, wskutek pewnych szczególnych okoliczności, mnie tylko samemu wiadomych, które zaraz wszystkim tu obecnym wyłuszczę: one to są właśnie przyczyną wszystkiego! Pan zaś, panie Lebieziatnikow, przez swoje cenne zeznanie, ostatecznie przekonałeś mnie pan, że nie byłem w błędzie. Proszę, niech wszyscy, wszyscy słuchają: ten jegomość (wskazał na Łużynia) starał się niedawno o rękę pewnej panny, a mianowicie mojej siostry, Eudoksji Raskolnikownej. Ale przyjechawszy do Petersburga, on, przed dwoma dniami, za pierwszem widzeniem się, poróżnił się ze mną i ja wypędziłem go od siebie, na co mam dwóch świadków. Jest to człowiek bardzo zły... Przed dwoma dniami nie wiedziałem jeszcze, że on tu mieszka u pana, panie Lebieziatnikow, i że tedy tego samego dnia, kiedy poróżniliśmy się ze sobą, to jest właśnie dwa dni temu, był świadkiem tego, jak wręczyłem w charakterze przyjaciela nieboszczyka Marmeladowa, jego żonie nieco pieniędzy na pogrzeb. Niezwłocznie napisał do mojej matki list i zawiadomił ją, że oddałem wszystkie pieniądze nie pani Marmeladowej, lecz pannie Zofji i przytem jak najpodlej wyraził się o... o charakterze panny Zofji, to jest zrobił aluzję co do charakteru stosunków moich względem panny Zofji. Wszystko to, jak łatwo pojąć, w celu poróżnienia mnie z moją matką i siostrą, wmawiając w nie, że ja szastam nieuczciwie pieniędzmi, które one mi, odejmując sobie od ust, przysłały. Wczoraj wieczorem przy matce i siostrze, i w jego obecności, wyznałem istotną prawdę i dowiodłem, że pieniądze doręczyłem pani Marmeladowej na pogrzeb, nie zaś pannie Zofji i że panny Zofji, przed dwoma dniami nie znałem nawet i nigdym jej nie widział. Dodałem przytem, że on, pan Piotr Łużyn, ze wszystkiemi godnościami, nie godzien jest małego palca panny Zofji, o której tak się źle odzywa. Na jego zaś pytanie: czybym posadził pannę Zofję przy mojej siostrze? odparłem, żem już to uczynił tego samego dnia właśnie. Zły, że ani matka, ani siostra, pomimo jego namowy nie chcą poróżnić się ze mną, on od słowa do słowa, jął im prawić impertynencje nie dodarowania. Nastąpiło ostateczne zerwanie i wypędzono go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczorem.
Teraz proszę o szczególną uwagę: wyobraźcie sobie państwo, że gdyby mu się udało dowieść, że panna Zofja jest złodziejką, to najprzód, dowiódłby mojej matce i siostrze, że miał prawo ją szkalować przed niemi i słusznie oburzył się, żem zestawił pannę Zofję z moją siostrą; że powstając na mnie, bronił tem samem honoru mojej siostry, a swojej narzeczonej. Jednem słowem przez to wszystko, mógł znowu poróżnić mnie z moją rodziną i naturalnie pozyskać znowu ich względy. Nie mówię już o tem, że się mścił osobiście na mnie, ma bowiem zasadę przypuszczać, że honor i szczęście panny Zofji są mi bardzo drogie. Takie to jego wyrachowanie! Tak ja rozumiem całą tę sprawę. Oto cała przyczyna, innej być nie może!
Tak, albo prawie tak, zakończył Raskolnikow swoją mowę, często przerywaną wykrzyknikami obecnych, którzy słuchali ze szczególną uwagą. Pomimo jednak wielu przerw, wypowiedział swoje śmiało, spokojnie, wyraźnie i stanowczo. Jego głos pewny, pełen przekonania i twarz surowa, wywarły na wszystkich niepospolite wrażenie.
— Tak, tak, więc to tak! — potwierdzał z triumfem Lebieziatnikow. — Musiało to być tak, bo nawet on się mnie pytał, jak tylko weszła do naszego pokoju panna Zofja, czy pan jesteś, czy nie widziałem pana w liczbie gości pani Katarzyny? Odprowadził mnie w tym celu do okna i tam wypytywał mnie pocichu. Więc mu koniecznie potrzebną była pańska obecność! Tak, tak, to jasne jak słońce!
Łużyn milczał i uśmiechał się z pogardą. Zresztą, był bardzo blady. Zdawało się, że się namyślał, jak się ma wykręcić. Może z przyjemnością rzuciłby wszystko i uciekł; ale w danej chwili było to prawie niepodobieństwem, znaczyłoby to przyznać słuszność czynionym sobie zarzutom i przyznać zwłaszcza, że istotnie obmówił Zosię. Przytem obecni, podnieceni już i bez tego, zaczęli szemrać nie na żarty. Porucznik, lubo niebardzo pojmował o co chodzi, darł się więcej od innych i proponował użyć na Łużyna środków arcy dlań niemiłych. Byli jednak i nie pijani; zeszli się i zebrali ze wszystkich pokojów. Wszyscy trzej polaczkowie srodze byli oburzeni i wołali co chwila: „panie łajdak!“ popierając te słowa jeszcze innemi polskiemi wymysłami, Zosia słuchała z naprężeniem, ale jakgdyby tylko co zbudziła się ze snu. Nie spuszczała tylko oczu z Raskolnikowa, czując, że w nim jej obrona. Katarzyna oddychała z trudnością i ochryple i była widocznie strasznie znużona. Najgłupszą minę miała niemka, która stała z otwartą gębą i nic a nic nie rozumiała, co się dzieje. Widziała tylko, że z Łużynem kiepsko. Raskolnikow poprosił znowu o głos, ale nie dano mu już dokończyć, wszyscy krzyczeli i cisnęli się wkoło niego z klątwami i złorzeczeniami. Ale pan Piotr nie zląkł się. Widząc, że sprawa dotycząca oskarżenia Zosi przegrana z kretesem, uciekł się do bezczelności:
— Za pozwoleniem panów, za pozwoleniem, dajcie mi przejść — mówił, przeciskając się przez tłum — zapewniam panów, że nic nie będzie, nic nie będzie, nic nie zrobicie, nie macie do czynienia z tchórzem, a przeciwnie wy, panowie, wy sami odpowiecie za to, żeście gwałtem ukryli sprawę kryminalną. W sądzie nie są tak ślepi.. i... nie pijani, i nie uwierzą dwóm bezbożnikom bez czci i wiary, wichrzycielom, wolnomyślnym, oskarżającym mnie dla widoków osobistych, i przyznających się do tego z głupoty... Ależ za pozwoleniem panów...
— Żeby po panu śladu nie było w moim pokoju; wynoś się pan i wszystko między nami skończone! I jak pomyślę, żem ze skóry o mało nie wyskoczył, żem mu wykładał... przez całe dwa tygodnie!...
— Toć ja sam panu mówiłem, panie Andrzeju, że się wyprowadzam, a paneś mnie jeszcze zatrzymał; teraz zaś dodam tylko, żeś pan dureń. Życzę panu, ażebyś wyleczył swój mózg i nawpół oślepłe oczy. Ależ za pozwoleniem panów!
Przedostał się; ale porucznik nie chciał go tak łatwo wypuścić, z samemi tylko wymysłami: porwał ze stołu szklankę, zamierzył się i puścił ją w pana Piotra; ale szklanka trafiła prosto w niemkę. Ta wrzasnęła, zaś porucznik, straciwszy z zamachu równowagę, całym ciężarem runął na stół. Łużyn wybiegł do swego pokoju, a w pół godziny potem już go nie było w domu. Zosia, nieśmiała z natury, wiedziała i poprzednio, że łatwiej ją zgubić, niż kogokolwiek, a obrazić mógł ją każdy bezkarnie. Atoli aż do tej chwili zdawało jej się, że można jakoś uniknąć nieszczęścia przez ostrożność, łagodność, pokorę przed wszystkimi i każdym. Rozczarowanie jej było zbyt ciężkie. Ona, oczywiście, mogła znieść to wszystko bez szemrania i cierpliwie. Ale zaraz w pierwszej chwili zrobiło się jej bardzo ciężko. Pomimo swego triumfu i uniewinnienia z zarzutu, gdy już minął pierwszy przestrach i pierwsze starcie, gdy już zrozumiała i zorientowała się we wszystkiem jasno, uczucie niemocy i żalu ścisnęło boleśnie jej serce. Zaczęła drżeć konwulsyjnie. Nareszcie, nie wytrzymała i wybiegłszy z pokoju, udała się szybko do domu. Było to prawie zaraz po odejściu Łużyna. Niemka, gdy przy głośnym śmiechu obecnych trafiła w nią szklanka, także nie wytrzymała obelgi. Z wrzaskiem, jak wściekła, rzuciła się do pani Katarzyny, uważając że ona jedna jest winną wszystkiemu:
— Precz z kwatyr! Zaraz! Marsz!
I z temi słowy zaczęła chwytać wszystko, co jej tylko trafiło do rąk z rzeczy pani Katarzyny, i rozrzucać po podłodze. Już i bez tego prawie nieomal w malignie, kaszląca, blada, wdowa zerwała się z łóżka (na które upadła przed chwilą w zupełnem wyczerpaniu) i rzuciła się na niemkę. Ale walka zbyt była nierówna: niemka odepchnęła ją jak piórko.
— Jakto! Niedość, że nas najbezbożniej oszkalowano, ta żmija rzuca się jeszcze na mnie. Jakto! W dzień pogrzebu mojego męża wypędzać mnie z mieszkania, po mojem przyjęciu, na ulicę, z sierotami! Ależ gdzież pójdę! — jęczała, płacząc i ledwie dysząc biedna kobieta. — Boże — krzyknęła nagle, błysnąwszy wzrokiem — czyż niema sprawiedliwości! — Kogóż będziesz bronił, jeżeli nie nas, sieroty? Dobrze więc, zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawda, jest, ja znajdę je! Zaraz, poczekaj, bezbożna nędznico! Polciu, zostań tu z dziećmi, ja zaraz wrócę. Czekajcie na mnie bodaj na ulicy! Zobaczymy, czy jest prawda na świecie?
I zarzuciwszy na głowę tę samą zieloną bajową chustkę, o której wspomniał w swojem opowiadaniu nieboszczyk Marmeladow, Katarzyna przecisnęła się przez stojący w nieładzie i pijany tłum lokatorów, wciąż jeszcze kręcących się po izbie, i ze łzami wybiegła na ulicę, mając nieokreślony cel znalezienia gdzieś zaraz, bądź co bądź, sprawiedliwości.
Polcia, w przerażeniu ukryła się z dziećmi w kąciku za kufrem, gdzie przytuliwszy maleństwa cała drżąca postanowiła czekać na powrót matki. Niemka rzucała się po izbie, wrzeszczała, klękała, rzucała wszystko co było pod ręką na podłogę i rozbijała się strasznie. Lokatorzy bajali ni w pięć ni w dziewięć; jedni domawiali, co wiedzieli o zaszłem zdarzeniu, inni kłócili się i klęli, inni znowu zaciągali pieśni.
— A teraz kolej na mnie! — pomyślał Raskolnikow. — No panno Zofjo, zobaczymy teraz co nam zaśpiewasz!

I udał się do mieszkania Zosi.

ROZDZIAŁ IV

Raskolnikow był dzielnym i energicznym adwokatem Zosi przeciwko Łużynowi, pomimo, że sam dźwigał w swej duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale wycierpiawszy tyle zrana, on jakgdyby był kontent ze zmiany wrażeń, które stawały się dlań nieznośne, już to, ile było serdecznego i osobistego w jego dążeniu do obrony Zosi. Oprócz tego miał na myśli i strasznie dręczył się niekiedy tem spotkaniem z Zosią: powinien był powiedzieć jej kto zabił Elżbietę i przeczuwał straszną mękę, i jakby odtrącał ją od siebie rękoma. To też, gdy wychodząc od pani Katarzyny, zawołał: „No panno Zofjo, zobaczymy teraz co nam zaśpiewasz!“ to widocznie znajdował się jeszcze w jakimś z zewnątrz pobudzonym stanie otuchy, wyzwania i świeżego zwycięstwa nad Łużynem. Ale rzecz dziwna stała się z nim. Gdy doszedł do mieszkania Kapernaumowa, poczuł w sobie nagłe odrętwienie i przestrach. W zamyśleniu stanął przed drzwiami z pytaniem:
— Czy trzeba powiedzieć, kto zabił Elżbietę?
Pytanie było dziwne, poczuł bowiem nagle i wyraźnie że nietylko nie można nie powiedzieć, ale nawet oddalić tej chwili, choćby na jakiś czas, niepodobna. Nie wiedział jeszcze dlaczego niepodobna, on tylko poczuł to i ta męcząca świadomość własnej niemocy wobec konieczności zgnębiła go prawie. Ażeby już nie rezonować i nie męczyć się, szybko otworzył drwi i z progu spojrzał na Zosię.
Siedziała oparta o stół, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale ujrzawszy Raskolnikowa, wstała żywo i poszła na jego spotkanie, jakgdyby czekała nań.
— Coby się ze mną stało bez pana! — wymówiła szybko, zeszedłszy się z nim na środku izby. Widocznie chciała mu to tylko powiedzieć i na to czekała.
Raskolnikow zbliżył się do stołu, siadł na krześle, z którego ona tylko co wstała. Ona stanęła przed nim o dwa kroki, zupełnie tak jak wczoraj.
— Cóż, Zosiu? — rzekł i nagle poczuł, że głos mu drży. — Wszak cała rzecz polegała na „pozycji społecznej i nieodłącznych od niej przyzwyczajeń“. — Czyś to zrozumiała przedtem?
Cierpienie wyryło się na jej twarzy.
— Tylko nie mów pan ze mną tak jak wczoraj! — przerwała mu. — Proszę pana, nie zaczynaj pan po swojemu. I tak dosyć męczarni...
Uśmiechnęła się coprędzej, zlękłszy się, czy aby go nie obrazi ta wymówka.
— Wyszłam stamtąd jak warjatka. Co się tam dzieje? Chciałam właśnie tam pójść, ale myślałam ciągle że... że pan przyjdzie.
Opowiedział jej, że niemka wypędza ich z mieszkania i że macocha pobiegła gdzieś „szukać prawdy“.
— Ach mój Boże! — zawołała Zosia — idźmy prędzej. I porwała swoją mantylkę.
— Wiecznie jedno i to samo! — zawołał z rozdrażnieniem Raskolnikow. — Ciągle masz tylko ich na myśli! Poświęć i mnie także chwileczkę czasu.
— A... matka?
— A matka nie pominie cię, bądź spokojna, sama cię odwiedzi, skoro już wybiegłaś z domu — dodał opryskliwie. — Jeżeli cię nie zastanie, sama będziesz temu winna...
Zosia, w męczącem niezdecydowaniu, siadła na krześle. Raskolnikow milczał, patrząc w ziemię i zastanawiając się nad czemś.
— Dobrze, że Łużyn stracił rezon, — zaczął, nie patrząc na Zosię. — No, a gdyby był chciał, gdyby miał w tem jakieś wyrachowanie, wszak wsadziłby cię do więzienia. Dobrze, żem ja był i Lebieziatnikow, co?
— A tak — rzekła słabym głosem — tak! — powtórzyła z roztargnieniem i trwogą.
— A przecież ja mogłem nie być, a i Lebieziatnikow nawinął się całkiem przypadkowo.
Zosia milczała.
— No, a gdybyś się dostała do więzienia, cóż wtedy? Pamiętasz, com mówił wczoraj?
Ona znowu nie odpowiedziała, Raskolnikow ciągnął dalej.
— Myślałem, że znowu zawołasz. „Ach, nie mów, przestań pan“! — roześmiał się z pewnym przymusem. — Cóż, znowu milczenie? — zapytał po chwili. — Wszak trzeba o czemś mówić? Chciałbym się właśnie dowiedzieć jakbyś rozstrzygnęła pewną „kwestję“, jak mówi Lebieziatnikow (zaczynał się trochę mieszać). Nie, doprawdy, ja na serjo. Wyobraź sobie, Zosiu, żeś wiedziała o wszystkich zamiarach Łużyna, wiedziałaś (to jest napewno), że przez nie mogłaby zginąć całkiem twoja macocha i jej dzieci; ty sama, w dodatku (ponieważ sama uważasz się za nic, więc w dodatku). Polcia także... bo i ją czeka ta sama droga. Otóż więc: gdyby nagle wszystko to oddano do twojej decyzji... czy on, czy oni mają żyć na świecie, to jest czy Łużyn ma żyć i robić podłości, czy też macocha ma umrzeć? To jakbyś zdecydowała: kto z nich ma umrzeć? Pytam się o to!
Zosia z niepokojem spojrzała na mówiącego: coś szczególnego dało się jej słyszeć w tych niejasnych i kryjących jakieś znaczenie słowach.
— Ja już przeczuwam, że się pan o coś takiego zapyta — rzekła, badawczo patrząc mu w oczy.
— Dobrze; przypuśćmy, ale jednak, jakżebyś postanowiła?
— Poco pan pytasz o to, co jest niepodobieństwem? — odparła Zosia z niesmakiem.
— A więc lepiej, żeby Łużyn żył i robił łajdactwa. Więc nie ośmieliłabyś się i o tem nawet wydać swego sądu?
— Ależ ja nie znam wyroków Opatrzności... I poco pan pytasz się o to, o co się pytać nie trzeba? Na co takie puste pytanie? Jakże to może być, żeby to kiedy ode mnie mogło zależeć? I któż mnie takim sędzią zrobi, kto ma żyć a kto umierać?
— Już jak się wyroki Opatrzności wmieszają, wszystko przepadło! — ponuro mruknął Raskolnikow.
— Mów pan lepiej otwarcie, czego pan chcesz! — zawołała Zosia z bólem — znowu pan do czegoś zmierzasz. Czyż dlatego tylko przyszedłeś pan, ażeby mnie męczyć?
Nie mogła wytrzymać i zaczęła gorzko płakać. Ze szczerym smutkiem patrzył na nią. Minęło pięć minut.
— A jednak masz słuszność, Zosiu — wymówił nareszcie. Zmienił się nagle; sztucznie opryskliwy i bezsilnie wymywający ton jego znikł. Nawet głos osłabł nagle. — Wszak sam mówiłem ci wczoraj, że nie przyjdę prosić cię o przebaczenie, a tymczasem prawie od tegom zaczął, że proszę o przebaczenie. To dla siebie mówiłem o Łużynie i Opatrzności. Prosiłem o przebaczenie, Zosiu...
Chciał się uśmiechnąć, niespodzianie uczucie jakiejś złośliwej nienawiści do Zosi przeszło po jego sercu. Jakby zdziwiony i przerażony tem uczuciem, podniósł nagle głowę i spojrzał na nią z uwagą; ale spotkał się ze wzrokiem niespokojnym i rozpaczliwie życzliwym, to była miłość: nienawiść jego znikła i jak widmo. Widocznie wziął jedno uczucie za drugie. Miało to tylko znaczyć, że oczekiwana chwila nadeszła.
Znowu zakrył twarz rękoma i spuścił głowę. Nagle zbladł, wstał z krzesła, spojrzał na Zosię i, nic nie powiedziawszy, przesiadł się machinalnie na jej łóżko.
Chwila ta była bardzo podobna, w jego uczuciu, do tej, kiedy to stał za starą fanciarką, już wydostawszy topór z pętli i poczuł, że już „ani chwili nie było do stracenia“.
— Co panu jest? — zapytała Zosia, niezmiernie przestraszona.
Nie mógł wymówić ani słowa. Wcale nie tak zamierzał wyznać i sam nie rozumiał tego, co się z nim teraz stało. Ona zwolna zbliżała się do niego, siadła tuż przy nim na łóżku i czekała, nie spuszczając zeń wzroku. Serce jej biło i cała była drżąca. Było to dla niej nie do zniesienia; on odwrócił od niej swą martwo bladą twarz; usta mu się wykrzywiały bezwładnie, usiłując coś wymówić. Zgroza przejęła serce Zosi.
— Co panu jest? — powtórzyła, zlekka odsuwając się od niego.
— Nic, Zosiu. Nie lękaj się... Głupstwo! Doprawdy jeśli dobrze rozważyć, to głupstwo — powtarzał, jak człowiek nieprzytomny, w gorączce. — Poco tylko przyszedłem dręczyć ciebie? — dodał nagle, patrząc na nią. — Doprawdy. Poco? Ciągle zadaję sobie to pytanie, Zosiu...
Może i zadawał sobie to pytanie przed kwadransem, ale teraz wymówił je w zupełnej niemocy, ledwie przytomny i uczuwając nieustanne dreszcze po całem ciele.
— Och, jak się pan męczy! — wymówiła z litością, wpatrując się w niego.
— Wszystko głupstwo!... Uważasz, Zosiu (uśmiechnął się czegoś nagle, jakoś blado i bezwładnie, na dwie sekundy): czy pamiętasz, com ci chciał wczoraj powiedzieć?
Zosia czekała z niepokojem.
— Powiedziałem ci, odchodząc, że może żegnam się z tobą na zawsze; ale, że jeśli przyjdę dzisiaj, to powiem ci... kto zabił Elżbietę.
Ona nagle zadrżała na całem ciele.
— No, więc przyszedłem powiedzieć.
— Więc to pan na serjo wczoraj... — z trudnością szepnęła Zosia — skądże pan wie o tem? — spytała szybko, jakby ogarniając wszystko.
Zaczęła oddychać ciężko. Twarz jej stawała się coraz bledszą i bledszą.
— Wiem.
Ona przez chwilę milczała.
— Czy wykryto... tego? — spytała nieśmiało.
— Nie, nie wykryto.
— Więc skądże pan wie o tem? — znów zapytała ledwie dającym się dosłyszeć głosem i znowu prawie po minucie milczenia.
On odwrócił się do niej i bacznie, bacznie przeszył ją wzrokiem.
— Zgadnij — wymówił z poprzednim wykrzywionym bezwładnym uśmiechem.
Po jej ciele przebiegły zupełnie konwulsje.
— Ależ pan... mnie... dlaczego mnie pan tak przeraża? — wymówiła, uśmiechając się jak dziecko.
— Dlatego, że ja z nim jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi... i stąd wiem — ciągnął Raskolnikow, nieustannie patrząc jej w oczy, jakgdyby nie miał sił odwrócić wzroku — on tej Elżbiety zabić nie chciał... On ją... zabił niechcący... On starą chciał zabić... gdy była samą i przyszedł. Wtem weszła Elżbieta... No... no i zabił ją.
Minęła jeszcze straszna chwila. Oboje wciąż patrzyli na siebie.
— Więc nie możesz zgadnąć? — zapytał nagle, z takiem uczuciem, jakby rzucał się z wieży.
— N...ie! — cicho odparła Zosia.
— Spójrz no dobrze.
I ledwie to wyrzekł, znowu poprzednie, znane mu uczucie ochłodziło nagle jego duszę: patrzył się na nią i nagle, jakgdyby spostrzegł twarz Elżbiety. Wyraz twarzy Elżbiety stał mu żywo przed oczyma, od chwili, gdy zbliżał się do niej wtedy z toporem, a ona cofała się ku ścianie, wyciągnąwszy przed siebie rękę, z zupełnie dziecinnym przestrachem w twarzy, jak maleńkie dzieci, kiedy się nagle zaczynają czego lękać i patrzą nieruchomie i niespokojnie na przerażający je przedmiot, cofają się i wyciągają rączkę przed siebie, gotowe wybuchnąć płaczem. Prawie to samo stało się teraz z Zosią: równie bezwładnie z tym samym przestrachem spoglądała nań przez jakiś czas, i nagle, ledwie, ledwie dotknęła palcami jego piersi i zwolna jęła podnosić się z łóżka, coraz bardziej i bardziej odsuwając się odeń, i coraz bardziej nieruchomy stawał się jej wzrok utkwiony w niego. Jej zgroza udzieliła się jemu: zupełnie taki sam przestrach ukazał się na jego twarzy, zupełnie tak samo i on jął spoglądać na nią, i prawie nawet z takim samym dziecinnym uśmiechem.
— Zgadłaś? — wyszeptał.
— Boże! — jęknęła z głębi piersi.
Bezwładnie upadła na łóżko, twarzą na poduszki. Ale po chwili, szybko się podniosła, szybko przysunęła się do niego, porwała go za obie ręce i ściskając je silnie jak w kleszczach, swemi cienkiemi palcami, jęła znów nieruchomie, niby przylepiona, wpatrywać się w twarz jego. Tym ostatnim rozpaczliwym wzrokiem chciała wypatrzeć i pochwycić jaką ostatnią iskierkę nadziei dla siebie. Ale nadziei nie było: niema o czem wątpić: wszystko było tak! Nawet później, w przyszłości, gdy sobie przypominała tę chwilę, robiło jej się i dziwnie i cudownie; dlaczego właśnie tak odrazu spostrzegła wówczas, że nie było żadnych wątpliwości? Wszak nie mogła powiedzieć, że przeczuwała coś takiego? A tymczasem teraz, ledwie jej napomknął o tem, wydało jej się nagle, że istotnie jakby przeczuwała właśnie to samo.
— Dosyć, dosyć Zosiu! Nie dręcz mnie! — poprosił z boleścią.
Wcale, wcale inaczej zamierzał jej to wyznać, ale wyszło tak.
Jakby nie pomnąc siebie, zerwała się i załamując ręce doszła do środka pokoju; ale szybko wróciła i usiadła znowu przy nim, prawie dotykając się ramieniem do ramienia. Nagle, niby ukłuta, drgnęła, krzyknęła i upadła przed nim, sama nie wiedząc po co, na kolana.
— Cóżeś pan, cóżeś pan uczynił! — wymówiła z rozpaczą, i zerwawszy się z kolan, rzuciła mu się na szyję, objęła go i silnie uścisnęła go rękoma.
Raskolnikow odsunął się i ze smutnym uśmiechem popatrzył na nią:
— Dziwna jesteś, Zosiu — ściskasz i całujesz, kiedym ci o tem powiedział. Straciłaś zmysły.
— Nie, niema nieszczęśliwszego od ciebie na całym świecie! — zawołała, prawie nieprzytomna, nie słysząc jego uwag i nagle zadała się konwulsyjnym płaczem.
Oddawna już nieznane mu uczucie, jak fala wpłynęło do jego duszy i odrazu rozmiękczyło ją. Nie sprzeciwiał mu się: dwie łzy spłynęły mu z oczu i zawisły na rzęsach.
— Więc ty mnie nie opuścisz, Zosiu? — mówił, prawie, że z nadzieją, patrząc na nią.
— Nie, nie; nigdy i nigdzie! — zawołała Zosia — za tobą pójdę, wszędzie pójdę! O Boże!... Och, ja nieszczęśliwa!... I dlaczego, dlaczego wcześniej ciebie nie znałam? Dlaczegoś wcześniej nie przychodził! O mój Boże!
— Toć przyszedłem.
— Teraz! O, co teraz począć!... Razem, razem! — powtarzała jak w malignie i znowu objęła go za szyję — na katorgi pójdę z tobą razem!
Znowu jakby się uraził, dawny, nienawistny i prawie dumny uśmiech napiętnował jego usta.
— Ja, Zosiu, może jeszcze na katorgi nie chcę iść — rzekł.
Ona zmierzyła go bystro wzrokiem.
Po pierwszem, namiętnem i dręczącem współczuciu dla nieszczęśliwego, znowu straszna idea zbrodni uderzyła ją. W zmienionym tonie jego słów dał jej się nagle słyszeć morderca. Patrzyła nań ze zdumieniem. Nie wiedziała jeszcze nic, ani poco, ani jak, ani dlaczego to było zrobione. Teraz wszystkie te pytania odrazu stanęły jej w myśli. I znowu nie uwierzyła: „On, on morderca! Ależ, czy to możliwe?“
— Lecz cóż to! Gdzież jestem! — wymówiła z głębokiem oszołomieniem, jakby jeszcze nieprzytomnie — lecz jak to, pan, pan taki... mógłbyś się zdecydować na... na...
— Tak, na rabunek. Przestań, Zosiu! — z pewnem zmęczeniem i jakby ze złością odparł Raskolnikow.
Zosia stała jak wryta, ale nagle znów zawołała:
— Byłeś głodny! Chciałeś matce dopomóc? Prawda?
— Nie, Zosiu, nie — szeptał, odwróciwszy się i opuściwszy głowę — ja nie byłem głodny... chciałem istotnie dopomóc matce, ale... i to nie zupełnie... nie męcz mnie. Zosiu.
Zosia klasnęła w ręce.
— A!... czyż to, czyż to podobieństwo! Boże! Boże! Któż temu uwierzy?... I jakże to pogodzić? Sam pan wszystko, co masz oddajesz, a zabiłeś dla rabunku! Ah!... — jęknęła nagle — te pieniądze coś pan dał mojej macosze... te pieniądze... Boże, czyż i te pieniądze...
— Nie, Zosiu — przerwał skwapliwie — uspokój się, to były inne pieniądze! Te pieniądze to mi matka przysłała przez pewnego kupca i dostałem je w chorobie, tego samego dnia, kiedy je oddałem... Razumichin widział... on je za mnie odbierał... to moje pieniądze, własne, rzeczywiście moje.
Zosia słuchała go ze zdumieniem i z całych sił starała się coś ogarnąć zmysłami.
— A tamte pieniądze... nie wiem zresztą czy były tam jakie pieniądze... — dodał zcicha i jakby z namysłem — zdjąłem wprawdzie woreczek z szyi, zamszowy, pełny, dobrze nawet wypchany... ale do środka nie zaglądałem; nie zdążyłem widocznie... No a rzeczy, same jakieś tam łańcuszki, spinki, wszystkie te rzeczy i woreczek schowałem zaraz na drugi dzień na cudzem podwórzu pod kamień, na W-skim prospekcie... Wszystko to leży tam do tego czasu.
Zosia słuchała z całych sił.
— No więc dlaczegóż, mówiłeś pan przecie, że to dla rabunku, a sameś pan nic nie wziął? — zapytała jednym tchem, chwytając się słomki.
— Nie wiem... jeszcze nie postanowiłem, czy wezmę czy niewezmę tych pieniędzy — wymówił znowu, jakby się namyślając — nagle ocknąwszy się, szybko i krótko uśmiechnął się. — A tom głupstwo palnął przed chwilą, co?
Po główce Zosi przebiegła myśl: czy nie zwarjował? Ale zaraz porzuciła ją: nie, to co innego. Nic, a nic nie rozumiała.
— Wiesz, Zosiu — rzekł nagle jakby w natchnieniu — wiesz co ci powiem: gdybym był zamordował tylko z głodu — ciągnął dalej, akcentując dobitnie i znacząco każde słowo, lecz szczerze wpatrując się w nią — to byłbym teraz... szczęśliwy! Wiedz o tem! I co ci potem, co ci potem — zawołał po chwili z jakąś rozpaczą — co ci z tego przyjdzie, gdybym się przyznał nawet, że źle zrobiłem! No i co ci z tego głupiego triumfu nade mną? Ach Zosiu, czy po to przyszedłem teraz do ciebie?...
Zosia znów chciała coś powiedzieć, ale zamilkła.
— Dlatego zapraszałem cię z sobą wczoraj, żeś ty mi tylko jedna została na świecie!
— Dokąd zapraszałeś?
— Juści nie kraść, ani zabijać, nie lękaj się, nie po to — uśmiechnął się złośliwie. — Jesteśmy ludzie różni... I wiem, że dopiero teraz, przed chwilą odgadłem: dokąd zapraszałem cię wczoraj! A wczoraj kiedym cię zapraszał, miałem tylko jedno na myśli: żebyś mnie nie opuszczała. Czy nie opuścisz mnie, Zosiu?...
Ona uścisnęła go za rękę.
— I poco, na com jej powiedział, pocóż ją wtajemniczałem — zawołał po chwili z rozpaczą, z nieskończoną boleścią, patrząc na nią — czekasz moich objaśnień, Zosiu, siedzisz i czekasz, widzę to; i cóż ci powiem? Wszak ty nic z tego nie zrozumiesz i tylko umęczysz się... przeze mnie! Właśnie też, zaczynasz płakać i znowu mnie ściskasz, no, a za co mnie ściskasz? Za to, że sam nie wytrzymałem i przyszedłem zwalić na innego: „cierp i ty, lżej mi będzie!“ I czyż możesz kochać takiego potwora?
— A ty, czyż się nie męczysz? — zawołała Zosia.
Znowu to samo uczucie falą wpłynęło do jego duszy i znowu na chwilę zmiękczyło ją.
— Zosiu! ja mam złe serce, pamiętaj o tem: tem się dużo daje wytłumaczyć, dlatego przyszedłem, że jestem zły Są tacy, którzyby nie przyszli. A ja jestem tchórz i... podły! Lecz... niech tam! Wszystko to nie to... Mówić teraz trzeba, a ja zacząć nie umiem...
Urwał i zamyślił się.
— E...ech, jesteśmy ludzie obcy sobie! — zawołał znowu — zła z nas para. I poco, poco tu przyszedłem! Nigdy sobie tego nie daruję!
— Nie, nie, dobrze żeś przyszedł! — zawołała Zosia, to lepiej, że ja wiem! Daleko lepiej!
On z boleścią popatrzał na nią.
— A może i w istocie! — rzekł, jakby zdecydowany — wszak to tak było! Otóż chciałem zrobić się Napoleonem, dlatego zabiłem... No, rozumiesz teraz?
— N...nie — naiwnie i nieśmiało szepnęła Zosia — tylko... mów, mów. Ja zrozumiem, ja po swojemu wszystko zrozumiem — prosiła go usilnie.
— Zrozumiesz? No dobrze, zobaczymy!
Zamilkł i długo się zastanawiał.
— Uważasz tedy: zadałem sobie pewnego razu pytanie: coby to było, gdyby na mojem miejscu znalazł się Napoleon i gdyby nie miał dla rozpoczęcia karjery ani Tulonu, ani Egiptu, ani przejścia przez Mont-Blanc, lecz zamiast tych wszystkich pięknych pomników i rzeczy, poprostu jakaś pocieszna staruszka, registratorowa, którą jeszcze w dodatku trzeba zabić, ażeby z jej kufra wydostać pieniądze (dla zrobienia karjery, rozumiesz?), no więc czyby się zdecydował na to, gdyby nie miał innego punktu wyjścia? Czy nie cofnąłby się dlatego, że już nieco zanadto niemonumentalnie i... i nieuczciwie? Powiadam ci tedy, że to „pytanie“ męczyło mię niezmiernie długo, tak, że ażem się okropnie zawstydził, domyśliwszy się nareszcie (jakoś tak nagle), że nietylko nie cofnąłby się, ale nawet nie przyszłoby mu do głowy, że to nie jest czyn pomnikowy... i nawet nie pojmowałby, dlaczego miałby się cofać? I już gdyby tylko nie miał innego wyjścia, to zadusiłby tak, że aniby nie pisnęła, bez żadnego namysłu! Otóż i ja... bez namysłu... zadusiłem... wzorem autorytetu. I to było ściśle tak jak mówię! Czy ciebie to śmieszy? Tak, Zosiu, może najśmieszniejszem jest tu to, że właśnie tak było...
Zosi wcale było nie do śmiechu.
— Mów mi pan lepiej poprostu... bez przykładów — nieśmialej i jeszcze ciszej szepnęła.
Odwrócił się ku niej, spojrzał ze smutkiem i wziął ją za ręce.
— Znowu masz słuszność, Zosiu. Wszak to wszystko głupstwo, prawie, że czcza gadanina. Widzisz: wszak wiesz o tem, że moja matka nie ma prawie żadnych funduszów. Siostra otrzymała edukację wypadkowo i skazana jest na włóczenie się po guwernerce. Wszystkie ich nadzieje polegały we mnie. Uczyłem się, ale utrzymać się na uniwersytecie nie mogłem i na jakiś czas zmuszony byłem go opuścić. Gdyby to nawet miało trwać długo, to za jakie lat dziesięć, dwanaście (przy szczęściu) mógłbym pomimo to objąć posadę jakiego nauczyciela lub urzędnika z pensją tysiąca rubli... (Mówił, jakby się tego uczył na pamięć). A do tego czasu matka wyschłaby ze zmartwienia i kłopotów i nie byłbym w stanie utulić jej: a siostra... no, z siostrą mogłoby się stać jeszcze gorzej!.. Bo i cóż za ochota przez całe życie ocierać się o wszystko i od wszystkiego się odwracać, zapomnieć o matce, krzywdę siostrzaną znieść z pokorą? Dlaczego? Czy dlatego ażeby pochowawszy je, związać się z nowemi... wziąść żonę i mieć dzieci i potem także zostawić je bez grosza i kęsa chleba? Otóż... otóż postanowiłem, zagarnąwszy pieniądze fanciarki, zużytkować je na swoje pierwsze lata, nie męcząc matki, na zabezpieczenie siebie w uniwersytecie, na pierwsze kroki po wyjściu z uniwersytetu, i wszystko to zrobić na wielką skalę, radykalnie, tak, ażeby już wcale nową stworzyć sobie karjerę i stanąć na drodze nowej, niezależnej... No... otóż i wszystko... Oczywiście, zabiłem fanciarkę, źlem zrobił... no i dosyć!
W jakiejś niemocy dowlókł się do końca opowiadania i spuścił głowę.
— Och, to nie to, nie to — z boleścią wołała Zosia — i czyż tak można... nie, to źle, źle!
— Sama widzisz, że źle! A jednak opowiedziałem ci szczerą prawdę!
— Ale jakaż to prawda! Boże!
— Wszak ja tylko zabiłem wesz, Zosiu, bezużyteczną złą szkodliwą.
— A czy człowiek to wesz?
— Toć wiem, że nie — odparł, dziwnie patrząc na nią. — A zresztą, kłamię, Zosiu — dodał — oddawna już kłamię... Wszystko to nie to, słusznie mówisz. Zosiu, tu są wcale, wcale inne przyczyny!... Dawno już z nikim nie rozmawiałem, Zosiu... Głowa mnie teraz bardzo boli.
Oczy pałały mu gorączkowym ogniem. Zaczynał prawie bredzić; niespokojny uśmiech krążył na jego wargach. Przez pobudzony stan duszy przeglądała już straszna niemoc. Zosia pojęła, jak on się męczy. I w jej głowie zaczęło się mącić. Bo on tak dziwnie jakoś mówił: niby coś się rozumie, a jednak... „ale jakże! Jakże! O Boże!“ I załamywała ręce w rozpaczy.
— Nie, Zosiu, to nie to! — zaczął znowu, podnosząc nagle głowę, jakgdyby niespodziany zwrot myśli uderzył i pobudził go znowu — to nie to! Lepiej... pomyśl (tak, to istotnie lepiej!) pomyśl, że jestem samolubem, zazdrosnym, złym, podłym, mściwym, no... i jeszcze dajmy na to skłonnym do warjacji. (Niech będzie wszystko od razu! A o warjacji mówiono nieraz, zauważyłem to!). Otóż, powiedziałem ci poprzednio, że nie mogłem się utrzymać na uniwersytecie. A wiesz ty, może i mogłem? Matka przysłałaby, żeby wnieść co potrzeba, a na buty, ubranie i chleb sambym zapracował; z pewnością! Lekcje się skończyły: dawano po pół rubla. Wszak Razumichin pracuje! Alem ja się rozgniewał i nie chciałem. Tak rozgniewałem się dobrze mówię! Wtedy jak pająk zakopałem się w swojej norze. Wszak byłaś u mnie, widziałaś.. A czy wiesz Zosiu, że niskie sufity i ciasne pokoje tłumią blaski duszy i rozumu! O jakżem znienawidził tę norę! A jednak, wychodzić z niej nie chciałem. Umyślnie nie chciałem. Przez całe doby nie wychodziłem i nie chciałem pracować, i nawet jeść nie chciałem, leżałem ciągle. Przyniesie Nastka, to i zjem, nie przyniesie, to i cały dzień tak przejdzie; umyślnie ze złości nie prosiłem o nic! W nocy niema ognia, leżę pociemku, a na światło nie chcę zapracować. Trzeba się było uczyć, sprzedałem książki, a na moim stole, na notatkach i kajetach, dotąd na palec kurzu można znaleźć. Najlepiej lubiłem leżeć i myśleć! I ciąglem myślał... I ciągle miewałem takie dziwne sny, różne, niema co nawet powtarzać, jakie! Ale dopiero wtedy zaczęło mi się roić, że... Nie, to nie tak! Znowu źle opowiadam. Widzisz: zapytałem siebie wówczas nieustannie; dlaczego jestem tak głupi, że jeśli inni są głupi i skoro ja wiem napewno, że są głupi, czemu ja nie chcę być mądrzejszym? Potem doszedłem do przekonania, Zosiu, że gdyby czekać, zanim wszyscy zmądrzeją, to byłoby zanadto długo... Potem poznałem, że ludzie się nie zmienią i że nikt nie przerobi, nie warto nawet sobie trudu zadawać! Tak, to fakt! To ich prawo... Prawo. Zosiu! Tak i teraz wiem, Zosiu, że kto ma siłę i energję ducha i rozumu, ten panuje nad nami! Kto ma dużo śmiałości, ten ma u nich słuszność. Kto na większość umie splunąć, ten jest u nich prawodawcą, a kto najwięcej może się ośmielić, ten jest z nich najsprawiedliwszy! Tak było dotąd, tak będzie zawsze! Ślepy chyba tego nie dojrzy!
Raskolnikow, mówiąc to, choć i patrzył na Zosię, lecz nie dbał już oto, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka opanowała go w zupełności. Był w jakiemś natchnieniu. (Istotnie, za długo już z nikim nie rozmawiał!). Zosia zrozumiała, że ten ponury katechizm stał się jego wiarą i prawem.
— Domyśliłem się wtedy, Zosiu — ciągnął w natchnieniu — że władza daną jest tylko temu, kto się ośmieli sięgnąć po nią odważnie. Jednej rzeczy potrzeba tylko: śmiałości! Wtedy wymyśliłem sobie jednę taką myśl, jakiej dotąd nikt nigdy nie wymyślił! Nikt! Przedstawiało mi się nagle jasnem jak słońce, że skoro nikt dotąd nie ośmielił się i nie śmie, mijając te wszystkie okropności, wziąć poprostu za ogon i zmiażdżyć, do djabła, więc ja... muszę się ośmielić i... i zabiłem, ośmieliłem się, Zosiu, nic więcej.
— O, przestań pan, przestań! — zawołała Zosia, załamując ręce. — Zerwałeś z Bogiem i Bóg cię ukarał, djabeł cię opętał!...
— W istocie, Zosiu, kiedym tak leżał w ciemności, ciągle mi się zdawało, że to mnie tak djabeł kusił.
— Przestań pan! Nie drwij sobie, bluźnierco, ty nic nie rozumiesz! O mój Boże! on nic nie rozumie!
— Nie, Zosiu, ja bynajmniej nie drwię, i wiem aż nadto dobrze, że mnie djabeł kusił. O tak, tak, Zosiu! — powtórzył stanowczo i ponuro. — Wiem wszystko. Wszystko to już przetrawiłem myślą i przeszeptałem sobie, leżąc pociemku... Wszystko to sam z sobą przewertowałem do ostatniej linji i wiem wszystko, wszystko! I tak mnie zmęczyła, tak mnie zmęczyła cała ta paplanina! I czy ty sądzisz doprawdy, że jak dureń poszedłem naoślep. Mylisz się, poszedłem z rozwagą i to mnie właśnie zgubiło! I czy myślisz, żem nie wiedział, naprzykład, choćby tego, że jeżeli się już tak dopytuję, tak badam; czy mam prawo do posiadania władzy? to tem samem nie mam prawa do władzy. Lub też jeżeli zadaje sobie pytanie: czy człowiek jest wszą? to tem samem nie jest on wszą dla mnie, lecz dla tego, komu to nawet namyśl nie przyjdzie i kto idzie prosto bez pytań... Skorom się już tyle dni przemęczył nad kwestją, czy to samo zrobiłby Napoleon, czy nie? to przecie wyraźnie czułem, że nie jestem Napoleonem... Całą, całą męczarnię tego nicowania własnych myśli wytrzymałem, Zosiu, i zapragnąłem zwalić ją z bark swoich: zapragnąłem, Zosiu, zabić bez rezonowania, zabić dla siebie samego! Nie chciałem się tego zapierać, nawet przed sobą samym! Nie dlatego zabiłem, ażeby matce dopomóc, gdzie zaś! Nie dlatego zabiłem, ażeby po otrzymaniu pieniędzy i władzy stać się dobroczyńcą ludzkości. Bynajmniej! Zabiłem poprostu dla siebie, dla siebie samego; a czybym się stał dobroczyńcą czyim, czy też przez całe życie miałbym chwytać jak pająk wszystkich w pajęczynę i wysysać z wszystkich żywe soki, to mi musiało być w danej chwili zupełnie obojętnem!... I co największe, że nie pieniądze były mi potrzebne. Zosiu, w chwili kiedym zabijał; nietyle pieniądze, ile coś innego... Wiem teraz wszystko... Zrozum mnie: może idąc tą drogą, jużbym nigdy nie powtórzył zbrodni. Pragnąłem dowiedzieć się dowiedzieć i dowiedzieć się jak najprędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy też człowiekiem? Czy będę mógł przestąpić czy też nie? Czy zdołam schylić się i wziąć czy nie? Czy jestem drżącem bydlęciem, czy też mam prawo.
— Mordować? Czy masz prawo mordować? — Klasnęła w ręce Zosia.
— E...ech, Zosiu! — zawołał z rozdrażnieniem, chciał jej coś odpowiedzieć, lecz urwał z pogardą. — Nie przerywaj mi, Zosiu! Chciałem ci tylko dowieść jednej rzeczy: że djabeł mnie popchnął wtedy, i dopiero potem dał mi poznać, że nie miałem prawa tam chodzić, jestem akurat taką samą wszą, jak i wszyscy! Zadrwił sobie ze mnie, otóż i przybyłem teraz do ciebie! Przyjmij gościa! Gdybym nie był wszą, to czyż przyszedłbym do ciebie? Słuchaj: kiedym szedł wtedy do starej, szedłem tylko spróbować... Wiedz o tem!
— I zabiłeś! Zabiłeś!
— Czyż ja zabiłem? Czyż tak zabijają? Czyż tak idą zabijać, jak ja wtedy szedłem! Ja ci kiedykolwiek opowiem, jak ja szedłem... Czyż ja zabiłem, starą? Ja siebie zabiłem, nie starą! Za jednym zamachem zmiażdżyłem siebie na wieki! A staruszkę djabeł zabił, nie ja... Dosyć, dosyć, Zosiu, dosyć! Daj mi spokój — zawołał nareszcie w konwulsyjnem zniecierpliwieniu — daj mi spokój!
Wsparł łokcie o kolana i jak w kleszczach ścisnął sobie czoło rękoma.
— Jakże on cierpi! — jęknęła Zosia z rozpaczą.
— No i co począć, mów! — zapytał, nagle podnosząc głowę i strasznie zmienionym wzrokiem patrząc na nią.
— Co począć! — zawołał, zrywając się nagle z miejsca, a oczy jej, dotąd pełne łez, błysnęły nagle. — Wstań.
Porwała go za ramię; podniósł się, patrząc na nią prawie ze zdumieniem.
— Idź zaraz, natychmiast, stań na rozdrożu, pokłoń się: pocałuj najprzód ziemię, którąś splugawił, a potem pokłoń się całemu światu, na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: „jestem mordercą!“ Wtedy Bóg natchnie cię nowem życiem. Pójdziesz? Pójdziesz? — pytała go, cała drżąca, jak w febrze, porwawszy go za obie ręce, ściskając je silnie w swoich dłoniach i patrząc nań płomiennym wzrokiem.
Zdumiony był i nawet uderzony jej niespodzianym zapałem.
— Czy masz na myśli katorgę, Zosiu? Miałżebym sam siebie zadenuncjować? — zapytał.
— Powinieneś cierpieć i w cierpieniu znaleźć odkupienie.
— Nie! Ja do nich nie pójdę, Zosiu!
— A żyć, jakże żyć będziesz? Z czem żyć będziesz? — wołała Zosia. — Czy takie życie możliwe? Jakże będziesz teraz mówił z matką? (O, z niemi, z niemi co teraz będzie!). Ale co mówię! Wszak porzuciłeś już matkę i siostrę! Porzuciłeś je, porzuciłeś. O Boże! — zawołała — toć on i sam wie o tem! No jakże, jakże tak żyć bez ludzi! Cóż teraz będzie z tobą?
— Nie bądź dzieckiem, Zosiu — wymówił zcicha. — Cóżem wobec nich zawinił! Poco pójdę? Co im powiem? Wszystko to tylko widmo... Oni sami gubią miljony ludzi i jeszcze poczytują to sobie za cnotę. To łotry i nędznicy, Zosiu! Nie pójdę!... I cóż im powiem: żem zabił i nie śmiałem wziąć pieniędzy, żem je ukrył pod kamieniem? — dodał z gorzkim uśmiechem. — A toć oni sami mnie wyśmieją, powiedzą: głupi, że nie wziął. Tchórz i głupiec! Nic, nic nie zrozumieją, Zosiu, i nie są godni zrozumieć. Poco ja pójdę? Nie pójdę! Nie bądź dzieckiem, Zosiu..
— Zamęczysz się, zamęczysz się — powtarzała w rozpaczliwem błaganiu, wyciągając doń ręce.
— A może ja się jeszcze obmawiam — zauważył ponuro, jakby w zamyśleniu — może jestem jeszcze człowiekiem, a nie wszą, może zbyt śpiesznie potępiłem siebie.. Zmierzę się jeszcze.
Dumny uśmiech wybijał się na jego twarzy.
— I taką męczarnię znosić! I to przez całe życie, przez całe życie!...
— Przywyknę — wymówił ponuro i z zadumą. — Słuchaj — zaczął po chwili — dość płaczu, przystąpmy do faktów: przyszedłem ci oznajmić, że mnie teraz szukają, łapią...
— Ach! — zawołała Zosia z przestrachem.
— No cóżeś tak krzyknęła! Sama chcesz, ażebym poszedł do ciężkich robót, a takeś się zlękła? Tylko ja im się nie dam. Podrażnię się jeszcze z nimi i nic mi nie zrobią. Nie mają oni faktycznych dowodów. Wczoraj groziło mi wielkie niebezpieczeństwo i sądziłem, żem już zginął; ale dziś sprawa się poprawiła. Wszystkie dowody mają dwa końce, to jest ich oskarżenia ja mogę obrócić także na swoją korzyść, uważasz? i obrócę; o, bom się już teraz nauczył... Lecz do więzienia wsadzą mnie z pewnością. Gdyby nie jeszcze wypadek, to możeby mnie byli i dziś wsadzili, z pewnością, a nawet może i wsadzą jeszcze... Tylko to nic, Zosiu: posiedzę i uwolnią... bo nie mają ani jednego rzeczywistego dowodu i nie będą mieli, daję ci słowo. A z tem co mają, nie można upiec człowieka. No, dosyć... To tylko tak dla twojej wiadomości... Z siostrą i z matką postaram się jakoś tak zrobić, ażeby ich nie przestraszać i rozwiać ich podejrzenia... Siostra teraz, zresztą, może już jest dość uposażona... a więc i matka... Otóż i wszystko. Bądź zresztą ostrożna. Czy odwiedzisz mnie w więzieniu, gdy mnie tam wpakują?
— Odwiedzę, odwiedzę!
Siedzieli obok siebie, smutni i zgnębieni, jakby ich burza wyrzuciła na brzeg odludny. On spoglądał na Zosię i czuł jak wiele miał na sobie jej miłości, i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle ciężko i boleśnie, że go tak pokochano. Tak, było to uczucie dziwne i straszne! Idąc do Zosi, on czuł, że ma w niej całą nadzieję i całe wyjście; sądził, że się pozbędzie choć części własnych męczarni i nagle teraz, gdy całe jej serce zwróciło się ku niemu, poczuł i poznał, że stał się nieskończenie nieszczęśliwszym, niż był poprzednio.
— Zosiu — rzekł — lepiej już nie odwiedzaj mnie, gdy będę siedział w więzieniu.
Zosia nie odpowiedziała; płakała. Minęło kilka minut.
— Czy masz na sobie krzyż? — zapytała nagle i niespodzianie, jakby sobie coś przypomniała.
On zrazu nie zrozumiał pytania.
— Nie, prawda, że nie masz, Masz, weź ten, cyprysowy. Ja zostawię sobie inny, miedziany, od Elżbietki. Bośmy się zamieniły krzyżami z Elżbietką: ona mi dała swój krzyż, a jej dałam swój obrazek. Więc ja teraz będę nosiła krzyż Elżbietki, a ten będzie dla ciebie. Weź... wszak to mój! To mój — domagała się błagalnie. — Wszak pójdziemy razem cierpieć, więc i krzyż nośmy razem.
— Daj! — rzekł Raskolnikow.
Nie chciał jej zmartwić, ale zaraz odsunął wyciągniętą rękę:
— Nie teraz, Zosiu. Lepiej później — dodał, ażeby ją uspokoić.
— Tak, tak, lepiej, lepiej — ozwała się z zapałem — gdy pójdziesz na mękę, wtedy go włożysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy.
W tej chwili ktoś trzykrotnie zastukał do drzwi.
— Panno Zofjo, czy można? — dał się słyszeć czyjś głos znajomy i grzeczny.

Zosia przypadła do drzwi z przestrachem. Bladowłosa fizjognomja pana Lebieziatnikowa zajrzała do pokoju.

ROZDZIAŁ V

Lebieziatnikow był bardzo zmieszany.
— Przychodzę do pani, panno Zofjo... Przepraszam... Właśnie byłem pewny, że pana tu zastanę — zwrócił się nagle do Raskolnikowa — to jest nietyle byłem pewny, ile... tak coś w tym guście... Bo tam macocha pani zwarjowała — wyciął nagle do Zosi, odwracając się od Raskolnikowa.
Zosia drgnęła.
— To jest przynajmniej tak się zdaje. Zresztą... My bo nie wiemy, jak sobie radzić! Wróciła, zdaje się, że skądciś wypędzono, może nawet i wybito... przynajmniej tak wygląda... Była podobno u naczelnika pana Marmeladowa, ale go w domu nie zastała: był na obiedzie także u jakiegoś generała... Wyobraźcie sobie państwo, pobiegła i tam... do tego drugiego generała i co większa, postawiła na swojem, wywołała naczelnika męża, i to jeszcze zdaje się od stołu. Naturalnie, wypędzono ją, a ona opowiada, że sama go zwymyślała i puściła coś w niego. To bardzo prawdopodobne... nie pojmuję tylko, że dopuszczono do tego! Teraz opowiada wszystkim, nawet niemce, trudno jednak zrozumieć o co jej idzie, krzyczy, rzuca się... Ach prawda: mówi i krzyczy, że ponieważ ją wszyscy opuścili, to weźmie dzieci i pójdzie z katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć i ona także, i pieniądze zbierać i codzień będą chodziły pod okna do generała... Niech świat się dowie, powiada, że pańskie dzieci, dzieci urzędnika, zbierają jałmużnę, jak żebracy! Dzieci wciąż bije, one płaczą; Lenię uczy śpiewać „Chateczkę“, chłopczyka tańczyć, Polcię także, drze wszystkie ubrania; robi im jakieś czapeczki, jak aktorom, sama chce chodzić z miednicą, w którą ma uderzać zamiast muzyki... Nikogo nie słucha, wyobraźcie sobie państwo, co się tam za sceny odbywają... Wprost nie do wiary.
Lebieziatnikow byłby prawił dalej, lecz Zosia, która słuchała z okropnem niepokojem, schwyciła nagle okrycie, kapelusz i wybiegła z pokoju, ubierając się w biegu. Raskolnikow wyszedł w ślad za nią, Lebieziatnikow za nim.
— Zwarjowała, niezawodnie! — mówił do Raskolnikowa, wychodząc z nim na ulicę — nie chciałem tylko przerażać panny Zofji i powiedziałem „zdaje się“, ale to nie ulega wątpliwości. Mówią, że to takie krosteczki w suchotach wyskakując na mózgu; szkoda, żem się nie uczył medycyny. Próbowałem ją uspokoić, ale nie chciała słuchać.
— Mówiłeś jej pan o krosteczkach.
— To jest niezupełnie, o krosteczkach. Zresztą, nic by nie zrozumiała. Ale ja mówię do tego, że gdy się przemówi do człowieka logicznie, że nie ma o co płakać. To jasne. A pan sądzi, że nie przestanie.
— Łatwem byłoby życie, gdyby tak być miało — odparł Raskolnikow.
— Za pozwoleniem pana; oczywiście, dość trudno pojąć to takiej pani Marmeladowej; ale czy panu wiadomo że w Paryżu robiono już poważne doświadczenia nad możnością wykurowania warjatów jedynie drogą logicznych perswazyj? Jakiś bardzo poważny profesor, zmarły niedawno, doszedł do przekonania, że można tak leczyć. Za podstawę swoich dowodzeń przyjął to, że w organizmie warjatów niema jakiegoś nadzwyczajnego rozstroju, lecz że obłąkanie jest, że tak powiem, błędem logicznym, pomyłką w sądzeniu, nieścisłym poglądem na rzeczy. Stopniowo więc przekonywał chorego i co pan powie, doszedł podobno do rezultatów! Ponieważ jednak przytem używał i duszy, to rezultaty tej kuracji są rzeczywiście wątpliwe... Przynajmniej tak się zdaje...
Raskolnikow nie słuchał oddawna. Zrównawszy się ze swoim domem, kiwnął głową Lebieziatnikowi i skręcił w bramę. Lebieziatnikow ocknął się, obejrzał się i pobiegł dalej.
Raskolnikow wszedł do swojej komórki i stanął na środku. „Poco tu wrócił?“ Obejrzał te żółtawe, odrapane obicia, ten kurz, tę kanapę... Z podwórza dolatywał jakiś ostry, nieustanny stuk; jakby coś gdzieś wbijano, może gwóźdź jaki... Zbliżył się do okna, uniósł się na palcach i długo, z całą uwagą wpatrywał się w podwórze. Ale podwórze było puste i nie było widać stukających. Na lewo w oficynie widać było gdzie niegdzie pootwierane okna, w których stały również gdzie niegdzie doniczki z lichemi kwiatkami geranji. Za oknami wisiała bielizna... Wszystko to znał on na pamięć. Odwrócił się i usiadł na kanapie. Nigdy, nigdy jeszcze nie czuł się tak strasznie osamotnionym.
Tak! Uczuł jeszcze raz, że może istotnie znienawidzi Zosię i to właśnie teraz, kiedy ją zrobił stokroć nieszczęśliwszą. „Poco chodził do niej prosić ją o łzy? Co mu zależy na udręczeniu jej życia? O, podłości!“
— Zostanę sam! — wymówił nagle stanowczo — ona nie będzie mnie odwiedzać w więzieniu!
Po upływie pięciu minut podniósł głowę i dziwnie się uśmiechnął. Przemknęła mu przez głowę myśl: „Może w katordze byłoby lepiej“, pomyślał nagle.
Nie pamiętał jak długo przesiedział u siebie z tłoczącemi mu się do głowy nieokreślonemi myślami. Nagle drzwi się otworzyły i weszła panna Eudoksja. Zrazu stanęła i spojrzała nań z progu, jak przedtem on na Zosię; następnie dopiero weszła i siadła wprost na krześle, na swojem wczorajszem miejscu. On milcząc i jakoś bezmyślnie spojrzał na nią.
Nie gniewaj się, Rodziu, ja tylko na chwilkę — rzekła Dunia. Wyraz twarzy miała zamyślony, ale nie surowy. Wzrok był jasny i spokojny. Widział że i ta przybyła doń z miłością... — Bracie, wiem już teraz wszystko. Pan Razumichin wszystko mi wytłumaczył i opowiedział. Prześladują cię i męczą z powodu głupiego i nikczemnego podejrzenia... Pan Dymitr mówił mi, że niema wcale niebezpieczeństwa i że zbytecznie przejmujesz się tem wszystkiem. Co do mnie, jestem innego zdania, i doskonale pojmuję jak to ciebie dręczy, i że to oburzenie może zostawić ślady na całe życie. Tego się właśnie lękam. Za to, żeś nas porzucił, nie potępiam cię wcale i nie śmiem cię potępiać i przebacz mi, żem ci poprzednio robiła za to wymówki. Sama po sobie czuję, że gdyby mnie dotknęło tak okropne nieszczęście, to także uciekłabym od wszystkich. Matce o tem nic nie powiem, ale będę mówiła o tobie nieustannie i powiem w twojem imieniu, że już niezadługo przybędziesz do nas. Nie martw się o nią, ja ją uspokoję: ale staraj się jej nie męczyć, przyjdź choć raz jeden; pamiętaj, że to matka! A teraz przyszłam ci tylko powiedzieć (Dunia zaczęła podnosić się zmiejsca), że jeżeli na wypadek mogę ci się przydać na co... to zwróć się do mnie przyjdę niezwłocznie. Bądź zdrów!
Odwróciła się szybko i poszła ku drzwiom.
— Duniu! — zatrzymał ją Raskolnikow, wstał i zbliżył się do niej. — Ten Razumichin, to bardzo poczciwy człowiek.
Dunia zarumieniła się chwilę.
— Jest to człowiek czynny, pracowity, uczciwy i może trwale kochać... Bądź zdrowa, Duniu.
Dunia wzruszyła ramionami, ale potem przebiegł ją dreszcz niepokoju:
— Jakto, Rodziu, czy istotnie rozstajemy się na wieki że dajesz mi takie napomnienia?
— Wszystko jedno... bywaj zdrowa...
Odwrócił się i poszedł do okna. Ona postała, popatrzała nań niespokojnie i wyszła silnie wzruszona.
Nie, on nie był z nią zimny. Była jedna chwila (najostateczniejsza), gdy mu się strasznie chciało uścisnąć ją jak najserdeczniej i pożegnać się z nią i powiedzieć nawet, ale nie poważył się nawet podać jej ręki.
— Gotowa jeszcze potem wzdrygnąć się, gdy sobie przypomni, że ją ściskałem teraz, powie, że skradłem jej pocałunek! A czy ta wytrzyma, czy nie wytrzyma? — dodał za kilka minut do siebie. — Nie nie wytrzyma; takie nie wytrzymują! Nigdy nie wytrzymują...
— I pomyślał o Zosi.
Z okna wionął świeży wiaterek. Na dworze światło było już jaskrawe. Wziął nagle czapkę i wyszedł.
Oczywiście, nie mógł ani nie chciał zajmować się swoim stanem chorobliwym. Lecz cała ta nieustanna trwoga i cała zgroza, jaką był nawskroś przejęty, nie mogły przejść bez następstw. I jeżeli nie leżał jeszcze w prawdziwej gorączce, to może właśnie dlatego, że ciągły ten wewnętrzny niepokój podtrzymywał go na nogach, ale tylko jakoś sztucznie, do czasu.
Włóczył się bez celu. Słońce zachodziło. Jakiś dziwny smutek jął go dręczyć w ostatnich czasach. Smutek ten nie miał w sobie nic szczególnie dotkliwego, palącego, ale tchnął czemś stałem, wiecznem, dawał przedsmak tego zimnego, zabójczego smutku, dawał uczuć jakąś wieczność na „łokciowej przestrzeni“. W godzinach wieczornych uczucie to zazwyczaj dręczyło go jeszcze silniej.
— No i wstrzymaj że się tu od zrobienia głupstwa przy takich bagatelnych, czysto fizycznych niemocach, zależnych od byle zachodu słońca! Nietylko pójdziesz do Zosi, ale i do Duni nawet! — wyszeptał z nienawiścią.
Ktoś go zawołał. Obejrzał się i spostrzegł Lebieziatnikowa.
— Wyobraź pan sobie, byłem u pana, szukam pana. Wyobraź pan sobie, ona dotrzymała swej groźby i uciekła z dziećmi. Ledwośmy ją znaleźli z panną Zofją. Sama uderza w patelnię i dzieci zmusza do tańca. Dzieci zatrzymują się na rogach ulic i przed sklepami. Gawiedź biegnie za niemi. Chodźmy.
— A Zosia? — niespokojnie zapytał Raskolnikow, śpiesząc za Lebieziatnikowem.
— Poprostu szalona. To jest nie panna Zofja szalona, lecz stara Marmeladowa; zresztą i panna Zofja szalona, tylko że ta druga zupełnie szalona. Mówię panu, ostatecznie straciła zmysły. Wezmą ich na policję. Może pan sobie wyobrazić jak to oddziała... Są teraz na kanale przy ...skim moście, bardzo niedaleko od panny Zofji. Blisko.
Na kanale, niezbyt daleko od mostu i nie dochodząc dwóch domów od domu, gdzie mieszkała Zosia, zgromadził się tłum ludzi. Szczególnie zbiegały się dzieciaki. Ochrypły, naderwany głos pani Katarzyny słychać było jeszcze z mostu. I rzeczywiście, był to widok niezwykły, mogący zająć gawiedź uliczną. Pani Katarzyna w swojej starej spódnicy, w bajowym szalu i w pomiętym słomianym kapeluszu, przyklapniętym bez litości z jednego boku, była istotnie pozbawioną zmysłów. Zmęczyła się i oddychała z trudnością. Jej znużona suchotnicza twarz wyglądała daleko boleśniej, niż kiedykolwiek (przytem na słońcu i na ulicy, suchotnik zwykle wygląda daleko gorzej i wydaje się bardziej chorym, aniżeli w domu), jednakże była ciągle wzburzona i rozdrażnienie jej wzrastało z każdą chwilą. Przypadała do dzieci, krzyczała na nie, namawiała je, pokazywała im na miejscu przy ludziach jak tańczyć i co śpiewać, tłumaczyła im na co się to ma przydać, była w rozpaczy, gdy jej nie rozumiały, biła je.. Potem, nie dokończywszy, rzucała się do gawiedzi; jeżeli spostrzegła choćby jako tako znośnie ubranego człowieka, który przystanął popatrzeć, tu w tej chwili biegła doń, tłumacząc, że oto do czego doprowadzono dzieci „porządnego, można powiedzieć nawet arystokratycznego domu“. Jeżeli słyszała w tłumie śmiech albo wyraz złośliwy to natychmiast rzucała się na świadków i wymyślała im, wymyślała nawzajem. Jedni istotnie śmieli się, inni kręcili głowami; wszyscy wogóle ciekawie przyglądali się warjatce z przerażonemi dziećmi. Patelni, o której wspomniał Lebieziatnikow, nie było; przynajmniej Raskolnikow jej nie widział; ale zamiast bicia w patelnię, pani Katarzyna zaczynała klaskać do taktu w swoje suche dłonie, gdy zmuszała Polcię do śpiewu, a Lenię i Kolę do tańca; przyczem nawet i sama usiłowała pośpiewywać, lecz zaraz urywała przy drugiej nucie wskutek męczącego kaszlu, co ją znowu doprowadzało do rozpaczy, przeklinała swój kaszel i płakała nawet. Najwięcej irytowały ją płacz i przestrach Leni i Koli. Wyraźnie znać było chęć przebrania dzieci w kostjumy, jak przebierają się uliczni śpiewacy i śpiewaczki. Chłopczyk miał na głowie turban, zrobiony z czegoś czerwonego z białem, ażeby wyobrażał Turka. Dla Leni zabrakło kostjumów; włożono jej tylko na głowę czerwoną, wyszywaną paciorkami czapeczkę nieboszczyka Marmeladowa, a w czapeczce zatknięty odłamek białego strusiego pióra, będącego jeszcze własnością babki pani Katarzyny i ocalałego dotąd w kufrze, jako rodzinna pamiątka. Polcia była w codziennej sukience. Spoglądała ona na matkę nieśmiało i z pomieszaniem, nie odstępowała jej ani kroku, połykała łzy, domyślając się obłąkania matki i niespokojnie rozglądała się dokoła. Ulica i tłum przejęły ją straszną trwogą. Zosia nieodstępnie chodziła za macochą, płacząc i błagając ją co chwila: ażeby wróciła do domu. Ale pani Katarzyna była nieubłaganą.
— Przestań, Zosiu, przestań! — wołała prędkim głosem, śpiesząc się i kaszląc. — Sama nie wiesz o co, prosisz, jak dziecko! Mówiłam ci przecie, że nie wrócę już do tej pijanej niemki. Niech cały Petersburg zobaczy, jak żebrzą dzieci szlachetnego ojca, który całe życie służył wiarą i prawdą i, rzec można, umarł na stanowisku.
Pani Katarzyna zdążyła wytworzyć sobie tę fantazję, uwierzyć w nią ślepo.
— Niechaj tam, niechaj sobie ten niegodny generał zobaczy. Bo i jakaś ty głupia, Zosiu, co teraz jeść, powiedz? Dosyć nadręczyliśmy ciebie, nie chcę więcej! Ach panie Raskolnikow, to pan! — zawołała, spostrzegłszy Raskolnikowa i rzucając się do niego — wytłumaczże pan tej biedaczce, że nic lepszego zrobić nie można. Wszak nawet kataryniarze dostają datki, cóż dopiero gdy się ludzie dowiedzą, żeśmy biedne, szlachetne sieroty, doprowadzone do nędzy, a ten marny generał straci miejsce, zobaczycie! My codzień będziemy chodzić pod jego okno, a jak cesarz będzie przejeżdżał, upadnę na kolana, dzieciaki wystawię naprzód i wskazując na nie, zawołam! „Litości, ojcze nasz“. On jest ojcem sierot, on miłosierny, obroni nas, zobaczycie, a tego marnego generaliszkę... Lenia! Tenez vous droite! Ty, Kola, zaraz będziesz znowu tańczył. Czego się mażesz? Znowu maże się! No czego, czego się boisz głuptasie! Boże! Co ja mam z niemi począć, panie Raskolnikow: Gdybyś pan wiedział, jakie to nie pojętne dzieci! I co z takiemi zrobisz...
I sama, o mało nie płacząc (co nie przeszkadzało jej nieustannej i ciągłej paplaninie) pokazywała mu na płaczące dzieci. Raskolnikow próbował ją skłonić do powrotu i nawet powiedział, sądząc, że wpłynie na jej miłość własną, że jej nie przystoi chodzić po ulicy jak kataryniarce, boć przecie ona zamierza zostać przełożoną pensji panien...
— Pensji, ha! ha! ha! Gadaj mu tam! — zawołała Marmeladowa, zaraz po śmiechu wybuchając kaszlem — nie, panie Rodjonie, przeszła mrzonka! — wszyscy nas porzucili! A ten generaliszka... Wie pan, rzuciłam w niego kałamarzem, był właśnie w przedpokoju na stole przy arkuszu papieru, na którym się podpisałam, rzuciłam kałamarz i uciekłam. O, podli, podli! Ale co tam, teraz ja dziatwę sama wykarmię, nikomu się nie będę kłaniać. Dosyć męczyliśmy Zosię! Polciu, wiele zebrałaś, pokaż. Jakto? Wszystkiego dwie kopiejki. O, nędzni! Nic nie dają, tylko latają za nami z wywalonym językiem! No, z czego się ten bałwan śmieje? (wskazała na kogoś z tłumu). To wszystko dlatego, że ten Kola taki niepojętny, bieda z nim! Czego chcesz, Polciu? Mów ze mną po francusku, parlez moi francais. Przecież cię uczyłam, przecież umiesz kilka zdań!... Inaczej, jakże odróżnią ludzie, że jesteście z porządnej rodziny, dzieci dobrze wychowane i wcale nie tacy, jak wszyscy kataryniarze; wszak nie jakiegoś tam „kozaczka“ przedstawiamy na ulicach, lecz zaśpiewamy porządny romans... Ach prawda! I cóż będziemy śpiewać? Ciągle mi przeszkadzacie, a my... uważasz pan, panie Raskolnikow, myśmy się tu zatrzymali, ażeby wybrać coś do śpiewu, coś takiego, żeby i Kola mógł zatańczyć... bo, widzisz pan, wszystko to u nas idzie bez przygotowania; trzebaby się umówić pomiędzy sobą przepowiedzieć wszystko, a potem pójdziemy na Newski gdzie daleko więcej ludzi lepszego towarzystwa i zaraz zwrócą na nas uwagę. Lenia umie „Chateczkę...“ Cóż kiedy tylko tę jedną „Chateczkę“ i „Chateczkę“, ją tylko ciągle śpiewają! A musimy zaśpiewać coś daleko więcej pańskiego. No, coś sobie przypomniała, Polciu, żebyś ty chociaż matce pomogła! Pamięci, pamięci brak mi bobym sobie przypomniała! Ach zaśpiewajmy po francusku: „Cinq sous!“ Przecież was uczyłam! Co większa że ponieważ to po francusku, to zaraz ludzie się dowiedzą, żeście szlacheckie dzieci i to ich wzruszy daleko prędzej... Możnaby nawet: „Malborough s‘en va-t-en guerre!“ bo to piosnka zupełnie dziecinna i śpiewaną bywa we wszystkich domach arystokratycznych, kiedy się dzieci kołysze:

Malborough s‘en va-t-en guerre
Ne saint, quand reviendra...

zaczęła śpiewać... — Ale nie, lepiej już te „Cinq sous!“ No Kola, rączki pod boki, prędzej, ty, Leniu, także wykręć się w przeciwną stronę, my zaś z Polcią będziemy klaskać i przytupywać!

Cinq sous, cinq sous
Pour monter noire ménage...

Kchi-kchi-kchi! (I aż się zatoczyła z kaszlu). Popraw sobie sukienkę, Polciu, ramionka się opuściły — wyrzekła przez kaszel, oddychając. — Powinniście się teraz trzymać z całą przyzwoitością, żeby koniecznie widziano, żeście dzieci z dobrego rodu. A mówiłam, że plecy trzeba dłuższe skroić i przytem w dwa bryty. To takie twoje rady, Zosiu: „krócej i krócej“, ot i masz, całkiem zeszpeciłaś dzieciaka... No cóż to, znowu wszyscy płaczecie! Ale, co wam jest głupie! No, Kola, zaczynaj prędzej, prędzej, och, jakiż to nieznośny smarkacz!...

Cinq sous, cinq sous —

Znowu żołnierz! Czego chcesz?
W istocie przez tłum przedzierał się policjant. Lecz jednocześnie jakiś jegomość w mundurze i w płaszczu, poważny urzędnik lat pięćdziesięciu, z orderem na szyi (ten ostatni szczegół bardzo pochlebił pani Katarzynie i wpłynął na policjanta) zbliżył się w milczeniu, podał wdowie papierek zielony, trzyrublowy. Twarz jego wyrażała szczere współczucie. Pani Katarzyna przyjęła i grzecznie, nawet ceremonjalnie skłoniła się.
— Dziękuję panu — zaczęła z godnością — przyczyny jakie nas zniewoliły... weź pieniądze, Polciu. Widzisz, są jednak ludzie zacni i wspaniałomyślni, gotowi zawsze przyjść z pomocą biednej szlachciance w nieszczęściu. Widzi pan te nieszczęśliwe sieroty, można powiedzieć nawet spokrewnione z najarystokratyczniejszemi rodzinami... A ten generaliszka siedział i jarząbki jadł... jął tupać nogami, żem go fatygowała... „Jaśnie wielmożny, mówię, zlituj się nad sierotami, ponieważ dobrze znałeś nieboszczyka mojego męża, i ponieważ jego rodzoną córkę oczernił w dzień jego śmierci najpodlejszy z podleców...“ Znowu ten żołnierz! Zlituj się pan nad nami! — zawołała do urzędnika — poco ten żołnierz idzie do mnie? Jużeśmy od jednego uciekli tutaj z Mieszczańskiego... no i czego chcesz, durniu!
— Tego, że na ulicach nie wolno. Proszę nie robić głupstw.
— Ty sam głupstwa robisz! Ja sobie tak chodzę jak z katarynką, a tobie nic do tego.
— Na katarynkę trzeba mieć pozwolenie, a pani sama sobą i takim hałasem ściąga pani ludzi. Gdzie pani mieszka?
— Co, pozwolenie — ryknęła zagadnięta. — Ja dziś męża pochowałam, jakie tam pozwolenie!
— Pani, pani, niech się pani uspokoi — zaczął urzędnik — chodźmy, ja panią doprowadzę... To w tłumie nie wypada... pani chora...
— Panie szanowny, panie szanowny, pan nic nie wie! — wołała Marmeladowa — my pójdziemy na Newski. Zosiu, Zosiu! Gdzież ona? Także płacze! Ale co się z wami dzieje!... Kola, Lenia, dokąd idziecie? — zawołała nagle z przestrachem — o głupie dzieci! Kola, Lenia, gdzież wy jesteście...
Kola i Lenia, przerażone do najwyższego stopnia przez gawiedź uliczną i wybryki obłąkanej matki, zobaczywszy wreszcie policjanta, który chciał je zabrać i gdzieś prowadzić, nagle, jakby namówione, wzięły się za rączki i zaczęły uciekać. Z jękiem i płaczem biedna matka zaczęła biec za nimi. Przykro i wstrętnie było patrzeć na nią, biegnącą płaczącą i kaszlącą. Zosia i Polcia pobiegły za nią.
— Zawróć ich, zawróć ich, Zosiu! O głupie, niewdzięczne dzieci!... Polciu, łap ich... Toć ja dla was...
Potknęła się w biegu i upadła.
— Rozbiła się aż do krwi! O Boże! — zawołała Zosia, schylając się ku niej.
Wszyscy się zbiegli, koło się zacisnęło. Raskolnikow i Lebieziatnikow przybiegli jedni z pierwszych; urzędnik także pośpieszył, a za nim policjant, mruknąwszy:
— Ech-ma!
I machnął ręką, czując, że się nie obejdzie bez kłopotów.
— Proszę się rozejść! — rozgarniał cisnących się dokoła ludzi.
— Kona! — krzyknął ktoś.
— Zwarjowała! — mruknął drugi.
— Boże zlituj się! — wymówiła jakaś kobieta, żegnając się. — A dzieciaki złapali? O, prowadzą, starsza złapała... Patrzcie, jakie bałamuty!
Gdy jednak przyjrzano się pani Katarzynie, to spostrzeżono, że wcale nie rozbiła się na kamieniach, jak myślała Zosia, lecz że krew, która zalała bruk, buchnęła strugą z jej gardła.
— Znam się na tem — szepnął urzędnik do Raskolnikowa i Lebieziatnikowa — to suchoty: buchnie krew i zadusi. Niedawno jeszcze byłem świadkiem... jedna z moich kuzynek... i tak z półtorej szklanki... nagle... Niema na to rady, zaraz umrze...
— Do mnie, do mnie! — błagała Zosia — ja tu zaraz mieszkam!... O ten dom, drugi stąd... Do mnie, prędzej!... — rzucała się do wszystkich. — Posłać po doktora... O Boże!
Dzięki zabiegom urzędnika, rzecz się dała zrobić. Nawet policjant pomagał przenosić suchotnicę. Wniesiono ją do Zosi nawpół żywą i ułożono na łóżku. Krwotok jeszcze nie ustawał, ale jakgdyby zaczęła przychodzić do siebie. Do pokoju weszli oprócz Zosi, Raskolnikow i Lebieziatnikow, urzędnik i policjant, który zdołał rozpędzić gawiedź, z której kilka osób odprowadziło kondukt aż do samych drzwi. Polcia wprowadziła, trzymając za ręce Kolę i Lenię, drżących i płaczących. Zeszli się i od Kapernaumowych: on sam, kulawy i krzywy, dziwnej powierzchowności człowiek z szczeciniastemi, ostro postawionemi włosami i bokobrodami; żona jego z twarzą jakoś raz na zawsze przerażoną, i kilkoro ich dzieci z głupkowatemi wskutek ciągłego zadziwienia twarzami i z otworzonemi ustami. Wśród tego całego zgromadzenia zjawił się nagle i Świdrygajłow. Raskolnikow spojrzał nań ze zdziwieniem, nie pojmując skąd się zjawił i nie przypominając sobie, czy był w tłumie.
Była mowa o doktorze i popie. Urzędnik lubo szeptał do Raskolnikowa, że, zdaje się, doktór jest już teraz zbyteczny, zarządził jednak, ażeby zawezwano doktora. Pobiegł sam Kapernaumow.
Tymczasem pani Katarzyna odetchnęła, krew na chwilę przestała cieknąć. Chora spoglądała chorobliwym, ale pojmującym nawskroś wzrokiem na bladą i drżącą Zosię, ocierającą jej chustką krople potu z czoła; nareszcie poprosiła, ażeby ją podniesiono. Posadzono ją na łóżku, przytrzymując z obydwóch stron.
— Gdzie dzieci? — spytała słabym głosem. — Przyprowadziłaś ich, Polciu? O głupie! Dlaczegożeście uciekały?... Och!
Krew jeszcze zabarwiała jej spieczone usta. Błędnym wzrokiem spojrzała dokoła, badając otoczenie.
— Więc to jest twoje mieszkanie, Zosiu! Ani razu nie byłam u ciebie... aż przyszła kreska...
Spojrzała na nią z boleścią.
— Wyssaliśmy ciebie. Zosiu... Polciu, Leniu, Kola, zbliżcie się... No, Zosiu, weź ich sobie, z rąk do rąk, ja mam ich dosyć. Basta! Kha!... Połóżcie mnie... Dajcie choć umrzeć spokojnie.
Położono ją na poduszce.
— Co, popa?... Nie potrzeba... Chyba macie ruble do wyrzucenia... Ja nie mam grzechów!... Bóg mi i bez tego musi przebaczyć... Sam wie, jak cierpiałam!... A jeśli nie przebaczy, to się obejdzie!...
Niespokojna gorączka opanowywała ją coraz bardziej. Niekiedy drgała, błąkała się wzrokiem dokoła, poznawała wszystkich na chwilę; ale zaraz przytomność ustępowała miejsca gorączce. Oddychała ciężko i ochryple; coś jakby bulgotało w jej gardle.
— Ja mu mówię „jaśnie wielmożny panie!“ — wykrzykiwała, oddychając za każdem słowem — ta niemka... ach! Leniu, Kola! Bierzcie się pod boki, prędzej, prędzej, glissez, glissez pas de basque! Tup nóżkami... Bądź grzecznem dzieckiem...

Du hast Diamanten und Perlen...

Jak to idzie dalej? To zaśpiewajmy...

Du hast die schönsten Augen.
Mädchen, was willst du mehr?...

Aha! Akurat! was willst du mehr, także bałwan wymyślił!... Ale prawda, oto naprzykład:

Wśród skwaru dnia...

Ach! Jak ja lubiłam tę piosenkę.... Przepadałam za nią, Polciu!...

Wśród skwaru dnia, w dolinie Dagestanu...

wiesz, twój ojciec... śpiewał to jeszcze będąc kawalerem... O, lube dzieci!... To, to żebyśmy zaśpiewali! No jakto tam, jakto... ach zapomniałam... no przypomnijcież mi, jakto idzie?
Była nadzwyczaj wzburzona i usiłowała podnieść się. Nareszcie strasznym, ochrypłym, urywanym głosem zaczęła, pokrzykując i dusząc się przy każdem słowie, z wyrazem coraz bardziej wzrastającej trwogi...

Wśród skwaru dnia!... w dolinie!.... Dagestanu!...
Z ołowiem w piersi!...

— Jaśnie wielmożny! — ryknęła nagle rozdzierającym jękiem i zalewając się łzami — pomocy dla sierot! Przez wzgląd na nieboszczyka ich ojca!.. Możnaby nawet powiedzieć arystokratycznych!... Kha! — drgnęła nagle z opamiętaniem i z jakiemś przerażeniem, rozglądając się dokoła, ale zaraz poznała Zosię. — Zosiu, Zosiu! — wymówiła łagodnie, jakgdyby zdziwiona, że ją widzi przed sobą. — Zosiu, droga moja, tyś tutaj?
Uniosła się nieco na łóżku.
— Dosyć!... Czas już!... Bądź zdrowa, nędzo!... Zajeździli szkapę!... Urwało-o-o się! — krzyknęła rozpaczliwie i nienawistnie i runęła głową na poduszkę.
Znowu straciła przytomność, ale ten stan nie trwał długo. Blado-żółta, wyschła twarz znieruchomiała, usta się otworzyły, nogi wyciągnęły się konwulsyjnie. Westchnęła głęboko, głęboko i... umarła!
Zosia rzuciła się na jej zwłoki, objęła ją rękoma i tak zamarła, przylgnąwszy głową do wyschniętej piersi nieboszczki.
Polcia przypadła do nóg matki i całowała je, łkając. Kola i Lenia, jeszcze nie pojmując, co się stało, lecz przeczuwając coś bardzo strasznego, schwycili się nawzajem za ręce i, patrząc sobie, wzajemnie w oczy, jęli nagle razem, otworzywszy usta, drzeć się w niebogłosy. Oboje byli jeszcze w kostjumach, on w zawoju, ona w jarmułce z piórem strusiem.
I w jaki sposób ów „list pochwalny“ znalazł się nagle na łóżku, tuż obok pani Katarzyny? Leżał przy samej poduszce; Raskolnikow widział go.
Odszedł od okna. Za nim przyskoczył Lebieziatnikow.
— Umarła! — rzekł Lebieziatnikow.
— Panie Raskolnikow! na dwa słówka — odezwał się Świdrygajłow.
Lebieziatnikow ustąpił mu miejsca i delikatnie cofnął się. Świdrygajłow odprowadził zdziwionego Raskolnikowa jeszcze dalej w kąt.
— Wszystkie te zachody, to jest pogrzeb i tak dalej, biorę na siebie. Wszak mówiłem panu, że mam zbywające pieniądze. Tych dwoje małych i tę Polcię umieszczę w jakich zakładach dla sierot, i zapiszę na każde, do dojścia do pełnoletności, po tysiącu pięciuset rb., ażeby panna Zofja mogła być już nadal zupełnie spokojną. A i ją wyciągnę z matni, bo to dobra dziewczyna, nieprawdaż? Otóż powiedz pan swojej siostrze, że jej dziesięć tysięcy zostały rozdzielone w ten sposób.
— W jakimże celu stałeś się pan takim dobroczyńcą? — zapytał Raskolnikow.
— E-ech! Podejrzliwy człowieku! — roześmiał się Świdrygajłow. Wszak powiedziałem, że te pieniądze są mi zbyteczne. No a poprostu z uczucia ludzkości, tego pan nie dopuszczasz, co? Wszak ona nie była „wszą“ (wskazał palcem w kąt gdzie leżała nieboszczka), jak jakaś tam stara lichwiarka. No zgódź się pan, czy Łużyn, istotnie ma żyć i dopuszczać się podłości, czy ona ma umrzeć? I gdybym ja nie dopomógł, toć taka „Polcia, np., poszłaby po tej samej drodze...“
Wymówił to z wyrazem jakiejś pomrugającej, wesołej chytrości, nie spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow zbladł i zadrżał słysząc swoje własne zdania, wygłaszane do Zosi. Cofnął się szybko i dziko spojrzał na Świdrygajłowa:
— Skąd... skąd pan wie? — wyszeptał, mimowoli tamując oddech.
— Bo ja tu przez ścianę mieszkam u pani Resslich.
Tu Kapernaumow a tam pani Resslich, stara i najżyczliwsza moja przyjaciółka. Sąsiad.
— Pan?

— Ja — ciągnął Świdrygajłow, trzęsąc się ze śmiechu — i mogę pana honorem zapewnić, żeś mnie pan serdecznie zainteresował. Wszak mówiłem panu, że się zbliżymy, przepowiedziałem to, otóż i zbliżyliśmy się. I przekonasz się pan, jaki ze mnie zgodny człowiek. Zobaczysz pan, że można jeszcze żyć ze mną...

CZĘŚĆ SZÓSTA
ROZDZIAŁ I

Dla Raskolnikowa nastały dziwne chwile: niby mgła zapadła nagle przed nim i pogrążyła w samotność ciężką i bez wyjścia. Przypominając sobie później te chwile, domyślał się, że umysł mroczył mu się niekiedy i że trwało to z pewnemi przerwami, aż do ostatecznej katastrofy. Był stanowczo przekonany, że pod wieloma względami mylił się wówczas, naprzykład pod względem terminów i czasu niektórych zdarzeń. Przynajmniej, przypominając sobie później i usiłując wyjaśnić sobie to co sobie przypomniał, co o wielu rzeczach o sobie samym dowiadywał się z wieści, zasłyszanych od osób obcych. Jeden fakt naprzykład, mieszał z drugim; inne uważał za następstwo zdarzenia, które istniało tylko w jego wyobraźni. Niekiedy opanowywała go chorobliwie męcząca trwoga, dochodząca aż do panicznego strachu. Ale pamiętał także iż bywały chwile, godziny, a może nawet całe dnie pełne apatji, która go opanowywała jakby na przeciwieństwo dawnej trwogi, apatji, podobnej do chorobliwie obojętnego stanu niektórych konających. Wogóle zaś w ciągu tych ostatnich dni sam jakby się starał uciec od jasnego i zupełnego pojmowania swego stanu, niektóre fakty poprzednie, były dlań prawdziwym ciężarem; a jakże chętnie uwolniłby się i uciekł od niektórych trosk, zaniedbanie których groziło mu zupełną i nieuniknioną zgubą w jego położeniu.
Osobliwie niepokoił go Świdrygajłow: można było nawet twierdzić, że jakby zatrzymał się na Świdrygajłowie. Od czasu zbyt groźnych i zbyt wyraźnie wypowiedzianych słów Świdrygajłowa w mieszkaniu Zosi, w chwili śmierci jej macochy, prawidłowy bieg jego myśli jakgdyby został przerwany. Pomimo jednak, że ten nowy fakt bardzo go niepokoił, Raskolnikow jakoś nie śpieszył się z wyjaśnieniem rzeczy. Czasem, nagle, spostrzegając siebie w jakiejś oddalonej i samotnej części miasta, w jakiejś lichej traktjerni, samego jednego, w zamyśleniu i ledwie mogąc się zorjentować, jakim sposobem tu się znalazł, przypomniał sobie nagle o Świdrygajłowie: stawała mu wtedy jasno przed oczyma konieczność rychłego porozumienia się z tym człowiekiem i skończenia z nim raz nareszcie! Pewnego razu, dostawszy się aż za rogatki, wyobraził sobie, że czeka tam na Świdrygajłowa i że tam naznaczyli sobie schadzkę. Innym razem obudził się przed świtem gdzieś na ziemi, w krzakach, i niepamiętał prawie, jak tu zabrnął. Zresztą, w te dwa, trzy dni po śmierci Katarzyny już parę razy spotykał się ze Świdrygajłowem, zawsze prawie w mieszkaniu Zosi, dokąd przychodził jakoś bez celu, ale, zawsze prawie na chwilkę. Zamieniali ze sobą krótkie zdania i ani razu nie dotknęli najważniejszego punktu, jakgdyby się umówili milczeć o tem do czasu. Zwłoki pani Katarzyny leżały jeszcze w trumnie. Świdrygajłow zajmował się pogrzebem. Zosia także była bardzo zajęta. Przy ostatniem spotkaniu, Świdrygajłow oznajmił Raskolnikowi, że z dziećmi nieboszczki jakoś już sobie poradził, że dzięki jakimś tam stosunkom, znalazł osoby, za pomocą których udało mu się umieścić wszystkie troje sierot do jakichś bardzo przyzwoitych zakładów dobroczynnych, że odłożone dla nich pieniądze także wiele pomogły, gdyż sieroty z funduszem daleko jest łatwiej umieścić, aniżeli biedne. Powiedział coś także i o Zosi, przyrzekł wpaść w tych dniach do Raskolnikowa i wspomniał, że „chciałby się poradzić, porozmawiać, że tak się rzeczy składają...“ Rozmowa ta prowadzona była na korytarzu przy schodach Świdrygajłow uważnie patrzył w oczy Raskolnikowi i nagle, po chwili, zniżywszy głos, zapytał:
— Ale co to panu? Taki pan jakiś nieswój! Doprawdy! Słuchasz pan i patrzysz, ale jakgdybyś pan nie rozumiał. Rozruszaj no się pan. Pomówmy otwarcie... Szkoda tylko, że mam za dużo na głowie i własnych kłopotów i cudzych... Ech, drogi panie, wszyscy ludzie potrzebują powietrza, powietrza!... Nadewszystko powietrza!
Usunął się nagle, ażeby przepuścić wchodzących na schody popa i djaczka. Szli śpiewać nad trumną. Śpiewy te, z rozporządzenia Świdrygajłowa, odbywały się dwa razy dziennie. Świdrygajłow udał się w swoją drogę. Raskolnikow postał, pomyślał i wszedł za popem do mieszkania Zosi.
Stanął we drzwiach. Śpiewy się rozpoczęły, melodja łagodna, poważna, smutna. W świadomości śmierci i w jej obliczu było dlań zawsze coś przygnębiającego od samego dzieciństwa, zresztą dawno już nie słyszał głośnych modłów. Przytem, było coś jeszcze nazbyt strasznego i niepokojącego. Patrzył na dzieci: wszystkie klęczały przy trumnie, Polcia płakała. Z tyłu za niemi cicho i jakby nieśmiało płacząc, modliła się Zosia. „Toć ona przez te dwa dni ani razu nie spojrzała na mnie i nierzekła do mnie ani słowa“, pomyślał nagle Raskolnikow. Słońce jaskrawo oświecało pokój; dym kadzideł wzbijał się kłębami; pop czytał: wieczny odpoczynek. Raskolnikow stał w ciągu całego nabożeństwa. Błogosławiąc i żegnając, pop rozglądał się jakoś szczególnie. Po nabożeństwie, Raskolnikow zbliżył się do Zosi. Ta nagle ujęła go za obie ręce i skłoniła głowę na jego ramię. Ten krótki gest aż uderzył Raskolnikowa zdumieniem; aż się zadziwił, jakto? ani odrobiny wstrętu, ani cząsteczki niechęci względem niego, ani najmniejszego drżenia w jej ręce: była to już jakaś nieskończoność własnego poniżenia. Tak przynajmniej jemu się zdawało. Zosia nic nie mówiła. Raskolnikow uścisnął jej dłoń i wyszedł. Zrobiło mu się strasznie ciężko. Gdyby było można uciec gdzieś w tej chwili, zostać zupełnie samym, chociażby na całe życie, to uważałby się za szczęśliwego. Niestety jednak, ostatniemi czasy, lubo prawie zawsze był sam jeden, nigdy nie mógł odczuwać swej samotności. Zdarzało mu się chodzić za miasto, bywał na wielkich gościńcach, raz nawet zabrnął do jakiegoś lasu; ale im samotniejszem było miejsce, tem mocniej uczuwał czyjąś bliską i niepokojącą obecność, nietyle straszną, ale tak jakoś dotkliwą, dokuczliwą! coprędzej wracał do miasta, mieszał się z tłumem, wchodził do traktjerni, do szynków, szedł na targ starzyzny, na Placu Siennym. Tu było już jakoś lżej i nawet samotniej. W jakiejś garkuchni, przedwieczorem śpiewano pieśni, przesiedział całą godzinę, słuchając i pamiętał, że było mu nawet bardzo przyjemnie. Ale nareszcie zaczął być znowu strasznie niespokojny; jakby go nagle jęły dręczyć wyrzuty sumienia: „siedzę i słucham śpiewów, a czy to powinienem robić!“ jakgdyby sobie pomyślał. Zresztą, przyszło mu zaraz na myśl, że nie to tylko napawa go trwogą; było coś, co wymagało natychmiastowej decyzji, ale czego ani myślą, ani słowami nie można było omówić. Wszystko motało się w jakiś kłębek. „Nie, lepiej już jakaś walka! Lepszym byłby już choćby taki Porfirjusz... lub też Świdrygajłow... Żeby już prędzej jakieś wezwanie, jakaś napaść. O tak, ta!“ myślał sobie. Wyszedł z garkuchni i jął prawie uciekać. Myśl o Duni, matce, przejęła go nagle, niewiadomo dlaczego, jakby strachem panicznym. W taką to noc, o świcie, obudził się w krzakach, na wyspie Krestowskiej, trzęsąc się cały jak w febrze; poszedł do domu i przybył już wczesnym rankiem. Po kilku godzinach snu, febra przeszła, ale obudził się już późno: była druga po południu.
Przypomniał sobie, że tego dnia miał się odbyć pogrzeb macochy Zosi i ucieszył się, że nie był tam obecny. Anastazja przyniosła mu jedzenie; jadł i pił z wielkim apetytem, prawie z chciwością. Głowę miał świeższą i sam nawet czuł się spokojniejszym, aniżeli w ciągu tych trzech dni ostatnich. Aż się sam dziwił niekiedy napadom panicznego strachu, jaki go dawniej przejmował. Drzwi się otworzyły i wszedł Razumichin.
— A! Je, a więc nie jest chory! — rzekł Razumichin.
Wziął krzesło i usiadł przy stole naprzeciw Raskolnikowa. Był zaniepokojony i nie starał się tego ukrywać. Mówił z widocznym gniewem, lecz nie śpiesząc się i nie podnosząc zbytnio głosu. Można byłoby mniemać, że powziął jakiś szczęśliwy i nawet wyjątkowy zamiar.
— Słuchaj — zaczął stanowczo — djabli mi tam do was wszystkich, ale uważam, widzę teraz, widzę wyraźnie, że nic a nic nie mogę zrozumieć; proszę cię bardzo, nie sądź, że przyszedłem cię badać. Pluję ma to! Sam nie chcę! Sam teraz zechciej mnie wtajemniczać w te wszystkie wasze sekrety, to nawet nietylko słuchać nie będę, ale jeszcze plunę i odejdę. Przyszedłem tylko dowiedzieć się osobiście i ostatecznie: czy to prawda, najprzód, żeś ty zwarjował? Bo widzisz, mówią o tobie (są tacy), że albo zwarjował, albo ma wiele danych po temu. Przyznam się, że ja sam nawet bardzo byłem skłonny do takiego zdania o tobie, raz dla twoich głupich a nawet po części nędznych (niczem niewytłumaczonych) postępków, powtóre wskutek twego ostatniego obejścia się z matką i siostrą. Tylko wyrzutek i podlec, jeżeli nie warjat, mógłby tak postąpić sobie z niemi, jak ty postąpiłeś; a więc, jesteś warjat...
— Czy dawno widziałeś się z niemi?
— Przed chwilą. A tyś ich nie widział od tamtego czasu? Gdzież się włóczysz, powiedz-że mi, proszę cię, byłem już u ciebie ze trzy razy. Matka od wczoraj chora, poważnie chora. Wybierała się do ciebie; panna Eudoksja zatrzymała ją; nie chce o niczem słyszeć: „Jeżeli jest chory, powiada, jeżeli zmysły mu się mieszają, któż mu pomoże, jak nie matka?“ Przyszliśmy więc tutaj wszyscy razem, boć trudno było puszczać ją samą. Aż do samych drzwi twoich prosiliśmy ją, ażeby się uspokoiła. Weszliśmy, ciebie niema, o tu siedziała właśnie. Posiedziała z dziesięć minut, a my staliśmy nad nią w milczeniu. Wstała i mówi: „Jeżeli on chodzi po mieście, a więc jest zdrów i zapomniał o matce, to nie przystoi, jak jaka żebraczka“. Wróciła do domu i zległa, teraz w gorączce mówi: „Widzę, że dla swojej ma czas“. Przypuszcza, że ta swoja to niby Zosia, jest twoją kochanką, narzeczoną lub czemś w tym guście. Udałem się właśnie do Zosi, bo, widzisz bracie, chciałem się o wszystkiem dowiedzieć, przychodzę, patrzę: trumna, dzieci płaczą, a Zosia przymierza im żałobne sukienki. Ciebie niema. Spojrzałem, przeprosiłem i wyszedłem, ażeby oznajmić o tem pannie Eudoksji. Wszystko to więc bajki i niema tu żadnej swojej, najpewniej więc obłąkanie. Ale tymczasem widzę, że siedzisz i pożerasz mięso, jakbyś ze trzy dni nie jadł. Prawda, że i warjaci jedzą, ale chociażeś ze mną nie zamienił trzech słów nawet — nie jesteś warjatem! Przysięgnę, że nie jesteś. I tak, niech was wszyscy djabli wezmą, bo musi tu być jakaś tajemnica, jakiś sekret: a ja nie mam zamiaru łamać sobie głowy nad waszymi sekretami. Przyszedłem tak tylko wykłócić się — zakończył wstając — wywnętrzyć, a teraz już wiem, jak mam sobie postąpić!
— Cóż chcesz teraz zrobić?
— A tobie co do tego, co ja chcę zrobić?
— Ejże, ty się rozpijesz!
— Skąd... skąd wiesz o tem!
— Kiedy to widać!
Razumichin milczał przez chwilę.
— Ty byłeś zawsze bardzo rozsądnym człowiekiem i nigdy, nigdy nie byłeś warjatem — rzekł nagle z zapałem. — A ja rozpiję się, to prawda! Bądź zdrów! — I ruszył do drzwi.
— A zdaje mi się, że mówiłem o tobie z siostrą onegdaj.
— O mnie! Gdzieżeś ją mógł widzieć onegdaj? — zatrzymał się nagle Razumichin i aż zbladł nieco. Można było odgadnąć, że serce mu zwolna, ale dotkliwie zabiło w piersiach.
— Była tu u mnie sama, siedziała tutaj, rozmawiała ze nią.
— Ona!
— Tak jest, ona!
— I cóżeś jej mówił o mnie, radbym wiedzieć.
— Mówiłem, że jesteś człowiekiem dobrym, poczciwym i pracowitym. Że ją kochasz, tego jej nie mówiłem, bo ona i sama wie o tem.
— Sama wie?
— I jak jeszcze! Otóż, gdziekolwiekbym się udał, cokolwiekbądź stałoby się ze mną, ty dla nich byłbyś opatrznością. Zrzekam się ich na rzecz twoją, że tak powiem, mój drogi. Mówię to, wiem bowiem dobrze, jak ją kochasz i ufam w czystość twojego serca. Wiem także, że i ona może cię kochać i nawet może już kocha. Teraz sam decyduj, jak uważasz najlepiej, czy też nie powinieneś zapijać sprawy?
— Rodziu... Widzisz... Ach, djable jeden! A ty, gdzież ty się chcesz wynieść? Chociaż, jeśli to sekret, to niech go tam! Ale ja... ja się dowiem, co to za sekret... I jestem pewien, że to jakieś głupstwo i żeś sam sobie tego piwa nawarzył. Zresztą, jesteś najlepszym z ludzi, najdoskonalszym!...
— A ja właśnie chciałem ci dodać, ale mi przerwałeś, żeś właśnie bardzo słusznie postanowił nie dochodzić niczyich tajemnic, ani sekretów. Daj mi pokój i... i nie troszcz się. Przyjdzie czas, dowiesz się o wszystkiem. Wczoraj pewien jegomość powiedział mi, że człowiek potrzebuje powietrza, powietrza, powietrza! Chcę właśnie pójść do niego i dowiedzieć się, co miał na myśli, kiedy to mówił.
Razumichin stał w zamyśleniu, wzruszony i coś rozważał.
— To polityczny spiskowiec! Napewno! I jest w przededniu jakiegoś stanowczego kroku, z pewnością! Nie może być inaczej i... i Dunia wie o tem... — pomyślał nagle.
— Więc panna Eudoksja bywa u ciebie — wymówił skandując wyrazy — a ty sam chcesz się widzieć, z człowiekiem, który powiada, że trzeba więcej powietrza i... i... ten list to także jest w związku z tem — zakończył jakby do siebie.
— Jaki list?
— Odebrała dziś właśnie list, który ją bardzo zaniepokoił. Bardzo, nawet niezwykle. Zacząłem jej mówić o tobie, prosiła, ażebym przestał. Potem... potem rzekła, że może rozstaniemy się wkrótce, potem zaczęła mi za coś gorąco dziękować; w końcu poszła do siebie i zamknęła się na klucz.
— Odebrała? — zapytał znowu w zamyśleniu Raskolnikow.
— Tak, list; a ty nie wiedziałeś o tem? Hm.
Zamilkli obaj.
— Bądź zdrów, Rodjonie. Uważasz, bracie... była chwila... a zresztą... bądź zdrów, uważasz... była chwila... No, żegnam cię! I na mnie już czas. Pić nie będę. Teraz nie trzeba... bajki!
Spieszył się; ale już na wychodnem, już prawie zamknąwszy drzwi za sobą, nagle otworzył je znowu i rzekł, patrząc gdzieś na stronę.
— Ale, ale! Przypominasz sobie tę zbrodnię, no tę, co to Porfirjusz: no tę fanciarkę? Dowiedz się więc, że zabójca znalazł się, przyznał się sam i przedstawił wszystkie dowody. To jeden z tych robotników, malarzy, a pamiętasz, jakem ja ich bronił? Czy dasz wiarę, że całą tę scenę bójki i śmiechu na ulicy ze swoim kolegą, w chwili, kiedy to stróż z dwoma świadkami wchodził na schody, on odegrał dla zamydlenia oczu. Co za chytrość, jaka przytomność umysłu u takiego szczeniaka! Trudno dać wiarę; ale sam wszystko wytłumaczył, sam się przyznał! Jakżem ja się złapał! Cóż, podług mnie, to tylko genjusz udania i przytomności umysłu, genjusz prawnej gmatwaniny, niema się więc co dziwić! Czyż tacy nie mogą istnieć? — A że wytrwał w charakterze i przyznał się, to tembardziej zasługuje na wiarę. Jest większe prawdopodobieństwo!... A tom ci się złapał! Byłbym w piekło poszedł za nich!
— Powiedz też mi, skądżeś się o tem dowiedział i dlaczego cię to tak obchodzi? — z widocznem wzruszeniem zapytał Raskolnikow.
— Także! Dlaczego mnie obchodzi! Dobryś sobie!.. A dowiedziałem się od Porfirjusza, między innemi. Zresztą od niego dowiedziałem się prawie o wszystkiem.
— Od Porfirjusza?
— Od Porfirjusza.
— I cóż... cóż on? — z przestrachem zapytał Raskolnikow.
— On mi to wybornie wytłumaczył. Wytłumaczył mi psychologicznie, po swojemu.
— On wytłumaczył? Sam ci wytłumaczył?
— Sam, sam; bądź zdrów! Później ci jeszcze coś opowiem, ale teraz nie mam czasu. Kiedyś... była chwila, że myślałem... No, ale co tam; później!... Poco mam zapijać sprawę. Spoiłeś mnie i bez gorzałki. Bo jestem pijany Rodziu! Bez wódki pijany jestem, no, ale żegnam cię; wrócę niebawem.
Wyszedł.
— Tak, to spiskowiec, napewno, napewno! — ostatecznie zadecydował Razumichin, zwolna schodząc ze schodów. — I siostrę wciągnął; to bardzo, bardzo prawdopodobne przy charakterze Duni. Miewają ze sobą schadzki... A toć ona i mnie naprowadzała na tę myśl. Z wielu jej słów... i słóweczek... i wzmianek, wszystko tak się składa. Bo i jak inaczej wytłumaczyć całą tę gmatwaninę? Hm! A ja myślałem... O Boże, co też mi przychodziło do głowy. Tak, to było zaćmienie, i zawiniłem wobec niego! To on wtedy pod latarnią, na korytarzu, tak mnie zaćmił. Pfu! Co za podła, zła szkaradna myśl z mojej strony! Zuch Mikołajek, że się przyznał... A i wszystko dawniejsze jak się teraz tłumaczy! Ta jego choroba, to dziwaczne postępowanie, nawet i dawniej, dawniej, w uniwersytecie jaki był zawsze chmurny, ponury... Ale jakie znaczenie ma teraz ten list? Może co jest w tem. Od kogo ten list? Przypuszczam... Hm.... Nie, wszystko wybadam.
Przypomniał sobie i rozważył wszystko o Duni i serce mu zakrzepło. Zerwał się z miejsca i wybiegł.
Raskolnikow zaraz po wyjściu Razumichina, wstał, zbliżył się do okna, otarł się o jeden kąt, o drugi, jakby zapominając o ciasnocie swojej nory, i... usiadł znowu na kanapie. Był cały jakby odnowiony: więc znowu znalazł punkt wyjścia!
„Tak, jest punkt wyjścia! Bo już coprawda zanadto wszystko się sparło, zatknęło, zaczęło dusić męcząco, obłęd jakiś napadał. Od owej sceny z Mikołajkiem u Porfirjusza ciasno mu jakoś było nie do zniesienia. Po Mikołajku tegoż dnia była scena u Zosi, prowadził i skończył ją wcale, wcale nie tak, jak sobie wyobrażał przedtem... osłabł więc nagle i radykalnie! Od jednego razu! I wnet zgodził się wtedy z Zosią, sam się zgodził, sercem zgodził się że takiej trosce w duszy sam jeden nie podoła! A Świdrygajłow? Świdrygajłow, to zagadka... Świdrygajłow przestrasza go, to prawda, ale jakoś nie z tej strony. Ze Świdrygajłowem to także punkt wyjścia; lecz Porfirjusz, to rzecz inna“.
„Więc Porfirjusz sam jeszcze wytłumaczył Razumichinowi, psychologicznie mu wytłumaczył! Znowu wyjechał ze swoją przeklętą psychologją! Porfirjusz? Ale że też Porfirjusz choć na chwilę uwierzył, że Mikołajek jest winien, po tem, co zaszło pomiędzy nimi, po tej scenie, oko w oko, przed przybyciem Mikołajka, dla której nie można znaleźć dokładniejszego wytłumaczenia, jak jedno tylko? (Raskolnikow kilkakrotnie w ciągu tych dni przypominał sobie w części scenę z Porfirjuszem, całość wspomnienia była nad jego siły). Były wówczas pomiędzy nimi mówione takie słowa, zdarzały się takie ruchy i gesty, zamieniali ze sobą takie spojrzenia, powiedziane było to i owo takim głosem, dochodziło do takich granic, że już po tem nie taki Mikołajek (którego Porfirjusz na wylot przeniknął od pierwszego wyrazu i gestu), nie Mikołajek mógł był zachwiać samą osnowę jego przekonań“.
„A cóż! Nawet Razumichin zaczął podejrzewać! Scena na korytarzu, przy lampie, nie była bez następstw. Puścił się do Porfirjusza. Ale dlaczegóż ten zaczął go tak okpiwać? Musi mieć jakiś zamiar, ale jaki? Prawda, od owego poranku przeszło dosyć czasu, nawet aż nadto wiele, a o Porfirjuszu nie było ani słuchu ani duchu. Cóż! To oczywiście gorzej...“
Raskolnikow wziął czapkę i w zamyśleniu wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy, przez cały ten czas, czuł się przynajmniej przy zdrowych zmysłach.
— Trzeba skończyć ze Świdrygajłowem — myślał — i to bądź co bądź jak najprędzej: ten także, zdaje się, czeka, ażebym sam do niego przyszedł.
I w tej chwili, taka nienawiść opanowała nagle jego zmęczone serce, że może mógłby był zabić którego z tych dwóch: Świdrygajłowa albo Porfirjusza. Przynajmniej poczuł, że jeśli nie teraz, to później jest w stanie to zrobić.
— Zobaczymy, zobaczymy — powtarzał do siebie.
Zaledwie jednak otworzył drzwi na korytarz, gdy nagle zetknął się z samym Porfirjuszem. Przez chwilę stanął jak wryty. Rzecz dziwna; ani się bardzo nie zdziwił przybyciem Porfirjusza, ani się go nie przestraszył. Zadrżał tylko, ale szybko, natychmiast opanował się. „Może to rozwiązanie!... Ale jak to on zbliżył się po cichutku, jak kot, że nic a nic nie słyszałem? Miałżeby podsłuchiwać?“
— Nie spodziewałeś się pan gościa — zawołał, śmiejąc się, sędzia. — A ja już oddawna pragnąłem pana odwiedzić, a że przechodzę właśnie, myślę sobie: zajdę, posiedzę z jakie pięć minut. Gdzież to się pan wybierałeś? Pozwolisz mi pan, jednego tylko papierosika.
— Ależ niech sędzia siada — zapraszał gościa Raskolnikow, z takiem wyraźnem zadowoleniem i życzliwością, że aż by się sam sobie dziwił, gdyby się mógł był widzieć. Były to resztki, strzępki wysiłków ostatecznych. Niekiedy człowiek w obliczu zbója śmiertelnie cierpi jakie pół godziny, gdy mu już jednak nóż do gardła przyłożą, to aż strach przeminie. Usiadł naprzeciwko Porfirjusza i ani drgnąwszy, patrzył śmiało na niego. Porfirjusz zmrużył oczy i jął zapalać papierosa.

— No, zaczynaj, zaczynaj — wyrywało się z serca Raskolnikowa. — No dlaczego, dlaczego nie zaczynasz?

ROZDZIAŁ II

— Ach te papierosy! te papierosy! — wymówił nareszcie Porfirjusz, skończywszy zapalać i odetchnąwszy. — Szkodzą mi, wierutnie szkodzą, jednak nie mogę się odzwyczaić. Kaszel, rzężenie w piersiach, ciężar... Któregoś dnia nawet, wie pan, zląkłem się i pojechałem do doktora B. Każdego chorego bada minimum po pół godziny; aż się roześmiał patrząc na mnie: i stukał i słuchał — nie powinieneś pan palić, powiada między innemi; masz pan rozszerzenie płuc. No, ale jak się tu odzwyczaić? Co mi tytoń zastąpi? Nie piję, bieda właśnie, że nie piję, ha, ha, ha! Wszystko to względne, bardzo względne, kochany panie!
— Cóż to? Znowu zaczyna po swojemu? — ze wstrętem pomyślał Raskolnikow.
Cała niedawna scena ich ostatniego widzenia się, stanęła mu przed oczyma i poprzednie uczucie falą wpłynęło do jego serca.
— A toć ja do pana zachodziłem onegdaj wieczorem; pan nawet nie wiesz o tem? — ciągnął Porfirjusz, rozglądając się po pokoju — do pokoju, do tego samego pokoju wchodziłem. Także jak i dzisiaj, przechodzę koło tego domu, i myślę sobie, złożę mu wizytkę. Zaszedłem, pokój naoścież; obejrzałem się, poczekałem i, nawet służącej pańskiej nic nie mówiąc, odszedłem. Pan nie zamykasz?
Twarz Raskolnikowa pochmurniała coraz bardziej i bardziej. Porfirjusz jakgdyby odgadł jego myśli.
— Przyszedłem porozumieć się z panem, porozumieć się, drogi panie! Muszę i powinienem się wytłumaczyć — ciągnął z uśmieszkiem i nawet zlekka uderzył dłonią po kolanie Raskolnikowa, ale prawie w tej samej chwili twarz jego przybrała minę poważną i zafrasowaną; jakby go jaki smutek opanował, ku zdziwieniu Raskolnikowa Nigdy jeszcze nie widział i nie podejrzewał u niego takiego wyrazu twarzy. — Dziwna scena zaszła pomiędzy nami ostatnim razem, kochany panie. Prawda, że i za pierwszem naszem spotkaniem zaszła również niezwykła scena ale wówczas... No, ale teraz już jedno w drugie! Otóż, może bardzo względem pana zawiniłem, czuję to. Pamiętasz pan jakeśmy się rozstali: pańskie nerwy jak muzyka, nogi drżą i u mnie nerwy grają i nogi drżą. I wiesz pan, jakoś to nawet nieprzystojnie było dla nas, nie po dżentelmeńsku. A wszakżeśmy, bądź co bądź, dżentelmeni; to jest w każdym razie przedewszystkiem dżentelmeni; to trzeba wziąć pod uwagę. Wszak pan pamiętasz do czego dochodziło... poprostu nieprzyzwoicie.
— Co się z nim robi, za kogo on mnie bierze? — ze zdumieniem zapytywał siebie Raskolnikow, podniósłszy głowę i z całą uwagą patrząc na Porfirjusza.
— Doszedłem do przekonania, że najlepiej powinniśmy działać otwarcie — ciągnął sędzia, nieco odrzuciwszy głowę i spuszczając oczy, jakgdyby nie chciał krępować nadal wzrokiem swojej dawnej ofiary i jakgdyby unikał swoich dawnych ruchów i podstępów — tak jest, takie podejrzenia i takie sceny nie powinny trwać nadal. Wybawił nas wtedy Mikołajek, bo nawet nie wiem, do czego by doszło pomiędzy nami. Ten przeklęty mieszczanin siedział u mnie wtedy za przepierzeniem, możesz pan sobie wyobrazić? Musisz pan już o tem wiedzieć; ja i sam wiem, że on do pana potem przychodził; ale tego, coś pan wtedy przypuszczał, tego nie było; nie posyłałem po nikogo i nie wydawałem jeszcze wówczas żadnych rozkazów! Zapytasz pan dlaczego? Jakby tu panu odpowiedzieć: mnie samego jakby coś tknęło. Ledwie po stróży zdołałem posłać. (Stróży pan spostrzegłeś, nie wątpię). Przyszła mi wtedy do głowy myśl szybka, jak błyskawica; o, bo już głęboko byłem przekonany wtedy.
Ach myślę sobie, chociaż wypuszczę z rąk jedno na chwilę, to zato drugie złapie za ogon, a swego, swego przynajmniej nie daruję. Bo już coprawda, kochany pan jesteś bardzo drażliwy, z natury, nawet bodaj czy nie zanadto, przy wszystkich innych głównych cechach pańskiego charakteru i serca, które pochlebiam sobie, żem odgadł po części. Oczywiście i ja mogłem nawet wtedy zrozumieć że nie zawsze się tak zdarza, żeby człowiek stanął i wyciął wszystko co ma we wnętrzu. Bo choć się i to zdarza, zwłaszcza, gdy się człowieka wyprowadzi z cierpliwości, to w każdym razie rzadko. To przecie mogłem zrozumieć. Nie, myślę sobie, żeby choć punkcik! Choć, choć odrobineczka taka, którą możnaby ująć rękoma, żeby to był przedmiot, nie zaś sama psychologja. Myślałem bowiem, jeżeli człowiek jest winien, to oczywiście można się domacać odeń czegoś pozytywniejszego; można się spodziewać nawet najniespodziewańszego rezultatu. Liczyłem wtedy na pański charakter, przedewszystkiem na pański charakter! Ogromnie wiele liczyłem na pana.
— Ależ mój panie... co pan tak teraz jakoś ciągle mówi — wyrzekł nareszcie Raskolnikow, nie wiedząc nawet o co się pyta. „O czem on gada — gubił się w domysłach — miałżeby w istocie brać mnie za niewinnego?“
— Co ja mówię? Przyszedłem się wytłumaczyć, uważałem to za mój święty obowiązek. Pragnę panu wszystko wyłuszczyć dokładnie, jak było, całą historję owego, że tak powiem, nieporozumienia. Dużoś pan przeze mnie wycierpiał wtedy, kochany panie. Nie jestem wyrodkiem. Wszak rozumiem, wiele to kosztuje człowieka strapionego, ale dumnego, niepodległego i niecierpliwego. Ja bo w każdym razie mam pana za człowieka najszlachetniejszego i nawet z zarodkiem wielkiej duszy, lubo się nie zgadzam ze wszystkiemi przekonaniami pańskiemi, co uważam sobie za obowiązek zastrzec zgóry, otwarcie i z zupełną szczerością, gdyż nadewszystko nie lubię oszukiwać. Poznawszy pana, uczułem dla pana wiele życzliwości. Może te moje słowa rozśmieszą pana? Masz pan do tego prawo. Wiem, żeś mnie pan nie lubił od pierwszego wejrzenia, bo w gruncie rzeczy, niema mnie za co lubić. Ale myśl pan sobie co chcesz, a ja pragnę teraz z mej strony całemi siłami zatrzeć poprzednie wrażenie i dowieść, że jestem człowiekiem z sercem i sumieniem. Mówię szczerze.
Porfirjusz zatrzymał się z godnością. Raskolnikow uczuł przypływ nowego przestrachu. Myśl, że Porfirjusz uważa go za niewinnego, zaczęła go nagle trwożyć.
— Opowiadać wszystko po kolei, jak się to wtedy zaczęło, uważam za zbyteczne — ciągnął sędzia — wątpię nawet czybym potrafił. Bo i jak to wytłumaczyć należycie? Z początku były pogłoski. O tem, jakie to były pogłoski i od kogo i kiedy... i z jakiego powodu sprawa doszła aż do pana, także, sądzę, zbytecznie mówić. U mnie zaś osobiście zaczęło się to wypadkowo, po zupełnie niespodzianym wypadku, który mógł był się wcale a wcale nie zdarzyć. Jakiego? Hm! Sądzę, że także niema potrzeby mówić. Wszystko to, i pogłoski i wypadkowości — zlały się u mnie w jedną myśl. Przyznaję otwarcie, bo jeśli się już przyznawać, to do wszystkiego, otóż i wpadłem na pana. Owe notatki starej na fantach, i t. p. i t. p., to, dajmy na to, głupstwo. Takich szczegółów możnaby setki naliczyć. Miałem także sposobność dowiedzenia się najdrobniejszych szczegółów o scenie w biurze cyrkułu i to nie wypadkowo, lecz od osobistości poważnej, od człowieka, który, sam o tem nie wiedząc, wybornie uplastycznił mi tę całą scenę. Otóż więc jedno do drugiego, no przyznaj pan sam, kochany panie, jakże się tu było ostać przed pokusą? Ze stu królików nigdy nie będzie konia, ze stu podejrzeń nigdy nie będzie dowodu tak przynajmniej twierdzi angielskie przysłowie, a jednak jest to tylko rozsądek, ale spróbuj no pan podołać namiętnościom, namiętnościom, panie bo przecież i sędzia śledczy jest człowiekiem. Przyszedł mi na myśl i pański artykulik, w gazecie, pamiętasz pan, co toś się pan tak spierał ze mną o szczegóły, przy pierwszem naszem spotkaniu. Przekomarzałem się wtedy, lecz jedynie dlatego, ażeby pana wyciągnąć na słówko. Powtarzam, kochany pan jesteś niecierpliwy i bardzo chory. Żeś pan śmiały, gwałtowny, poważny i... żeś pan czuł, dużoś pan czuł, o tem wiedziałem dawno. Wszystkie te wrażenia są mi znane, i pański artykuł odczytałem jak znajomy. Układał się on wśród nocy bezsennych, w zgorszeniu, z falowaniem i biciem serca, z tłumionym entuzjazmem. A niebezpieczny jest ten tłumiony, dziwny entuzjazm w młodzieży! Sprzeczałem się wtedy, ale teraz powiem panu, że wogóle jestem wielkim zwolennikiem, to jest bardzo lubie tę pierwszą, młodą, gorącą próbę pióra. Dym, mgła, struna dźwięczy we mgle. Artykuł pański jest bez kresu i fantastyczny, ale ma w sobie tyle szczerości, ma w sobie dumę młodą i nieprzekupną, ma śmiałość rozpaczy; jest to artykuł ponury, ale to dobrze. Artykuł pański przeczytałem i odłożyłem, a... kiedym go odłożył, pomyślałem sobie: „oho! z tym człowiekiem tak się nie skończy. No więc jakże, powiedz że pan teraz, czy po takiej przeszłości nie można było podejrzewać teraźniejszości! Ach, Boże! Czyż ja co mówię? Czyż ja coś teraz twierdzę napewno? Ja sobie tylko wtedy zanotowałem. Czy jest w tem co, myślę sobie? Nic niema, stanowczo nic, i może nawet do najwyższego stopnia nic. Zresztą podejrzewać, pozwalać unosić się wrażeniom, mnie sędziemu wcale nawet nie przystoi: mam oto w ręku Mikołajka i już, z faktami, jak pan tam sobie chcesz, ale fakty! I on także wyjeżdża z własną psychologją; trzebaby się nim zająć; boć tu idzie o śmierć i życie. Poco ja panu teraz to wszystko tłumaczę? A poto żebyś pan wiedział i przy pańskim rozumie i sercu, żebyś pan nie potępił za moje złe ówczesne postępowanie. Niezłe, mówię otwarcie, he, he, he! Pan myśli co: że nie byłem u pana wtenczas z rewizją? Byłem, byłem, he, he, byłem. Nieoficjalnie, w przebraniu, ale byłem... Wszystko, aż do ostatniego włoska zostało przejrzane w pańskiem mieszkaniu, zaraz po pierwszych śladach, ale umsonst! Myślę: teraz ten człowiek przyjdzie, sam przyjdzie i to wkrótce, jeżeli winien, to bezwarunkowo przyjdzie. Inny nie przyszedł by, ale ten przyjdzie. A pamiętasz pan, jak pan Razumichin zaczął przed panem wygadywać, tośmy tak umyślnie urządzili, ażeby pana zirytować, umyślnie rozpuściliśmy pogłoskę, ażeby się wygadał przed panem, a pan Razumichin to taki człowiek, że oburzenia nie stłumi w sobie. Pana Zamietowa uderzył przedewszystkiem pański gniew i pańska otwarta śmiałość: jakże bo tak otwarcie w restauracji gruchnąć: „ja zabiłem!“ To za śmiało, za czelnie, i jeżeli, myślę, on jest winien, to sztuka nielada! Tak sobie pomyślałem wtedy. Czekam. Czekam pana z całych sił, a Zamietowa poprostu wówczas zgnębiłeś pan i, właśnie, nieszczęście, że cała ta psychologja ma dwa końce. No więc czekam na pana, czekam, aż wreszcie Bóg pana zsyła. Aż serce mi bić zaczęło! Ech! pocoś pan wtedy przyszedł? Ten śmiech właśnie skoroś pan wszedł wtedy, pamiętasz pan, tak jak po szkle, wszystko odgadłem wtedy, a gdybym pana tak szczególnie nie oczekiwał, byłbym w tym śmiechu nic nie dostrzegł. Co to może sztuczne udanie! I pan Razumichin wtedy, ach! kamień, ten kamień, pamiętasz pan, ten kamień, pod którym rzeczy zostały schowane? No widzę, widzę go gdzieś na ogrodzie, wszak pan mówiłeś to Zamietowowi, a potem u mnie po raz drugi. A gdyś pan zaczął rozbierać własny artykuł i dowodzić po swojemu, to każde pańskie słowo mimowoli przybierało dla nas inne znaczenie, tak, jakgdyby drugie słowo tkwiło pod niem. Otóż, kochany panie, doszedłem do ostatnich granic, aż gdy stuknąłem głową, przyszła rozwaga. Nie, mówię, niepodobna! Wszak gdyby się tylko chciało, to wszystko aż do ostatniej linijki, można wytłumaczyć w przeciwną stronę i będzie jeszcze naturalniej. Męczarnia! „Nie, nie, lepiej gdybym miał punkcik!...“ Aż gdy usłyszałem o tem dzwonieniu, zdrętwiałem poprostu, aż dreszcz mnie przeszedł. No, myślę sobie, otóż i linijka! I nawet nie rezonowałem, poprostu nie chciałem. Tysiąc rubli dałbym był w tej chwili, swoich własnych, ażeby tylko spojrzeć panu wówczas oko w oko: jakeś to pan wtedy sto kroków szedł z tym mieszczaninem, kiedy panu w oczy rzekł „zabójca“ i przez całe sto kroków nie śmiałeś go pan zagadnąć ani słóweczkiem!... No, a ten chłód w plecach? A te dzwonki, w chorobie, w półgorączce? I tak, kochany panie, miałżebyś pan się jeszcze dziwić, żem się tak do pana zabierał? I dlaczegoś pan sam przyszedł w tej samej chwili? Wszak i pana jakby ktoś popychał, dalibóg, i gdyby nas był nie rozdzielił Mikołajek, to... a Mikołajka pamiętasz pan wtedy? Dobrześ go pan zapamiętał? Toć to piorun uderzył z chmury, strzała gromowa! No, a jak ja go przyjąłem? W strzałę nie uwierzyłem ani na jotkę, sameś pan przecie widział! Gdzie zaś! Już później po panu, kiedy mi zaczął bardzo dokładnie odpowiadać na pewne punkty, tak, że się aż sam zdziwiłem, nawet później nie wierzyłem mu za grosz! Oto co znaczy być pewnym siebie! Nie, myślę sobie, morgen fri! jaki tam Mikołajek!...
— Mówił mi jednak przed chwilą Razumichin, że pan teraz posądzasz Mikołajka i żeś pan sam zapewniał o tem Razumichina...
Urwał nagle i nie dokończył. Słuchał z niepomiernem wzruszeniem. Bał się uwierzyć, a nie wierzył. W dwuznacznych jeszcze słowach chciwie szukał i chwytał czegoś stanowczego i ostatecznego.
— Co? Pan Razumichin! — zawołał Porfirjusz, jakby ucieszony pytaniem ciągle milczącego Raskolnikowa — he, he, he! Właśnie pana Razumichina należało oddalić; gdzie dwóch się bawi, tam trzeciemu zasię. Pan Razumichin to rzecz inna, przytem człowiek obcy, przybiegł do mnie cały taki blady... No, ale niech go Bóg ma w swojej opiece, poco go tu mieszać! A co do Mikołajka chcesz się pan dowiedzieć, co to za egzemplarz, jak ja go rozumiem? Przedewszystkiem to jeszcze dziecko niepełnoletnie, i nietyle tchórz, ile coś w rodzaju jakby artysty. Doprawdy, nie śmiej się pan, że ja go tak określam. Niewinny i wrażliwy. Ma serce; fantasta. On i śpiewa i tańczy, i bajki opowiada, tak, że aż się zdaleka schodzą, żeby go posłuchać. I do szkoły chodzi, i śmieje się do rozpuku z tego, że mu figę pokażą i pije aż do utraty zmysłów, nie z zepsucia, ale ponieważ zawsze go spoją, jak dziecko. On wtedy ukradł, ale sam o tem nie wie; bo „skoro na ziemi podniósł, jakże tu ukradł?“ A czy pan wiesz, że on z raskolników, to jest nietyle z raskolników ile poprostu sektant; miał on w rodzie „biegunów“ i sam niedawno przez całe dwa lata, na wsi, u pewnego starca kształcił się na pielgrzyma! Wszystko to opowiedział mi sam i jego zarajscy. Gdzie tam! poprostu na pustynię chciał uciekać! Ciągnęło go, po nocach modlił się, księgi stare „prawdziwe“ czytał i zaczytywał się. Petersburg głęboko nań podziałał, zwłaszcza płeć piękna, no i wódka. Wrażliwy i o starcu i o wszystkiem zapomniał. Wiem, że go polubił pewien artysta tutejszy, zaczął chodzić do niego, aż właśnie zdarzył się ten wypadek. No więc, zgłupiał, wieszać się! Uciekać! Cóż zrobić z pojęciem, jakie ma lud prosty o naszej jurydystyce! Toć niektórych przeraża słowo „skarżą“. Kto winien! Zobaczymy, co powiedzą nowe sądy. Och, dałby Bóg! Otóż, w więzieniu przypomniał sobie widać o zacnym staruszku; Biblja znowu się zjawiła. Czy wie, kochany pan, co znaczy u nich „cierpieć?“ To nie znaczy cierpieć za kogo, ale tak ot sobie poprostu „trzeba cierpieć“; trzeba przyjąć karę, a gdy od władzy tembardziej. Siedział za moich czasów pewien najspokojniejszy w świecie aresztant przez cały rok w więzieniu, na piecu po nocach wciąż czytał Biblję, no i zaczytał się, zupełnie się zaczytał, i to tak, że ni stąd ni zowąd, wyrwał cegłę i puścił ją w naczelnika, bez żadnej obrazy z jego strony. I jak rzucił, umyślnie o łokieć w bok, żeby mu aby krzywdy nie zrobić! No i wiadomo, jaki czeka koniec aresztanta, który rzuca się na swoich dozorców: „przyjął tedy cierpienie“. Otóż przypuszczam, że Mikołajek także chce „przyjąć cierpienie“ czy coś w tym rodzaju. Wiem o tem napewno, mam dowody nawet. On tylko sam nie wie, że ja wiem. Co? Wątpisz pan może, że wśród prostego ludu mogą się wyrodzić ludzie fantastyczni? Ależ to rzecz powszednia. Starzec znowu zaczął działać, zwłaszcza po sznurku przypomniał się wisielcowi. A zresztą, sam mi wszystko opowie, przyjdzie. Myślisz pan, że wytrzyma? Gdzie zaś, całą duszę wyłoży na stół. Co chwila czekam, że przyjdzie cofnąć swoje poprzednie zeznanie. Ja tego Mikołajka polubiłem i przeniknąłem go nawskroś. I co pan powiesz! He, he! na niektóre pytania odpowiadał mi bardzo zręcznie, widać musiał skądś zdobyć niezbędne wiadomości, pysznie się przygotował; ale co do innych pytań, brnie biedaczysko, jak w błoto, nic a nic nie wie, a i sam nie przypuszcza, że nie wie. Nie, kochany panie dobrodzieju, to nie Mikołajek! To sprawa fantastyczna, ponura, sprawa współczesna, wypadek naszych czasów, owoc zamącenia ludzkiego serca, owoc owych cytat, że krew „odświeża“ przekonania, że całe życie polega na zbytku. To mrzonki książkowe, to serce rozdrażnione teoretycznie; tu winą jest zdecydowanie szczególne, niezwykłe, dokonał swego, lecz jakgdyby spadł ze szczytu, z wieży jakiej, a i do występku przystąpił, jakgdyby nie na swoich nogach. Drzwi zapomniał zamknąć za sobą, ale zabił, dwie osoby zabił, według teorji. Zabił, i pieniędzy zabrać nie potrafił, a co zdołał zabrać, to pod kamień zakopał. Niedość było, że tyle wycierpiał, siedząc za drzwiami, kiedy dobijano się do nich, a dzwonek dzwonił, nie, on jeszcze potem do pustego lokalu, w półgorączce, idzie przypomnieć sobie dźwięk tego dzwonka, smaku dawnych dreszczy zachciało się doznać... No, ale przypuśćmy, że to w chorobie, ale wszak przytem: zabił, a ma się za uczciwego, pogardza ludźmi, chodzi, jak blady anioł — nie, jaki tam Mikołajek, kochany panie, — to nie Mikołajek!
Te ostatnie słowa, po wszystkiem tem, co było powiedziane poprzednio, jakoby w celu usprawiedliwienia się, były zbyt niespodziewane. Raskolnikow drgnął cały, jak przebity.
— Więc... któż... zabił? — zapytał, nie wytrzymawszy, cichym głosem.
Sędzia aż się oparł o poręcz krzesła, zadziwiony pytaniem.
— Któż miał zabić?... — wymówił, jakby nie wierząc własnym uszom — pan, pan zabiłeś, kochany panie! Pan zabiłeś... — dodał prawie szeptem, ale głosem pełnym pewności i przekonania.
Raskolnikow zerwał się z kanapy, postał przez kilka sekund i usiadł znowu, nie mówiąc ani słowa. Drobne drżenie przebiegło mu nagle po twarzy.
— Oho, warga drga jak wówczas — wymówił Porfirjusz nie bez współczucia. — Pan mnie źle zrozumiałeś — dodał po chwili milczenia — i dlatego takeś się pan zadziwił. A właśnie przybyłem z tem, żeby wszystko powiedzieć i rozpocząć grę otwartą.
— To nie ja zabiłem — wyszeptał Raskolnikow, jak owe małe dzieci, schwytane na gorącym uczynku, jakiego drobnego przewinienia.
— Nie, to pan, kochany panie, pan, nikt inny — surowo i z przekonaniem wyszeptał Porfirjusz.
Zamilkli obaj, a milczenie trwało niezwykle długo, z jakie dziesięć minut. Raskolnikow wsparł się łokciami o stół i milcząc przebierał palcami we włosach. Porfirjusz siedział spokojnie i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał nań z pogardą.
— Znowu pan po swojemu! Znowu te same podstępy że też się to panu nie sprzykrzy?
— E, co za podstępy! Co innego, gdyby tu byli świadkowie, ale wszak jesteśmy sam na sam. Sam pan widzisz, że nie przyszedłem tu ani poto, żeby pana aresztować, ani łapać, jak zająca. Czy się pan przyznasz, czy nie, w tej chwili jest mi to obojętne. Co do mnie, to i tak jestem przekonany zupełnie.
— A kiedy tak, pocóżeś pan przyszedł? — zapytał z rozdrażnieniem Raskolnikow. — Zadaję panu pytanie, jeżeli mnie pan masz za winnego, dlaczego mnie pan nie bierzesz do więzienia?
— Także pytanie! Odpowiem panu kategorycznie: najprzód, wziąć pana tak poprostu do więzienia, jest mi to nie na rękę.
— Jakto nie na rękę? Skoroś pan przekonany, to powinieneś pan...
— Ech, cóż że jestem przekonany? Wszak wszystko to jak dotąd są tylko moje domysły. I jakiż cel pakować pana do aresztu? Sam pan wiesz, skoro się pan sam wpraszasz. Przypuśćmy, że przyprowadzę swego mieszczanina ażeby skonfrontował tożsamość osoby, a pan mu powiesz: „Chyba się upiłeś! kto mnie z tobą widział? Brałem cię poprostu za pijanego, bo i byłeś pijany!“ no, cóż ja panu wtedy na to powiem, zwłaszcza, że te pańskie słowa będą bardziej zasługiwały na wiarę, niż jego, w jego bowiem zeznaniu jest tylko psychologja, która nawet nie licuje z jego mordą, a pan trafiasz w samo sedno, bo huncwot pija gorzką i słynie nawet z tego. Zresztą sam już mówiłem panu niejednokrotnie, że ta psychologja jest o dwóch końcach, i że drugi koniec będzie dłuższy, a i daleko prawdopodobniejszy, a że krom tego, jak dotąd, nie mam nic przeciwko panu. A chociaż, pomimo to wsadzę pana i nawet sam przybyłem (wcale nie po ludzku), powiedzieć panu o tem zawczasu, to jednak mówię panu (także nie po ludzku), że będzie mi to nie na rękę. Powtóre, dlatego przyszedłem do pana...
— No, no, powtórz! — (Raskolnikow jeszcze nie przyszedł do siebie).
— Dlatego, że, jak powiedziałem, poczuwam się do obowiązku usprawiedliwienia się przed panem. Nie chcę, ażebyś mnie pan uważał za wyrodka, zwłaszcza, że szczerze jestem dla pana życzliwy, wierz pan lub nie wierz pan sobie. Wskutek czego, po trzecie, przyszedłem z otwartą propozycją, ażebyś się pan sam przyznał do wszystkiego. To i dla pana będzie daleko korzystniej, a i dla mnie, bo się przynajmniej pozbędę tego kramu. No, cóż, otwarcie z mojej strony, czy nie?
Raskolnikow pomyślał chwilkę.
— Posłuchaj pan, panie sędzio: wszak sam pan powiadasz, że tu tylko psychologja, gdy tymczasem zabrnąłeś pan do matematyki. No, a jeżeli sam pan się mylisz?
— Nie, kochany panie, nie mylę się. Mam taką linijkę. Tę linijkę toć już i wtedy znalazłem. Bozia mi ją przysłała!
— Jaką linijkę?
— Nie powiem jaką, drogi mój panie. A i w każdym razie nie mam nawet teraz prawa odwłóczyć; wsadzę do ciupki, wsadzę. Otóż zechciej pan rozważyć: dla mnie jest już teraz wszystko jedno, a więc działam jedynie dla pana. Dalibóg, lepiej byłoby się przyznać.
Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.
— Ależ to już nietylko śmieszne, lecz poprostu bezwstydne. Niechbym był nawet winien (czego bynajmniej nie mówię), to z jakiej racji miałbym się sam denuncjować przed panem, skoro pan przecie powiadasz, że zaaresztowanie mnie nie byłoby oparte na żadnych faktach.
— Ech, mój drogi, kochany panie, nie wierz pan zbytnio słowom. Wszak to tylko moja teorja, a czyż ja jestem autorytetem dla pana? A może ja i teraz nawet cośkolwiek taję przed panem? Przecie nie wszystko zaraz mam wziąć i wyłożyć przed panem, he, he, he! Powtóre, jakto jaki stąd pożytek? Czy pan wiesz, jakie zmniejszenie kary czeka pana? Wszak pan sam się zjawisz, i to w jakiej chwili? Sam się tylko pan zastanów! W chwili, kiedy już inny wziął na siebie zbrodnię i zagmatwał całą sprawę? A ja, przysięgam panu na samego Boga, tak „tam“ urządzę i podrobię, że pańskie zjawienie się będzie jakby wcale niespodzianem. Całą tę psychologję zupełnie zniszczymy, wszystkie podejrzenia co do pana obrócę wniwecz, tak, że czyn pański przedstawi się jakby coś w rodzaju obłędu, bo coprawda, sumiennie mówiąc, był to tylko obłęd. Jestem uczciwym człowiekiem, kochany mój panie, i słowa dotrzymam.
Raskolnikow smutnie zamilkł i spuścił głowę; długo myślał i nareszcie uśmiechnął się znowu, ale uśmiech ten był już łagodny i smutny:
— Ech, co mi tam! — wymówił nareszcie, jakby wcale nie tając się przed sędzią. — Nie warto! Nie potrzebuję waszego zmniejszenia kary!
— Tego się właśnie obawiałem! — skwapliwie i jakby mimowoli zawołał Porfirjusz — tego się obawiałem, że pan nie będziesz chciał naszego zmniejszenia.
Raskolnikow spojrzał nań smutnie i twierdząco.
— Ej, szanuj pan życie! — ciągnął Porfirjusz — dużo pan go masz jeszcze przed sobą. Jakto, żeby nie chcieć zmniejszenia, jak można nie chcieć! Niecierpliwy człowiek z pana!
— Czego mam dużo przed sobą?
— Życia! Coś pan za prorok, dużo pan wiesz? Szukajcie a znajdziecie. Może właśnie Pan Bóg chciał pana w ten sposób doświadczyć. Łańcuch więzienny nie jest wieczny przecie...
— Zmniejszą karę... — roześmiał się Raskolnikow.
— A co, mieszczański wstyd przeraża pana? Może się pan go i zląkłeś, i sam pan nawet o tem nie wiesz, młodość, młodość! A jednak, taki jak pan, nie powinienby się lękać, czy tam wstydzić się otwartego zeznania.
— E-ech! Co mi tam! — pogardliwie i ze wstrętem wyszeptał Raskolnikow, jakby nie chciał wcale mówić o tem. Podniósł się znowu, chciał wyjść, ale po chwili znów usiadł z widoczną rozpaczą.
— Właśnie toż: „co mi tam!“ Zanadto pan jesteś pewny siebie i sądzisz, że ci pochlebiam! A czy długo żyjesz pan na świecie? Dużo pan rozumiesz? Wymyślił teorję i wstyd mu, że się urwało, że wyszło wcale nie oryginalnie. Wyszło podle, to prawda, ale bądź co bądź nie jesteś pan jeszcze skończonym łotrem! Wcale nie! Przynajmniej długo nie dręczył siebie i odrazu doszedł do ostatnich granic. Ja bo za kogo mam pana? Mam pana za jednego z takich, którym choćby wyrżnąć wnętrzności, oni będą stali i z uśmiechem patrzyli na dręczycieli, jeżeli tylko znajdą wiarę lub Boga. Znajdź pan, a będziesz pan żył. Przedewszystkiem musisz pan zmienić powietrze. Cóż cierpienie jest dobrem. Pocierp pan. Mikołajek może ma i słuszność, że chce pocierpieć. Wiem, że pan nie dowierza, ale nie mędrkuj pan podstępnie; oddaj się pan życiu poprostu, bez rezonów; nie obawiaj się pan, wyrzuci pana prosto na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? A skąd ja mogę wiedzieć? Ja tylko wierzę, iż pan jeszcze długo żyć będziesz. Wiem, że pan słowa moje bierzesz za tyradę, której się niby nauczyłem na pamięć; ale może później przypomnisz pan je sobie; przydadzą się; dlatego mówię. Jeszcze dobrze, żeś pan zabił tylko staruszkę. Niechżeby jednak przyszła panu na myśl jaka inna teorja możebyś dopuścił się czynu sto miljonów razy gorszego? Może jeszcze należy dziękować Bogu; skąd pan wie, a może Bóg chowa pana dla jakichś celów. Pan masz wielkie serce, tylko mniej się pan lękaj. Uląkłeś się pan wielkiego przedsięwzięcia, jakie pana czeka? Nie, to już wstyd lękać się. Skoroś pan zrobił taki krok, to trzymaj się pan. Tu już sprawiedliwość. Otóż zrób pan to, czego żąda sprawiedliwość. Wiem, że pan nie wierzysz, a dalibóg życie pana wypromuje na ludzi. Sam pan je później polubisz. Potrzeba panu tylko teraz powietrza, powietrza, powietrza!
Raskolnikow aż zadrżał.
— A pan coś za jeden — zawołał — co z pana za prorok? Ze szczytu jakiegoż to wspaniałego spokoju prawisz mi pan te wszystkie przemądre proroctwa?
— Co za jeden jestem? Jestem skończonym człowiekiem, niczem więcej. Człowiek, być może, czujący i współczujący, może i mający trochę w głowie, ale już zupełnie skończony. A pan, to rzecz inna; panu Bóg życie zgotował (a kto wie, może i u pana tak tylko dymem przejdzie i nic nie będzie). No i cóż, że pan wstąpisz do innej sfery ludzi? Wszak nie komfortu żałować pan będziesz, przy pańskiem sercu? I cóż, że może pana za długo nikt nie zobaczy? Nie idzie o czas, ale o pana samego. Zrób się pan słońcem, wszyscy pana zobaczą. Słońce przedewszystkiem powinno być słońcem. Dlaczego się pan znowu uśmiecha, że jestem takim Szyllerem? I założę się, że pan przypuszczasz, iż ja tak się łaszę do pana? Ha, cóż, może i w istocie łaszę się, he, he, he! Pan mi, panie kochany, na słowo nigdy nie wierz, nie wierz mi pan nawet wcale, to już moje takie szczęście, zgoda; tylko dodać winienem: o ile jestem uczciwy, a o ile podły, to sam pan możesz najlepiej rozważyć?
— Kiedy mnie pan masz zamiar aresztować?
— A z jakie półtora albo dwa dni pozwolę panu jeszcze pospacerować. Zastanów się pan, wezwij pan Boga na pomoc. Będzie lepiej i daleko korzystniej.
— No, a jeżeli ucieknę? — z dziwnym jakimś uśmiechem zapytał Raskolnikow.
— Nie, pan nie uciekniesz. Chłop ucieknie, młody sektant ucieknie — lokaj cudzej myśli. Ale pan już dzisiaj nie wierzysz w swoją teorję, z czemże więc pan uciekniesz? A zresztą co panu po ucieczce? W ucieczce niewygodnie, ciężko, a pan potrzebujesz przedewszystkiem życia i stanowiska określonego, powietrza odpowiedniego, no, a czy tam powietrze dla pana? Uciekniesz pan i sam powrócisz. Bez nas się pan nie obejdziesz. A jeśli pana wsadzę do więzienia, posiedzisz pan miesiąc, no dwa, trzy, i nagle sam pan przypomnisz sobie moje słowa, sam się pan zjawisz i to jeszcze może niespodzianie dla samego siebie. Na godzinę przedtem jeszcze pan nie będziesz wiedział że się sam zadenuncjujesz. Jestem nawet przekonany, że się pan zdecydujesz „przyjąć cierpienie“; mnie teraz nie wierzysz pan na słowo, ale sam pan na tem skończysz. Bo cierpienie, kochany panie, to rzecz nielada; nie myśl pan, że ja utyłem, to niczego nie dowodzi, a jednak wiem, nie śmiej się pan z tego, w cierpieniu jest idea. Mikołajek ma słuszność. Nie, kochany panie, nie uciekniesz.
Raskolnikow wstał z miejsca i wziął czapkę. Sędzia wstał także.
— Wychodzisz pan na spacer? Wieczór będzie ładny, żeby tylko burzy nie było. Chociaż lepiej nawet, żeby się trochę powietrze odświeżyło...
On także wziął czapkę do ręki.
— Niech sędzia jednak nie przypuści sobie do głowy — z surowem naleganiem ozwał się Raskolnikow — że ja dziś przyznałem się do czegoś. Dziwny z pana człowiek i dlatego słuchałem pańskich wywodów przez prostą ciekawość. Ale nie przyznałem się do niczego... Zapamiętaj to pan sobie.
— Dobrze, dobrze, wiem, będę pamiętał, patrzcie, aż drży. Nie bój się pan, niech będzie pańska wola. Przejdź się pan trochę; tylko zadługo spacerować nie można. Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedną prośbeczkę — dodał zniżonym głosem — drażliwą trochę, ale ważną: gdyby, to jest na wszelki wypadek (w co zresztą nie wierzę i uważam pana za niezdolnego), gdyby wypadkiem przyszłaby panu w te czterdzieści do pięćdziesięciu godzin myśl zakończenia sprawy inaczej, w jaki fantastyczny sposób, to jest niby rączkami własnemi usunąć siebie samego (przypuszczenie bez sensu, ale przebacz mi je pan łaskawie), to racz pan zostawić króciutką, ale treściwą karteczkę. Tak, dwa wiersze, małe wierszyki i o kamieniu pan nie zapomnij. To będzie szlachetniej! No, do widzenia... Życzę dobrych myśli, dobrych czynów.

Porfirjusz wyszedł jakoś zgięty i jakby unikał patrzenia na Raskolnikowa. Raskolnikow zbliżył się do okna z drażniącą niecierpliwością przeczekał czas, w ciągu którego gość mógł wyjść na ulicę i oddalić się od jego domu, poczem szybko wybiegł z pokoju.

ROZDZIAŁ III

Spieszył do Świdrygajłowa. Czego mógł się spodziewać od tego człowieka, nie wiedział. Ale w tym człowieku ukrywała się jakaś przewaga nad nim. Raz przekonawszy się o tem, nie mógł się już uspokoić, a przytem nadeszła już stosowna chwila.
W drodze, jedno pytanie dręczyło go nadewszystko: czy Świdrygajłow był u Porfirjusza?
O ile mógł sądzić i na co byłby przysiągł, nie, nie był. Pomyślał jeszcze i jeszcze raz przebiegłszy w myśli całą wizytę Porfirjusza, dodał: nie, nie był, oczywiście nie był!
Lecz jeżeli jeszcze nie był, to pójdzie, czy nie pójdzie do Porfirjusza?
Jak dotąd zdawało mu się, że nie pójdzie. Dlaczego? Nie mógłby tego wytłumaczyć, gdyby jednak i mógł był wytłumaczyć, to teraz nie łamałby sobie nad tem głowy. Wszystko to zmęczyło go i zarazem jakoś nie chciał się nad tem zastanawiać. Rzecz dziwna, niktby może w to nie uwierzył, że swoim obecnym, najbliższym losem zajmował się jakoś słabo i z roztargnieniem. Męczyło go coś innego, daleko ważniejszego, coś nadzwyczajnego, także dotyczącego jego i tylko jego, ale coś innego, coś ważnego. Przytem czuł nieskończone moralne znużenie, lubo umysł jego tego poranku pracował lepiej, niż w ciągu wszystkich tych dni ostatnich.
Bo czyż warto było, po tem wszystkiem co zaszło, starać się zwalczać wszystkie te nowe mizerne przeszkody! Czy warto było naprzykład starać się intrygować, ażeby Świdrygajłow nie chodził do Porfirjusza; badać, wybadywać, tracić czas dla jakiegoś tam Świdrygajłowa!
O, jakże mu się to wszystko sprzykrzyło!
A jednak, pomimo to spieszył do Świdrygajłowa; czy tylko nie spodziewał się odeń czegoś nowego, wskazówek wyjścia? Wszak i brzytwy chwyta się tonący! Czy nie los nie przeczucie sprowadza ich ze sobą? Może było to tylko znużenie, rozpacz; może potrzebnym był ktoś inny, nie Świdrygajłow, a ten się tylko nawinął. Zosia? Lecz pocóżby poszedł teraz do Zosi? Znowu prosić ją o łzy? Przytem Zosia przerażała go. Zosia uosabiała dlań wyrok nieubłagalny, decyzję bez zmiany. Tu albo dla niej droga, albo dla niego. Szczególnie w tej chwili nie był w stanie jej widzieć. Nie, czy nie lepiej byłoby wybadać Świdrygajłowa: co to takiego? I nie mógł sobie nie przyznać, że w istocie Świdrygajłow jakgdyby mu już oddawna był na coś potrzebny.
Co jednakże może być pomiędzy nimi wspólnego? Nawet i złe postępki musiały się u nich różnić. Przytem ten człowiek był bardzo nieprzyjemny, jawnie nadzwyczaj rozpustny, oczywiście chytry i podstępny, może nawet zły bardzo. Tyle o nim złego mówią. Prawda, że zajął się dziećmi Marmeladowej, ale kto wie dlaczego i co to ma znaczyć? Ten człowiek ciągle ma jakieś projekty i zamiary.
Przez te wszystkie dni trapiła jeszcze Raskolnikowa pewna myśl i niepokoiła go bardzo, lubo starał się jej pozbyć, tak była dlań uciążliwą! Myślał niekiedy: Świdrygajłow ciągle się kręcił koło niego, a i teraz się kręci; Świdrygajłow posiadł jego tajemnicę; Świdrygajłow miał zamiary co do Duni. A jeżeli ma je i teraz? Napewno prawie możnaby twierdzić, że tak jest. A jeśli teraz, posiadłszy jego tajemnicę i w ten sposób otrzymawszy przewagę nad nim, zechce użyć tego jako broni przeciwko Duni?
Myśl ta niekiedy, nawet przez sen, męczyła go, ale dopiero teraz po raz pierwszy, gdy szedł do Świdrygajłowa, stanęła mu w oczach tak wyraźnie. Sama ta myśl doprowadziła go do ponurej wściekłości. Najprzód, wtedy się już wszystko zmieni, nawet w jego własnem położeniu: należy niezwłocznie wyznać całą tajemnicę Duni. Należy nawet może zadenuncjować samego siebie, ażeby odciągnąć Dunię od jakiego nierozważnego kroku. List? Dziś zrana Dunia otrzymała jakiś list. Od kogo w Petersburgu mogłaby ona odbierać listy? Czyżby od Łużyna? Prawda, że tam pilnuje Razumichin; ale Razumichin o niczem nie wie. Może wypadałoby wtajemniczyć i Razumichina? Raskolnikow pomyślał o tem ze wstrętem.
Bądź co bądź, należy się coprędzej zobaczyć ze Świdrygajłowem, zadecydował ostatecznie. Dzięki Bogu, tu nietyle potrzebne są szczegóły, ile istota rzeczy; lecz jeżeli, jeżeli tylko jest on zdolny, jeżeli Świdrygajłow intryguje coś przeciwko Duni, to...
Raskolnikow zmęczył się tak dalece w ciągu tego czasu, przez cały ten miesiąc, że nie umiał już rozwiązywać podobnych pytań inaczej, jak zdaniem: „to go zabiję“, pomyślał w zimnej rozpaczy. Ciężkie uczucie przybiło mu serce: stanął na środku ulicy i zaczął się rozglądać: jaką drogą idzie i dokąd zaszedł? Znajdował się na ...skim prospekcie, o jakie trzydzieści do czterdziestu kroków od placu Siennego, który już minął. Całe pierwsze piętro domu na lewo zajęte było przez restaurację. Wszystkie okna były otwarte na rozcież; restauracja sądząc po sylwetkach ruszających się w oknach, była natłoczona. Z okien dolatywały odgłosy pieśni, brzęk klarnetu, skrzypiec i huk tureckiego bębna. Słychać było piski kobiet. Chciał się cofnąć, nie pojmując, dlaczego skręcił na ten prospekt, gdy nagle, w jednem z narożnych okien traktjerni, spostrzegł siedzącego przy samem oknie, za stołem z herbatą, z fajką w ustach, Świdrygajłowa. Uderzyło go strasznie, aż do przestrachu. Świdrygajłow przyglądał mu się i śledził go w milczeniu i, co odrazu spostrzegł Raskolnikow, usiłował jakgdyby wstać i odejść niepostrzeżenie od okna. Raskolnikow zaraz udał, że go nie widzi i że w zamyśleniu patrzy w inną stronę, ale nie przestawał go śledzić z pod oka. Serce biło mu silnie. Tak jest, Świdrygajłow widocznie nie chce być widzianym. Odjął fajkę od ust i już się chciał schować; ale wstawszy i odsunąwszy krzesło, widocznie spostrzegł nagle, że Raskolnikow widzi go i śledzi. Między nimi zaszło coś podobnego do sceny ich pierwszego spotkania u Raskolnikowa, w czasie snu. Filuterny uśmiech ukazał się na twarzy Świdrygajłowa i rozszerzał się coraz bardziej. I ten i tamten wiedzieli, że obaj widzą i śledzą się nawzajem. Nareszcie Świdrygajłow roześmiał się na cały głos.
— No, no! Wchodź pan, kiedy pan chcesz; jestem tutaj! — zawołał z okna.
Raskolnikow skręcił na schody do restauracji.
Zastał go w maleńkiej, tylnej stancyjce, o jednem oknie, przytykającej do wielkiej sali, gdzie na dwudziestu małych stolikach, przy akompanjamencie zawziętych wrzasków chóru śpiewaków, pili herbatę kupcy, urzędnicy i mnóstwo różnych ludzi. Skądciś dolatywał stuk bil na bilardzie. Na stoliku przed Świdrygajłowem stała zaczęta butelka szampańskiego i kieliszek do połowy napełniony winem. W stancji znajdował się jeszcze mały grajek, z małą ręczną katarynką, i tęga o czerwonych policzkach dziewczyna, w podkasanej pasiastej spódnicy i w kapeluszu tyrolskim z wstążkami, śpiewaczka, lat osiemnastu, która, nie zważając na śpiewy chóralne w sąsiednim pokoju, śpiewała przy akompanjamencie chłopca, dość piskliwym kontraltem, jakąś pieśń lokajską...
— No, dosyć będzie! — przerwał jej Świdrygajłow przy wejściu Raskolnikowa.
Dziewczyna natychmiast urwała i stanęła w pełnym szacunku oczekiwaniu. Śpiewała swoją rymowaną bajdę także z jakimś odcieniem powagi i szacunku na twarzy.
— Hej, Filipie, kieliszek — zawołał Świdrygajłow.
— Nie będę pił wina: — ozwał się Raskolnikow.
— Jak pan chcesz, ja nie dla pana. Pij, Kasiu! Dziś cię już nie będę potrzebował, odejdź.
Nalał jej cały kieliszek wina i położył rubla. Kasia wypiła kieliszek wina odrazu jak piją kobiety, to jest nie odrywając ust, wzięła papierek, pocałowała Śwdirygajłowa w rękę, którą ten podał jej z całą powagą i wyszła z pokoju, a za nią powlókł się i mały grajek. Oboje zostali przyprowadzeni z ulicy. Świdrygajłow jeszcze tygodnia nie mieszkał w Petersburgu, a już wszystko było u niego jakoś na stopie patrjarchalnej. Lokaj z restauracji, Filip, był już także jego „znajomym“ i nadskakiwał mu zapobiegliwie. Drzwi do sali zamykały się; Świdrygajłow w tej stancyjce był jak u siebie i spędzał w niej nieomal całe dnie. Restauracja była brudna, licha i nawet mniej niż drugorzędna.
— Szedłem do pana — zaczął Raskolnikow — ale dlaczego nagle zawróciłem na prospekt ..ski z placu Siennego! Ja tu nigdy nie skręcam i nie bywam. Z Siennego idę na prawo. Bo i droga do pana nie tędy. Ledwiem jednak skręcił, otóż i pan! To szczególne.
— Dlaczego pan lepiej odrazu nie powiesz, że to cud!
— Bo może to tylko wypadek.
— Dziwni są jednak ci ludzie! — zaśmiał się Świdrygajłow — choćby byli przekonani nawet, żaden się nie przyzna, że wierzy w cuda! Wszak mi pan mówisz, że „może“ to wypadek. Ani sobie pan wyobrażasz, jacy są tchórze, gdy idzie o własne zdanie! Nie mówię o panu. Pan masz własne zdanie i nie stchórzyłeś pan, gdy szło o nie. Tem właśnie obudziłeś pan moją ciekawość.
— Niczem więcej?
— Toć i tego dosyć.
Świdrygajłow był widocznie trochę podniecony, ale tylko troszeczkę; wina wypił, ledwie pół kieliszka.
— Zdaje mi się, żeś pan przyszedł do mnie wcześniej, aniżeli się pan dowiedział, że jestem zdolny mieć to, co pan nazywasz własnem zdaniem — zauważył Raskolnikow.
— No, wtedy to było co innego. Każdy ma swoje widzimisię. A co się tyczy cudu, to powiem panu, że zdaje się, przespałeś pan te dwa, trzy dni ostatnie. Sam panu naznaczyłem schadzkę i w tej restauracji i niema w tem żadnego cudu, żeś pan tu prosto przyszedł; sam objaśniłem całą drogę, opowiedziałem gdzie jest i w jakich godzinach można mnie tu zastać. Pamiętasz pan?
— Zapomniałem — dodał ze zdziwieniem Raskolnikow.
— Wierzę. Dwa razy mówiłem panu. Adres odbił się w pańskiej pamięci mechanicznie. I skręciłeś pan tu mechanicznie, a jednak ściśle według adresu, sam o tem nie wiedząc. Kiedym mówił wtedy do pana, to nawet widziałem, że mnie pan nie zrozumiałeś. Zanadto się pan zdradzasz, panie Rodjonie. A przytem, jestem przekonany, że w Petersburgu znajduje się wielu ludzi, którzy, chodząc, rozmawiają sami ze sobą. To miasto półwarjatów. Gdyby był zwyczaj badań publicznych, to medycy, prawnicy i filozofowie mogliby dokonać nad Petersburgiem cennych doświadczeń, każdy w zakresie swojej specjalności. Rzadko, ażeby się gdzie spotkało tyle ponurych, wyraźnych i dziwnych wpływów na duszę człowieka, jak w Petersburgu. Ileż wart jest np. wpływ klimatu! A jednak jest to administracyjne centrum całej Rosji i jego cechy powinny się odbijać na wszystkiem. No ale co tam o tem: wie pan, że już niejednokrotnie przyglądałem się panu z boku. Wychodzisz pan z domu — głowa do góry. Po dwudziestu krokach zaczynasz ją pan opuszczać, ręce zakładasz pan w tył. Patrzysz pan i oczywiście ani zaczynasz pan ruszać ustami i rozmawiać sam ze sobą, przyczem niekiedy uwalniasz pan rękę i deklamujesz pan, nakoniec stajesz pan w pośród drogi na długo. To bardzo niedobrze. Może pana kto śledzi oprócz mnie, a to wcale nie na rękę. Dla mnie w gruncie rzeczy jest to obojętne i ja pana nie wyleczę, ale pojmujesz mnie pan oczywiście.
— A czy pan wie, że mnie śledzą? — zapytał Raskolnikow, patrząc nań badawczo.
— Nie, o niczem nie wiem — jakby ze zdziwieniem odparł Świdrygajłow.
— No, to zostawmy mnie w spokoju — marszcząc brwi wyszeptał Raskolnikow.
— Dobrze, dajmy panu spokój.
— Powiedz pan lepiej, jeżeli tutaj przychodzisz pić i sameś mi naznaczył tu dwa razy schadzkę, to dlaczego, kiedym patrzył w okna z ulicy, chowałeś się pan i chciałeś wyjść. Ja to doskonale widziałem.
— He, he, a dlaczegóż wtedy, kiedym do pana przyszedł, leżałeś pan na sofie i udawałeś, że śpisz, zauważyłem to doskonale.
— Mogłem mieć... powody... sam pan wiesz jakie.
— I ja mogłem mieć swoje powody, chociaż się pan o nich nie dowiesz.
Raskolnikow opuścił prawy łokieć na stół, podparł palcami prawej ręki podbródek i bacznie jął się przyglądać Świdrygajłowi. Patrzył przez chwilę na jego twarz, która już przedtem go uderzała. Była to jakaś dziwna twarz, podobna raczej do maski: biała, rumiana, z różowemi wargami, z jasno blond brodą i z dość jeszcze gęstemi blond włosami. Oczy były jakoś za niebieskie a ich wejrzenie jakoś za ciężkie i nieruchome. Było coś strasznie nieprzyjemnego w tej pięknej i nie starzejącej się, wnosząc z lat, twarzy. Ubranie Świdrygajłowa było wykwintne, lekkie, szczególnie zaś wytworną miał bieliznę. Na palcu widniał ogromny pierścień z drogim kamieniem.
— Ach czyż i z panem mam mieć tyle ambarasu — rzekł nagle Raskolnikow, z konwulsyjną niecierpliwością domagając się szczerej rozmowy — chociaż może pan jesteś nawet najniebezpieczniejszym człowiekiem, gdybyś pan zechciał szkodzić, ale ja nie chcę się już krygować przed panem. Przekonam pana zaraz, że nie tyle dbam o siebie, ile się panu zdaje. Dowiedz-że się pan, że przyszedłem powiedzieć panu wprost, iż jeżeli pan trwasz w swoich dawnych zamiarach co do mojej siostry i że jeśli w tym celu chciałbyś co skorzystać z tego, w co się pan w tych dniach wtajemniczyłeś, to ja pana zabiję przedtem, nim mnie pan wsadzisz do więzienia. A wierzaj pan memu słowu; sam pan wiesz, że umiem słowa dotrzymać. Powtóre, jeżeli masz pan mi co do powiedzenia, bo mi się ciągle zdawało ostatniemi czasy, że mi chcesz coś powiedzieć, to gadaj pan prędzej, bo czas drogi i może już wkrótce będzie zapóźno.
— Gdzież się to pan tak śpieszysz? — zapytał Świdrygajłow, przypatrując mu się ciekawie.
— Każdy ma przed sobą drogę — ponuro i niecierpliwie odparł Raskolnikow.
— Sameś się pan przecie domagał otwartości, a przy pierwszem pytaniu odmawiasz odpowiedzi — zauważył Świdrygajłow z uśmiechem. — Panu się ciągle zdaje, że ja mam jakieś zamiary i dlatego patrzysz pan na mnie podejrzliwie. Ha, w pańskiem położeniu nie jest to rzeczą dziwną. Lecz, pomimo całej chęci zbliżenia się z panem, nie będę jednak usiłował przekonywać go, że się pan mylisz. Dalibóg, gra świec nie warta, a i mówić z panem o czemś nadzwyczajnem nie miałem wcale zamiaru.
— Na cóż więc tak byłem panu wtedy potrzebny? Wszak się pan tak kręciłeś koło mnie?
— Poprostu jako osobistość nader ciekawa dla obserwacyj. Podobałeś mi się pan przez fantastyczność swojego położenia, jedynie przez to! Przytem, jesteś pan bratem osoby, która mnie bardzo obchodziła i nareszcie od tej samej osoby w swoim czasie strasznie wiele i często słyszałem o panu, z czego doszedłem do przekonania, że pan masz na nią wpływ znaczny; czyż to jeszcze mało? He, he he! Zresztą, przyznaję, pańskie zapytanie jest dla mnie zanadto obszerne i trudno mi jest na nie odpowiedzieć panu. No choćby naprzykład teraz, przyszedłeś pan do mnie nie tylko za interesem, ale jeszcze po coś nowego? Wszak tak? Wszak tak? — nastawał Świdrygajłow z figlarnym uśmiechem — wyobraź że pan sobie, że ja sam, jeszcze jadąc tutaj w wagonie, liczyłem na pana, że mi pan także powiesz coś nowego i że uda mi się coś niecoś pożyczyć od pana! Tacy z nas bogacze!
— Co niby pożyczyć?
— Jakby tu panu powiedzieć? Czy ja wiem. Co? Widzisz pan w jakiej dziurze przebywam cały czas i to przypada do gustu, to jest nietyle do gustu, ile że trzeba przecież gdzieś siedzieć. No choćby ta biedna Kasia, widziałeś ją pan?... No, niechbym chociaż był obżartuchem, gastronomem, ale oto co mogę jeść! (Wskazał palcem na kąt, gdzie na maleńkim stoliczku, na cynowym półmisku stały resztki okropnego befsztyku z kartoflami). A propos jadłeś pan obiad? Ja bo zakąsiłem i więcej nie żądam. Wina, naprzykład, wcale nie pijam. Oprócz szampana, żadnego, a i szampana jeden kieliszek na cały wieczór, i to mnie głowa boli. Teraz kazałem sobie podać dla nabrania werwy, bo się gdzieś wybieram i widzisz mnie pan w usposobieniu niezwykłem. Dlategom się też i schował jak żak bo sądziłem, że mi pan przeszkodzisz; ale zdaje się — teraz wpół do piątej. Czy pan dasz wiarę, żeby też człowiek chociaż czemś był: no, obywatelem, ojcem, ułanem, fotografem, dziennikarzem... a tu nic, żadnej specjalności! Niekiedy aż nadto. Doprawdy myślałem, że mi pan powiesz coś nowego.
— Któż pan jesteś i pocoś pan tu przyjechał?
— Kim jestem? Pan wiesz: jestem szlachcicem, służyłem przez dwa lata w kawalerji, potem tak sobie szwędałem się po Petersburgu, potem ożeniłem się z Martą i mieszkałem na wsi. Oto jest moja biografja!
— Zdaje się, że pan jesteś graczem.
— Nie, jakim tam graczem! — Szulerem, nie graczem.
— Więc pan byłeś szulerem?
— I cóż, bili pana?
— Tak czasem. Bo niby co?
— A no więc mogłeś pan wyzywać na pojedynek... to ożywia.
— Nie przeczę panu, zresztą nie mam kwalifikacyj na filozofa. Przyznam, że przybyłem tu przedewszystkiem dla kobiet.
— Tak zaraz po pogrzebie żony.
— A tak — uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością Świdrygajłow. — I cóż stąd. Pan zdajesz się brać mi to za złe, że ja tak mówię o kobietach?
— To jest, czy biorę za złe rozpustę?
— Rozpustę! A, to pan do tego zmierza! Zresztą odpowiem panu kolejno o kobiecie wogóle; wiesz pan, jestem usposobiony do pogawędki. Powiedz mi pan, dlaczego się mam wstrzymywać? Poco mam rzucać kobiety, skoro ciągnie mnie coś do nich? Przynajmniej mam zajęcie.
— Więc pan tylko rozpustę masz na celu?
— No i cóż! rozpustę. Dobra sobie ta rozpusta. Lubię zresztą kwestję jasno postawioną. W tej rozpuście przynajmniej jest coś, opartego nawet na naturze, coś nie podległego fantazji, coś przebywającego trwale żarzącym się węgielkiem we krwi, coś wiecznie podniecającego, coś, czego nawet z biegiem lat trudno się pozbyć. No powiedz pan, czy to nie zajęcie w swoim rodzaju?
— Niema się czem szczycić. To choroba, i niebezpieczna.
— A, do tego pan zmierza! Nie przeczę, że to choroba jak wszystko, co przebiera miarkę, a tu bezwarunkowo wypadnie przebrać miarkę — ale to, najprzód, u jednego tak u drugiego inaczej, a powtóre, oczywiście, we wszystkiem zachować trza miarę, wyrachowanie, choćby i podłe cóż zrobić? Niech tego nie będzie, to chyba wypadłoby sobie w łeb palnąć. Zgadzam się, że człowiek przyzwoity powinien się nudzić, ale jednak...
— A pan mógłbyś sobie w łeb palnąć?
— Także! — ze wstrętem odparł Świdrygajłow — racz pan o tem nie mówić — dodał skwapliwie i nawet bez cienia fanaberji, którą zdradzały wszystkie jego poprzednie słowa. Nawet twarz jakby mu się zmieniła. — Przyznaję się do słabości nie do darowania, ale cóż zrobić: lękam się śmierci i nie lubię, kiedy mówię o niej. Wiesz pan, jestem po części mistykiem.
— A! Widma w postaci pani Marty! Cóż, dotąd jeszcze przychodzą?
— Niech je tam, nie wspominaj ich pan; w Petersburgu nie było ich jeszcze; pal je zresztą djabli! — zawołał z pewnem rozdrażnieniem. — Nie mówmy lepiej o tem... a zresztą... Hm! Ech, mało czasu, nie mogę długo służyć panu, a szkoda! Miałbym wiele do pogadania!
— A cóż panu tak pilno?... kobieta?...
— Tak, kobieta, niespodziewany wypadek... to jest nie...
— No, a brzydota tego całego otoczenia już nie działa na pana? Już straciłeś pan siłę powstrzymania się?
— A pan masz pretensję i do siły? He! he! he! Zadziwiłeś mnie pan nie na żarty, kochany panie, chociaż zawczasu wiedziałem, że to tak będzie. Pan zaś opowiadasz mi o rozpuście i o estetyce! Pan — Szyller, pan — idealista! Wszystko to, naturalnie tak być powinno i należałoby się dziwić, gdyby było inaczej, ale jednak, zawsze jakoś to dziwnie wygląda w rzeczywistości... Ach, szkoda, że mało czasu, bo pan sam jesteś arcyciekawą postacią! A propos, lubisz pan Szyllera? Ja go bardzo lubię.
— Jaki też jednak z pana fanfaron! — z jawnym wstrętem wymówił Raskolnikow.
— Co to, to dalibóg nie! — śmiejąc się, odparł Świdrygajłow — a zresztą, nie sprzeczam się, niech sobie będzie fanfaron; ale dlaczegóżby sobie i nie pofanfaronować, skoro to nie obraża nikogo. Siedem lat przemieszkałem na wsi u mojej żony, i dlatego, trafiwszy teraz na człowieka tak rozumnego jak pan, rozumnego i ciekawego w najwyższym stopniu, poprostu rad jestem, że pogawędzę, a przytem wypiłem te pół kieliszka wina i już mi trochę uderzyło do głowy. A co większa istnieje pewien fakt, który mnie bardzo zajął, ale o którym... zamilczę. Dokąd to pan? — zapytał nagle z przestrachem Świdrygajłow.
Raskolnikow zaczął wstawać. Zrobiło mu się i ciężko i duszno i tak nieporęcznie, że tu przyszedł. Co do Świdrygajłowa, upewnił się, że jest to najprędszy i najlekkomyślniejszy z łotrów na świecie.
— E-ech! Posiedź pan, zostań pan — prosił Świdrygajłow — każ że pan, sobie podać herbaty. No posiedź pan no, już nie będę gadał głupstw, to jest o sobie. Coś panu powiem. No chcesz pan opowiem panu, jak mnie kobieta mówiąc pańskim stylem „ratowała?“ To będzie nawet odpowiedzią na pańskie pierwsze pytanie, tą osobą bowiem jest pańska siostra! Czy można opowiadać? A i czas zabijemy.
— Opowiadaj pan, spodziewam się jednak, że...

— O, bądź pan, spokojny! Przytem panna Eudoksja nawet w tak złym i pustym człowieku, jak ja, może wzbudzić jedynie najgłębszy szacunek.

ROZDZIAŁ IV

— Wiesz pan może (zresztą sam już to panu mówiłem) — zaczął Świdrygajłow — że siedziałem tu w więzieniu za długi, i nie miałem najmniejszych środków do uregulowania olbrzymiej należności. Nie będę się wdawał w szczegóły, jak mnie wtedy wykupiła Marta, pan wiesz przecie do jakiego ogłupienia może pokochać kobieta? Była to kobieta uczciwa, wcale nie głupia, lubo i bez żadnego wykształcenia. Wyobraźże pan sobie, że to ta sama, zazdrosna i uczciwa kobieta, postanowiła zawrzeć ze mną, po wielu okropnych wybuchach gniewu i wymówek zawrzeć pewnego rodzaju kontrakt, do którego stosowała się przez cały czas naszego pożycia. Trzeba panu wiedzieć, że była ona znacznie starszą ode mnie, a przytem ciągle nosiła w ustach jakąś zbyteczną zatyczkę. Miałem tyle świństwa w duszy i swojego rodzaju szlachetności, że powiedziałem jej otwarcie, że zupełnie wiernym jej być nie mogę. Wyznanie to przyprawiło ją o wściekłość, lecz zdaje się, moja rubaszna szczerość podobała jej się do pewnego stopnia: „Widocznie nie chce oszukiwać, kiedy sam zawczasu ostrzega“, no, a dla kobiety zazdrosnej, to najważniejsze. Po długich łzach zawarliśmy ze sobą pamięciowy kontrakt mniej więcej taki: najprzód, ja nigdy nie opuszczę żony i zawsze zostanę jej mężem; powtóre bez jej pozwolenia nigdzie się nie oddalę; potrzecie stałej kochanki nie będę miał nigdy; poczwarte, za to żona pozwala mi spojrzeć niekiedy na wiejskie dziewuchy, ale i to za jej tajemnem zezwoleniem; popiąte niech mnie Bóg broni pokochać kiedy jaką kobietę naszego stanu; poszóstę, gdyby na wypadek, czego Boże broń, miała mnie opanować jaka żądza, większa i poważniejsza, to powinienem się wyspowiadać przed żoną. Co do ostatniego punktu, Marta była zresztą dość spokojna; była to rozumna kobieta, nie mogła więc patrzeć na mnie inaczej jak na rozpustnika i wietrzchnika, który poważnie nigdy nie byłby w stanie pokochać. Ale kobieta rozumna i zazdrosna, to dwie rzeczy różne, i w tem właśnie była bieda. Zresztą, ażeby bezstronnie sądzić o niektórych ludziach, trzeba przedtem wyrzec się niektórych poglądów i przyzwyczajenia do otaczających nas zazwyczaj ludzi i przedmiotów. Na zdaniu pańskiem, bardziej niż na czyjem innem, mam prawo polegać. Możeś pan dużo śmiesznego i niebywałego słyszał o mojej żonie. Istotnie miała ona niektóre arcyśmieszne przyzwyczajenia; ale powiem panu otwarcie, że serdecznie żałuję wielu przykrości, jakie sam jej sprawiłem. No dość zdaje się pochwał, oraison funébre, od najczulszego męża dla najczulszej żony. W wypadkach kłótni, ja przeważnie milczałem i nie rozdrażniałem się, i ten chłód mój prawie zawsze trafiał do celu; wywierał na nią wpływ i podobał jej się nawet; bywały nawet wypadki, że się mną szczyciła. Ale siostry pańskiej strawić nie mogła. I jak się to stało, że zaryzykowała wziąć taką piękność do swego domu na guwernantkę! Tłumaczę to tem, że żona była kobietą gorącą i wrażliwą, i że, poprostu, sama się zakochała, literalnie zakochała się w siostrze pańskiej. Co prawda i panna Eudoksja sama zrobiła pierwszy krok — czy dasz pan wiarę? Czy dasz pan wiarę, że żona dochodziła do tego, że aż się na mnie z początku gniewała za moje ciągłe milczenie o pańskiej siostrze, za to, że jestem taki obojętny na jej nieustanne i rozkochane zdania o pannie Eudoksji? Sam nie rozumiem, czego jej się chciało. Nie bez tego, żeby nie opowiedziała pannie Eudoksji wszystkich moich sprawek. Miała ona nieszczęśliwą pasję opowiadania wszystkim bez wyjątku naszych sekretów rodzinnych i skarżenia się przed wszystkimi na mnie: jakże mogłaby pominąć nowego i pięknego sprzymierzeńca? Przypuszczam, że o niczem innem nie mówiły, jak o mnie i bezwątpienia panna Eudoksja dowiedziała się o tych wszystkich ponurych, tajemniczych bajkach, które o mnie opowiadają... Założę się, że i pan słyszałeś coś z tego?
— Słyszałem. Łużyn oskarżał pana, żeś pan nawet był przyczyną śmierci dziecka. Czy to prawda?
— Proszę pana, zostaw pan w spokoju te wszystkie nikczemności — ze wstrętem i szorstko odparł Świdrygajłow — jeżeli pan tak koniecznie zechcesz się dowiedzieć o tej bajce, to kiedykolwiek opowiem panu osobno, a teraz..
— Mówiono także o jakimś pańskim lokaju na wsi, i że jakobyś pan także przyczynił się do czegoś.
— Proszę pana, dosyć! — przerwał znowu, z wyraźnym zniecierpliwieniem, Świdrygajłow.
— Czy to nie będzie ten lokaj, co to przychodził do pana po śmierci fajkę panu nakładać? — rozdrażniał go coraz bardziej Raskolnikow.
Świdrygajłow uważnie popatrzył na Raskolnikowa i temu zdało się, że w jego wejrzeniu przebiegał jak błyskawica złowrogi uśmiech, ale zapanował nad sobą i odparł bardzo grzecznie:
— Tak, ten sam. Widzę, że to pana także bardzo obchodzi i będę sobie poczytywał za obowiązek przy pierwszej sposobności zadość uczynić zaciekawieniu pańskiemu co do wszystkich punktów z osobna. Do licha! widzę, że istotnie mogę się wydać komu postacią romantyczną. Osądź że pan, do jakiego stopnia powinienem, wobec tego, dziękować mojej połowicy za to, że nagadała o mnie pańskiej siostrze tyle tajemniczych i ciekawych rzeczy. Nie chcę przesądzić wrażenia, ale w każdym razie, było to dla mnie na rękę. Pomimo naturalnego wstrętu panny Eudoksji do mnie i, pomimo, że byłem zawsze ponury i odpychający zaczęła mnie nareszcie żałować, żałować człowieka zgubionego. A gdy serce dziewczyny uczuje litość, to grozi mu poważne niebezpieczeństwo. Bezwarunkowo zapragnie ono „uratować“ i dodać ducha i wskrzesić i powołać do zadań szlachetnych i odrodzić do nowego życia i czynów. Czego bo nie da się namarzyć w tym guście. Ja zaraz spostrzegłem, że ptaszek sam wpada w siatkę i przygotowałem się odpowiednio. Zdajesz się pan być z tego niezadowolony. Ale jak panu wiadomo, skończyło się na niczem (do licha jakże ja dużo piję wina!). Wie pan, zawsze żałowałem, z początku, że los nie przysłał na świat pańskiej siostry w drugim lub trzecim wieku naszej ery w postaci, dajmy na to, córy jakiego panującego księcia lub innego władcy czy prokonsula w Azji Mniejszej. Bezwątpienia, byłaby jedną z męczennic i, naturalnie, śmiałaby się gdyby jej wyrwano piersi rozpalonemi cęgami. Umyślnie poddałaby się tej katuszy, a w czwartym i piątym wieku uciekłaby na pustynię Egipską i przebyłaby tam trzydzieści lat, karmiąc się korzonkami, wśród zachwytów i widzeń. Jedynem jej pragnieniem, jej żądzą, jest przyjąć cudzą mękę na siebie, a pozbawmy ją tej męki, to gotowa nawet wyskoczyć przez okno. Słyszałem coś o jakimś panu Razumichinie. Ma to być chłopczyk do rzeczy (co zresztą i nazwisko jego wskazuje: widocznie seminarzysta), no to niechże sobie strzeże pańskiej siostry. Jednem słowem, zdaje mi się, że ją odgadłem i poczytuję to sobie za zaszczyt. Lecz, tak jak wówczas, to jest w początkach znajomości, człowiek, jak panu wiadomo, postępuje jakoś głupiej, lekkomyślniej, widzi błędnie, zupełnie inaczej, niż jest w istocie. Do licha, dlaczegóż ona taka piękna? Nie moja w tem wina! Słowem, zacząłem od najgwałtowniejszej żądzy. Panna Eudoksja jest strasznie cnotliwa, okropnie, niesłychanie. (Zwróć pan uwagę, komunikuję to panu o pańskiej siostrze, jako fakt. Jest to może stan chorobliwy, pomimo jej głębokiego rozumu, i to jej zaszkodzi). Wtem, napatoczyła mi się jakaś dziewczyna Parasza, czarnooka Parasza, którą tylko co przywieziono z sąsiedniej wioski, dziewucha wiejska, i której nigdy jeszcze dotąd nie widziałem, bardzo ładna, ale głupia nie do wiary: zaraz w płacz, zbiegła się cała czeladź i stał się skandal. Raz po obiedzie, panna Eudoksja umyślnie spotkała mnie samego w ogrodzie i z błyszczącemi oczyma zażądała ode mnie, ażebym dał spokój biednej dziewczynie. Była to pierwsza nasza rozmowa sam na sam. Oczywiście, uważałem sobie za zaszczyt zadośćuczynić jej życzeniu, udałem zdziwionego i zażenowanego, słowem odegrałem swoją rolę wcale niezgorzej. Zaczęły się schadzki, potajemne rozmowy, morały, nauki, prośby, błagania, nawet łzy, czy dasz pan wiarę, — łzy nawet! Oto do jakiej siły dochodzi niekiedy u pewnych panien zapał do propagandy! Oczywiście, zwaliłem wszystko na swój los, udałem największego i niezawodnego środka zwyciężenia serca kobiety, środka, który nigdy i nikogo nie zawiódł, który oddziaływa stanowczo na wszystkie co do jednej, bez żadnego wyjątku. Tym środkiem — pochlebstwo. Niema na świecie nic trudniejszego od szczerości: bodaj jedna setna nutki fałszywej, to zaraz wynika dysonans, a po nim skandal. Jeśli zaś w pochlebstwie wszystko aż do ostatniej nutki jest fałszywem, to wtedy jest ono przyjemnem i słuchanem bywa nie bez zadowolenia; choćby z zadowoleniem. I pomimo całej nieraz rubaszności pochlebstwa, przynajmniej połowę przyjmuje się w niem za prawdę. I to stosuje się do wszystkich stanów i gatunków. Nawet westalkę można skusić pochlebstwem, cóż dopiero zwyczajnych ludzi! Bez śmiechu nie mogę sobie przypomnieć, jak raz skusiłem pewną damę, przywiązaną do swego męża, do swoich dzieci i do cnót swoich. Jakie to było wesołe i jak mało zadałem sobie pracy! A dama istotnie była cnotliwą, przynajmniej po swojemu. Cała moja taktyka polegała na tem, że poprostu byłem co chwila spłaszczony i czołem biłem przed jej zaletami. Schlebiałem bezbożne i ledwie bywało doczekam się uścisku dłoni, nawet spojrzenia, to zaraz robię sobie wymówki, że otrzymałem to od niej siłą, że się tak opierała, iż nigdym z pewnością nic nie wskórał, gdybym sam nie był tak zepsuty; że ona, dzięki swej niewinności, nie przypuszczała podstępu i poddała się nieumyślnie, sama o tem nie wiedząc, nie pragnąc i t. p. i t. p. jednem słowem, dotarłem do celu a moja pani była do najwyższego stopnia pewna, że jest niewinna i cnotliwa i że spełnia wszystkie obowiązki z całą sumiennością, a zginęła całkiem niespodzianie. I jakże się oburzyła na mnie, kiedym jej koniec końców oznajmił, że według mego najuczciwszego przekonania, i ona dała się pociągnąć pragnieniu rozkoszy, jak ja. Biedna moja Marta także strasznie łapała się na pochlebstwa i, gdybym był chciał tylko, to bezwarunkowo zapisałaby mi cały swój majątek jeszcze za życia. (Jednakże za wiele piję wina i rozgadałem się okropnie). Sądzę, że się pan obrazisz, jeżeli teraz zeznam, że ten sam środek zaczynał skutkować i na pannę Eudoksję. Atoli ja sam byłem głupi i niecierpliwy i zepsułem całą sprawę. Pannie Eudoksji już kilka razy przedtem (a raz osobliwie) strasznie się nie spodobał wyraz moich oczu. Czy dasz pan wiarę? Jednem słowem coraz to silniej i nieostrożniej wybuchał w nich płomień, który ją przerażał i nareszcie stał się jej nienawistnym. Nie potrzebuję się wdawać w szczegóły, dość żeśmy się rozstali. Tu znowu palnąłem głupstwo. Zacząłem najrubaszniej w świecie wykpiwać te wszystkie propagandy i zabiegi; Parasza znowu wystąpiła na scenę i to nie sama jedna, słowem, zaczęła się Sodoma. Ach, gdybyś pan widział choć raz w życiu oczy swojej siostry tak jak one umieją błyszczeć! To nic, że jestem teraz pijany i że wypiłem właśnie cały kieliszek wina, mówię prawdę; zapewniam pana, że ten wzrok śnił mi się; nareszcie, nie mogłem już znosić szelestu jej sukni. Sądziłem, że oszaleję nigdym nie mógł przypuszczać, że dojdę do takiej wściekłości. Jednem słowem, wypadało mi się pogodzić; ale było to niepodobieństwem. I wyobraź pan sobie co wtedy uczyniłem? Do jakiego stępienia władz umysłowych wściekłość może doprowadzić człowieka! Niech pan nic nigdy nie przedsiębierze we wściekłości. Licząc na to, że panna Eudoksja w gruncie rzeczy jest w nędzy (ach przepraszam, chciałem powiedzieć... lecz zresztą, czyż to nie wszystko jedno?), jednem słowem, że żyje z pracy rąk, że musi utrzymywać matkę i pana (ach, dolicha, znowu się pan krzywi...), postanowiłem zaofiarować jej wszystkie moje pieniądze (około trzydziestu tysięcy rubli miałem wtedy do rozporządzenia), ażeby tylko uciekła ze mną choćby tu do Petersburga. Oczywiście, byłbym jej zaraz wyznał miłość, przywiązanie i t. d. i t. d. Dasz pan wiarę, zagalopowałem się tak dalece, że gdyby mi była rzekła: zarżnij, lub otruj Martę i ożeń się ze mną, byłbym tego natychmiast dokonał. Atoli skończyło się wszystko katastrofą znaną panu, i sam pan osądź, do jakiej wściekłości dojść mogłem, gdym się dowiedział, że Marta wydobyła tego obrzydliwego łotra Łużyna i o mało nie skleciła małżeństwa, co w gruncie rzeczy, byłoby tem samem, co ja zamierzałem uczynić. Czy tak? Czy tak? Wszak tak? Widzę, żeś pan zaczął słuchać coś zbyt uważnie... zajmujący młodzieńcze...
Świdrygajłow niecierpliwie uderzył pięścią w stół. Zaczerwienił się. Raskolnikow widział, że kieliszek czy półtora kieliszka szampana, które był wypił nieznacznie, po troszku, oddziałały nań chorobliwie i postanowił skorzystać ze sposobności. Świdrygajłow wydawał mu się bardzo podejrzanym.
— No teraz jestem zupełnie pewny, żeś pan i tu przybył, mając na względzie moją siostrę — rzekł do Świdrygajłowa wprost, bez ogródek, ażeby go jeszcze więcej rozdrażnić.
— Ech, co też pan gada — jakby spostrzegł się nagle Świdrygajłow — wszak panu mówiłem... a przytem pańska siostra znosić mnie nie może.
— No, co do tego, to jestem pewny, że nie może...
— Pewny pan jesteś, że nie może? (Świdrygajłow zmrużył oczy i uśmiechnął złośliwie). Masz pan słuszność, ona mnie nie cierpi; ale nigdy nie zaręczaj pan za stosunki męża i żony, albo dwojga kochanków. Oni mają zawsze pewien kącik nieznany osobom trzecim, ale wybornie znany im samym. Pan ręczysz za to, że panna Eudoksja czuła dla mnie wstręt tylko?
— Z niektórych słów i półsłówek pańskich widzę, że pan masz i teraz jakieś zamiary i plany co do Duni, oczywiście, podłe.
— Jakto! Wyrwały mi się takie słowa i półsłówka? — jak naiwniej przeraził się nagle Świdrygajłow, nie oburzywszy się bynajmniej epitetem, jakim ochrzczone zostały jego zamiary.
— Toć one się i teraz wyrywają. No, czego się pan naprzykład tak lękasz? Czego się pan przestraszyłeś tak nagle?
— Ja się lękam i przepraszam? Lękam się pana? To raczej pan powinienbyś się mnie lękać, cher ami. Także dziwactwo... Zresztą, jestem trochę pijany, widzę to: o mało mi się znów nie wyrwało... Do licha z winem! Ej, wody!
Porwał butelkę i bez ceremonji wyrzucił ją za okno. Filip przyniósł wodę.
— To wszystko głupstwo — rzekł Świdrygajłow, maczając ręcznik i przykładając go do skroni — a ja pana mogę jednem słówkiem poskromić i wniwecz obrócić wszystkie pańskie domysły. Czy pan wiesz, że ja się żenię?
— Mówiłeś mi to pan już dawniej.
— Mówiłem? Zapomniałem. Ale wówczas nie mogłem mówić stanowczo, bo jeszcze nawet nie widziałem narzeczonej; miałem tylko zamiar. No a teraz, mam już narzeczoną, i sprawa już ubita i gdyby nie pilne interesy, zarazbym pana wziął z sobą i zawiózłbym do nich, bo chciałbym pana prosić o radę. Ech, do licha! Brak już tylko dziewięciu minut. Patrz pan, spójrz pan na zegarek; a zresztą, opowiem panu, bo to rzecz zajmująca, moje małżeństwo, to jest w swoim rodzaju... Dokąd to pan? znowu odchodzisz?
— Nie, już teraz nie odejdę.
— Wcale pan nie odejdziesz? Zobaczymy! Ja pana tam zawiozę, to prawda, pokażę narzeczoną, ale tylko nie teraz, a teraz będziemy się musieli rozłączyć. Pan na prawo, ja na lewo. Znasz pan tę Resslich? Tę samą Resslich, u której ja teraz mieszkam, co? Słyszysz pan?... Nie? O czem pan myślisz? To ta sama, o której mówią że... ta dziewczynka, w wodzie, zimową porą, no słyszysz? No, więc to ona wszystko mi ułatwiła; nudzisz się, powiada do mnie, to się rozerwij trochę. A jak pan wiesz, jestem człowiekiem ponurym, znudzonym. Pan może myślisz, że jestem wesół? Nie, smutny jestem: nikomu nie wchodzę w drogę i siedzę w kącie; niekiedy przez trzy dni nikt ode mnie słowa nie usłyszy. A ta szelma Resslich, powiadam panu, wiesz pan, co ona sobie myśli: myśli, że jak się znudzę, żonę porzucę i wyjadę, a żona przejdzie pod jej opiekę, a wtedy, puści ją w obieg, w naszej sferze i wyżej. Powiada, że jest tam sobie taki osłabiony ojciec, były urzędnik, siedzi w fotelu i od dwóch lat nogą ruszyć nie może. Jest tam także, powiada, matka dama bardzo wyrozumiała, taka sobie mamunia. Syn służy gdzieś w gubernji i nie pomaga. Córka wyszła za mąż i nie odwiedza ich, a na karku dwoje małych siostrzeńców (niedość im swoich); odebrali z pensji dziewczynkę, ostatnią swoją córkę która za miesiąc skończy lat szesnaście, można ją więc już będzie za mąż wydać. To niby za mnie. Pojechaliśmy; jak tam u nich zabawnie; przedstawiam się: obywatel ziemski, wdowiec, znanego rodu, z takiemi a takiemi koligacjami z kapitałem; cóż z tego, że mam lat pięćdziesiąt a ona szesnaście? Kto to na to patrzy? A przecie to rzecz ponętna ha, ha, ha! Trzeba było widzieć, jakem rozmawiał z papą i mamą! Warto była zapłacić, żeby mi się tylko wtedy przypatrzeć! Ona wychodzi, dyga, możesz pan sobie wyobrazić, jeszcze w krótkiej sukience, pączek nierozwinięty; rumieni się, płonie, jak jutrzenka (naturalnie, powiedziano jej o co idzie). Nie wiem, jakiego pan jesteś zdania o kobietach, co do mnie jednak, ta nieśmiałość i łezki wstydu, mojem zdaniem, to lepsze od piękności, a ona przytem jest piękna, jak obrazek. Jasne włoski, wijące się jak baranek, usteczka pełne, różowe, nóżki prześliczne!... Otóż: poznaliśmy się, ja oznajmiłem im, że sprawy domowe wzywają mnie do odjazdu i nazajutrz, to jest w trzy dni po poznaniu, pobłogosławiono nas. Odtąd, jak przyjadę, biorę ją na kolana i tak ją trzymam przez całą wizytę... ona płonie co chwila, a ja ją ciągle całuję; mamunia zapewnia ją, że to przecie twój mąż, że więc tak potrzeba, no, słowem, malina. I to stanowisko obecne, narzeczonego, może nawet i lepsze jak stanowisko męża. Tu co się zowie, la nature et la vérité. Ha! ha! Rozmawiałem z nią ze dwa razy, wcale nie głupia; niekiedy tak ukradkiem spojrzy, że aż mrowie człowieka przejdzie. A wiesz pan, twarzyczkę ma jak Madonna Rafaela. Wszak Madonna Sykstyńska ma twarz fantazyjną, twarz wieszczki zbolałej, czy się to panu nie rzuciło w oczy? No, a tu zupełnie co innego.
Zaledwie nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz zawiozłem za półtora tysiąca rubli: djadem brylantowy, drugi z pereł i srebrną damską szkatułkę toaletową, o, takiej wielkości, z rozmaitemi dodatkami, tak, że aż twarzyczka Madonny cała stanęła w ponsach. Wczoraj wziąłem ją na kolana, ale snać już zanadto bez ceremonji, bo zaczerwieniła się, łezki pociekły, ale wydać się nie chce, choć ją ogień męczy. Wszyscy wyszli na chwilę, zostaliśmy sam na sam, rzuca mi się nagle na szyję (sama pierwszy raz), obejmuje mnie obiema rączkami, całuje i zapewnia, że będzie posłuszną, wierną i dobrą żoną, że zrobi mnie szczęśliwym, że całe swoje życie, każdą chwilę swego życia poświęci na to, ażeby tylko pozyskać mój szacunek i, „nic jej więcej nie trzeba, żadnych prezentów!“ Przyznaj pan że wysłuchanie takiego wyznania od szesnastoletniego aniołeczka, z rumieńcem dziewiczego wstydu i z łezkami zapału w oczętach, przyznaj pan, że to pokusa nielada? Co? Wszak to coś warte? No... to słuchajże pan... pojedziemy do mojej narzeczonej, tylko nie zaraz!
— Jednem słowem, ta rażąca różnica lat i pojęć budzi w panu żądze! I ożenisz się pan istotnie w ten sposób?
— Ha, cóż? Bezwarunkowo, każdy myśli o sobie i najweselej ten żyje, kto siebie samego najlepiej potrafi okpić. Ha! Ha! Ale cóż to pan całym dyszlem wjechałeś w cnotę? Oszczędź mnie, dobrodzieju, jestem grzesznikiem. He! he! he!
— A jednak zaopiekowałeś się pan dziećmi Marmeladowej. Zresztą... zresztą miałeś pan swoje przyczyny... wszystko rozumiem teraz.
— Dzieci wogóle lubię, bardzo lubię dzieci — zaśmiał się Świdrygajłow. — Co do tego, to mogę panu opowiedzieć arcyciekawy epizod, który ciągnie się dotąd. Pierwszego dnia po przyjeździe, zwiedziłem masę różnych jaskiń. Po siedmiu latach to nic dziwnego. Musiałeś pan pewno zauważyć, że nie śpieszę się bynajmniej do dawnych przyjaciół i kolegów. No i jak można będzie najdłużej, wytrzymam bez nich. Wie pan, na wsi śmiertelnie i mnie dręczyły wspomnienia o tych wszystkich tajemniczych kątach i kącikach, w których, kto umie, może wiele znaleźć. Do licha! Ludzie piją, młodzież wykształcona marnieje z bezczynności na niedających się urzeczywistnić snach i mrzonkach, paczy się nawskroś teorjami; skądciś zjechali się żydzi, chowają pieniądze, a reszta oddaje się rozpuście. Trafiłem na jakiś t. zw. wieczór tańcujący straszna kloaka (a ja lubię kloaki właśnie z błocikiem), no naturalnie, kan-kan, jakiego świat nie widział i jakiego za moich czasów nie bywało. Tak, to postęp. W tem, patrzę, dziewczynka lat trzynastu, ślicznie ubrana, tańczy i z jakimś wirtuozem; drugi przed vis à vis. Pod ścianą zaś siedzi jej matka! Nie możesz pan sobie wyobrazić, co to za kankan! Dziewczynka rumieni się, zażenowana, nareszcie obraża się i zaczyna płakać. Wirtuoz chwyta ją i zaczyna nią obracać na wszystkie strony, tłum śmieje się dokoła i (lubię w takich razach waszą publiczność choćby nawet kankanową), śmieją się i krzyczą: „Słusznie, bardzo słusznie! A nie przywozić dzieci!“ Co to mnie, to mi tam wszystko jedno, czy oni się tam pocieszają logicznie czy nielogicznie. Zaraz wybrałem sobie miejsce przy owej matce i zaczynam o tem, że jestem także z prowincji, że wszyscy tu są tak nieprzyzwoici, że nie umieją odróżniać prawdziwych zalet i oddawać należnych hołdów; zrobiłem wzmiankę, że mam dużo pieniędzy, zaprosiłem je do swojej karety; dowiozłem do domu, poznałem się, (stoją w jakimś kącie odnajętym od lokatorów, ledwie przyjechały). Powiedziano mi, że jak matka, tak córka poczytuje sobie za zaszczyt znajomość ze mną: dowiaduję się, że nie mają nigdzie punktu oparcia i że przybyły starać się o coś w jakimś urzędzie; ofiaruję usługi, pieniądze; zapewniają mnie, że przez pomyłkę pojechały na wieczór, sądząc, że tam istotnie odbywają się lekcje tańca; oświadczam się zchęcią ułatwienia nauki panience, a mianowicie języka francuskiego i tańca. Przyjmują z zapałem, poczytują sobie za zaszczyt i znamy się dotąd... Chcesz pan, możemy pojechać, tylko nie zaraz.
— Przestań pan, przestań mi opowiadać te swoje podłe anegdotki, rozpustny, nikczemny, lubieżniku!
— O, Szyllerze, Szyllerze nasz kochany! Où va-t-elle la vertu se nicher? Wie pan, że umyślnie będę panu opowiadał takie rzeczy, ażeby słuchać pańskich wykrzykników. Rozkosz!
— Ma się rozumieć, czyż sam, dla siebie nie jestem śmiesznym w tej chwili? — wyszeptał Raskolnikow.
Świdrygajłow śmiał się na całe gardło; nareszcie zawołał Filipa, zapłacił i zaczął wstawać:
— No, ale też i pijany jestem, assez causé! — rzekł — rozkosz!
— Któżby miał doznawać rozkoszy, jak nie pan — zawołał Raskolnikow, także wstając — czyż dla wyuzdanego rozpustnika chwalenie się takiemi triumfami nie jest rozkoszą, a przytem jeszcze w takich warunkach i przed takim człowiekiem jak ja?... To rozpala.
— No jeśli tak — z pewnem zdziwieniem odparł Świdrygajłow, patrząc na Raskolnikowa — jeśli tak, to i z pana porządny cynik. Przynajmniej masz pan w sobie duży materjał. Dużo pan ogarniasz myślą, no... chociaż i robić dużo pan możesz. Jednakże dosyć. Szczerze żałuję, że tak krótko mogłem mówić z panem, ale pan się mnie nie pozbędziesz... Posłuchaj no pan tylko...
Świdrygaiłow wyszedł z restauracji. Raskolnikow za nim. Świdrygajłow nie był jednak bardzo pijany: uderzyło mu tylko na chwilę do głowy, ale nietrzeźwość znikała z każdą minutą. Był czemś zajęty, czemś bardzo ważnem i marszczył brwi. Jakieś oczekiwanie wyraźnie go drażniło i niepokoiło. Dla Raskolnikowa w ostatnich chwilach jakoś się zmienił nagle i coraz bardziej stawał się brutalnym i złośliwym. Raskolnikow wszystko to widział i był także zaniepokojony. Podejrzewając Świdrygajłowa o coś coraz bardziej, postanowił udać się za nim.
Zeszli na trotuar.
— Pan na prawo, a ja na lewo, albo może naodwrót tylko — adieu, mon plaisir — do miłego widzenia!

I poszedł na prawo w stronę placu.

ROZDZIAŁ V

Raskolnikow udał się krok w krok za nim.
— A to co! — zawołał Świdrygajłow, odwracając się — wszak podobno mówiłem panu...
— To, to, że ja teraz nie odczepię się od pana.
— Co-o-o?
Obaj stanęli i obaj przez chwilę patrzyli sobie oko w oko, jakby mierząc się nawzajem.
— Ze wszystkich pańskich półpijanych opowiadań — ostro wymówił Raskolnikow — widzę najwyraźniej, żeś pan nietylko nie porzucił swoich podłych zamiarów względem mojej siostry, lecz bardziej niż kiedykolwiek jesteś pan niemi zajęty. Wiem, że dziś zrana moja siostra otrzymała jakiś list. Pan zaś przez cały czas ledwoś mógł usiedzieć na miejscu... Możesz pan nawet i wykopał po drodze jaką tam żonę, ale to niczego nie dowodzi. Pragnę przekonać się osobiście...
Raskolnikow bodaj czy sam mógł dokładnie określić o co mu właściwie chodziło i o czem pragnął się przekonać osobiście.
— To tak! A chcesz pan, zaraz zawołam policji?
— Wołaj!
Znowu postali przez chwilę jeden przed drugim. Nareszcie oblicze Świdrygajłowa zmieniło się. Widząc, że Raskolnikow nie zląkł się groźby, przybrał nagle minę wesołą i przyjacielską.
— To ci dopiero! Umyślnie nie zaczynałem rozmowy o pańskiej sprawie, choć oczywiście dręczy mnie ciekawość. Sprawa fantastyczna. Odłożyłem na drugi raz, ale, doprawdy, pan jesteś w stanie umarłego rozdrażnić... No, chodźmy, tylko zawczasu ostrzegam, że na chwilę muszę wpaść do domu po pieniądze; potem zamykam mieszkanie, biorę dorożkę i na cały wieczór na wyspy. Gdzież panu ze mną!
— Ja tymczasem pójdę nie do pana, ale do panny Zofji ażeby przeprosić, że nie byłem na pogrzebie.
— Jak pan sobie życzysz, ale panny Zofji niema w domu. Udała się z dziećmi do pewnej pani, pewnej ustosunkowanej damy — staruszki, mojej dawnej znajomej i opiekunki jakichś zakładów dobroczynnych dla sierot. Olśniłem tę damę, wniósłszy pieniądze za wszystkich trojga malców, zwłaszcza, że i na ochronki dodałem także trochę grosza, opowiedziałem jej wreszcie historję panny Zofji i to ze wszystkiemi szczegółami, nic nie tając przed nią. Wywarło to wrażenie nieopisane. Oto dlatego panna Zofja otrzymała zaproszenie przybycia dziś jeszcze do pałacu, w którem czasowo, powróciwszy z letniego mieszkania, bawi moja dobrodziejka.
— Wszystko mi jedno, ja swoją drogą wstąpię.
— Jak pan chcesz, tylko ja panu towarzyszyć nie będę; a mnie to po co! Otóż i dochodzimy do domu. Powiedz mi pan, wszak prawda, że dlatego spoglądasz na mnie tak podejrzliwie, iż byłem o tyle delikatnym i do tego czasu nie wybadywałem pana wcale... wiesz pan o czem? Wydało się to panu rzeczą niezwykłą; założę się, że tak! No i bądź tu delikatnym wobec tego.
— I podsłuchuj pod drzwiami!
— A, pan o tem! — roześmiał się Świdrygajłow — tak dziwnemby to było, gdybyś pan nie zapamiętał tego szczegółu. Ha! ha! Chociaż zrozumiałem coś z tego, coś pan tam nabajdurzył i naopowiadał pannie Zofji, ale, cóż z tego? Może jestem już tak zacofany, że nic zrozumieć nie mogę? Co, jak myślisz!? Oświeć mnie pan nowemi zasadami.
— Nic pan nie mogłeś słyszeć, kłamiesz pan!
— Ale ja nie o tem, nie o tem (choć zresztą coś niecoś słyszałem), ja nie mówię o tem, pocóż pan tak ciągle wzdychasz i wzdychasz. Jeśli tak, udaj się pan do władzy i powiedz, że oto tak i tak, zdarzył się ze mną taki wypadek: teorja mnie zawiodła. Jeżeli zaś jesteś pan przekonany, że podsłuchiwać pod drzwiami nie można, a stare fanciarki można mordować czem się zdarzy, do woli, to wyjeżdżaj pan jaknajprędzej, gdziekolwiek, do Ameryki! Uciekaj; młodzieńcze! Może jeszcze jest czas po temu! Mówię szczerze. Pieniędzy brak? Dam na drogę.
— Ja wcale o tem nie myślę — odburknął Raskolnikow ze wstrętem.
— Rozumiem (ale pan się nie trudź, jeżeli pan nie chcesz wiele mówić, to pan nie mów); rozumiem, jakie pana kwestje dręczą: pewno moralne. Pobudki obywatela i człowieka. W łeb je panie: na co one panu teraz? He i he! Czy dlatego, że dotąd jeszcze jesteś pan i obywatelem i człowiekiem? A skoro tak, to się było nie brać do rzeczy; poco, naco! No, zastrzel się pan, co, nie chce się?
— Widzę, że pan umyślnie chcesz mnie rozdrażnić, iżbym sobie odszedł...
— Ale! Dziwak z pana! Toć jużeśmy przyszli — proszę, bardzo proszę, na schody. Widzisz pan, to wejście do panny Zofji, spójrz pan, niema nikogo. Nie wierzysz pan. Zapytaj się pan u Kapernaumowa; ona tam klucz zostawia. Otóż właśnie sama pani de Kapernaumow. Co? co takiego? (głucha trochę). Wyszła? Dokąd? No, słyszałeś pan teraz? Niema jej i nie będzie może aż do późnego wieczora. No, teraz chodźmy do mnie. Wszak chciałeś pan zajść i do mnie? Otóż jesteśmy i u mnie. Pani Resslich niema w domu. Ta kobieta ma wieczne kłopoty, ale dobra zapewniam pana... możeby się panu przydała, gdybyś pan był nieco rozsądniejszy. No, racz pan zauważyć, wyjmuję z biurka ten papier pięcioprocentowy, (o, patrz pan wiele ich jeszcze!) a ten zostanie dziś zamieniony w kantorze weksli. Widziałeś pan? Dłużej nie mam czasu. Biurko się zamyka, mieszkanie się także zamyka i znów jesteśmy na schodach. No, chcesz pan, weźmiemy dorożkę? Ja na wyspy. Chcesz się pan przejechać? Przejedziemy się trochę. Zdaje się, deszcz za pasem, to nic, każemy podnieść budę...
Świdrygajłow siedział już w powozie, Raskolnikow doszedł do przekonania, że jego podejrzenia, przynajmniej w tej chwili, są niesłuszne. Nie odpowiedziawszy ani słowa, zawrócił się i poszedł z powrotem w kierunku placu Siennego. Gdyby się był odwrócił choć raz poza siebie byłby spostrzegł, jak Świdrygajłow, odjechawszy na sto kroków, zapłacił dorożkarzowi i sam znalazł się na trotuarze. Ale on już nic nie mógł widzieć i zniknął za węgłem. Wstręt głęboki odpychał go od Świdrygajłowa. „Że też mogłem choćby na chwilę spodziewać się czegoś od tego ordynarnego łotra, od tego zmysłowego rozpustnika i nikczemnika!“ — zawołał pomimo woli. — Prawda, że sąd ten wydał Raskolnikow nazbyt pośpiesznie i lekkomyślnie. Było coś w całem zachowaniu się Świdrygajłowa, co nadawało mu pozór oryginalności, jeżeli nie tajemniczości. Co się zaś tyczyło jego siostry, to Raskolnikow trwał jednak w upartem przekonaniu, że Świdrygajłow nie porzucił swoich planów co do niej. Ale już nazbyt ciężko i nieznośnie było dlań myśleć i rozważać to wszystko.
Swoim zwyczajem, zostawszy sam ze sobą, zaledwie uszedł dwadzieścia kroków, już wpadł w głęboką zadumę. Wszedłszy na most, zatrzymał się przy balustradzie i zaczął patrzeć na wodę. A tymczasem tuż przy nim stała Dunia.
Spotkał się z nią przy wejściu na most, ale minął ją: nie spostrzegłszy, że idzie; nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie na ulicy, to też przeraziła się niepomiernie. Stanęła i nie wiedziała, czy go zawołać, czy nie? Nagle spostrzegła szybko zmierzającego ku sobie Świdrygajłowa.
Ale ten zdawał się zbliżać ostrożnie i tajemniczo. Nie wszedł na most, lecz stanął na uboczu, na trotuarze, starając się wszelkiemi siłami, ażeby go Raskolnikow nie spostrzegł. Dunię zobaczył już zdaleka i zaczął jej dawać znaki. Wydało się jej, że znakami prosił ją, ażeby nie wołała brata i zostawiła go w spokoju, a natomiast przywołał ją do siebie.
Tak też zrobiła. Pocichutku obeszła brata i zbliżyła się do Świdrygajłowa.
— Chodźmy prędzej — szepnął Świdrygajłow. — Nie chcę, ażeby pan Rodjon wiedział o naszem spotkaniu. Uprzedzam panią, że siedziałem z nim niedaleko stąd w restauracji, gdzie mnie sam odszukał i ledwie się odczepiłem od niego. On wie skądciś o moim liście do pani i coś podejrzewa. Przecież chyba nie pani zdradziłaś mnie przed nim? A jeżeli nie pani, to któż?
— Jesteśmy już za węgłem — przerwała Dunia — teraz brat nas nie zobaczy. Oznajmiam panu, że dalej z panem nie pójdę. Powiedz mi pan wszystko tu; wszystko to można powiedzieć i na ulicy.
— Najprzód, wszystkiego tego na ulicy powiedzieć nie można; powtóre, musisz pani wysłuchać i panny Zofji; potrzecie, pokażę pani pewne dokumenty. A nareszcie, jeżeli pani nie zechcesz wejść do mnie, to odmawiam wszelkich wyjaśnień i natychmiast odchodzę. Przytem, proszę panią nie zapominać, że arcyciekawa tajemnica braciszka pani, spoczywa całkowicie w moich rękach.
Dunia stanęła, nie wiedząc co ma począć, i badawczym wzrokiem przeszywała Świdrygajłowa.
— Czego się pani obawiasz! — dodał spokojnie — miasto nie wieś. I na wsi więcej byś mnie pani mogła złego zrobić, aniżeli ja pani, a tu...
— Czy panna Zofja jest uprzedzona?
— Nie, nie mówiłem z nią ani słówka i nawet nie jestem pewien, czy będzie teraz w domu. Zresztą zapewne jest w domu. Dziś pochowała swoją macochę: nie taki to dzień, ażeby składać wizyty. Do czasu, nie chcę nikomu mówić o tem i nawet żałuję, żem pani powiedział. Tu najmniejsza nieostrożność równa się denuncjacji; mieszkam w tym domu, o tu, zbliżamy się właśnie. Otóż i stróż naszego domu; stróż zna mnie bardzo dobrze; kłania się; widzi, że idę z damą i naturalnie zdążył przypatrzeć się pani z twarzy, a to się pani przyda, jeżeli się pani tak mnie obawia i podejrzewa. Daruj mi pani, że mówię tak otwarcie. Odnajmuję pokój od lokatorów. Panna Zofja mieszka ze mną przez ścianę, także od lokatorów. Całe piętro jest zamieszkałe. Czegóż się pani masz lękać, jak dziecko? Miałżebym być tak strasznym?
Twarz Świdrygajłowa przybrała wyraz dobroduszny, chociaż było mu nie do śmiechu. Serce mu biło i oddech tamował się w piersiach. Umyślnie mówił głośniej, ażeby ukryć wzrastające wzruszenie; ale Dunia nie spostrzegła tego niezwykłego wzruszenia; nazbyt rozdrażniło ją zdanie, że się lęka jak dziecko i że on jest tak dla niej strasznym.
— Chociaż wiem, że pan jesteś człowiekiem... bez honoru, ale bynajmniej się pana nie boję. Idź pan naprzód — rzekła napozór spokojnie, lecz twarz jej była bardzo blada.
Świdrygajłow zatrzymał się przed mieszkaniem Zosi.
— Pozwoli pani, że się dowiem, czy jest w domu.. Niema. To niedobrze. Ale wiem, że może nadejść bardzo prędko. Jeżeli wyszła, to tylko do pewnej damy w interesie swoich sierot. Matka im umarła. Ja się w te sprawy także wmieszałem i rządziłem jak w domu. Jeżeli panna Zofja nie wróci za dziesięć minut, to przyślę ją do pani dziś jeszcze; ale otóż i mój numer. Oto są moje dwa pokoje. Za drzwiami mieszka moja gospodyni, pani Resslich. Teraz racz pani spojrzeć, pokażę moje główne dowody; z mojej sypialni te oto drzwi prowadzą do zupełnie pustych stancyj, które są do wynajęcia. Otóż i one... temu powinnaś się pani przypatrzeć bardzo uważnie...
Świdrygajłow zajmował dwa pokoje umeblowane, dość obszerne. Dunia rozglądała się z niedowierzaniem, ale nic szczególnego nie dostrzegła ani w umeblowaniu, ani w rozkładzie pokoi, lubo można było spostrzec, naprzykład, że lokal Świdrygajłowa znajdował się pomiędzy dwoma pustemi mieszkaniami. Wejście doń prowadziło nie wprost z korytarza, lecz przez dwa pokoje gospodyni, prawie puste. Z sypialni zaś, Świdrygajłow, otworzywszy drzwi zamknięte na klucz, pokazał Duni także puste mieszkanie do wynajęcia. Dunia stanęła na progu, nie pojmując, dlaczego on jej to wszystko pokazuje, ale Świdrygajłow nie omieszkał przystąpić do wyjaśnienia:
— O, spójrz no pani tu, do tego drugiego dużego pokoju. Widzi pani te drzwi, zamknięte na klucz. Przy drzwiach stoi krzesło, wszystkiego jedno krzesło w obydwóch pokojach. To ja je tu przyniosłem od siebie, ażeby wygodniej było słuchać. Tam za drzwiami stoi stół panny Zofji; tam ona siedziała i rozmawiała z panem Rodjonem. A ja tu podsłuchiwałem, siedząc na krześle, przez dwa wieczory z rzędu, za każdym razem po dwie godziny i oczywiście mogłem się czegoś dowiedzieć, co, jak pani myśli?
— Podsłuchiwałeś pan?
— Podsłuchiwałem; chodźmy teraz do mnie; tu nawet niema na czem usiąść.
Przeprowadził Dunię z powrotem do swego pierwszego pokoju, który służył mu za salonik i poprosił, ażeby usiadła. Sam usiadł przy drugim końcu stołu, w odległości co najmniej trzech kroków od niej, ale snać już w jego oczach błyszczał ten sam ogień, który niegdyś tak przeraził Dunię. Ona drgnęła i jeszcze raz podejrzliwie obejrzała się dokoła. Ruch ten był mimowolny; widocznie nie chciała zdradzić swego niedowierzania. Ale odosobnienie lokalu Świdrygajłowa uderzyło ją nareszcie. Chciała zapytać się, czy jest przynajmniej w domu gospodyni, ale nie zapytała się... przez dumę. Przytem i inne, daleko większe cierpienie od strachu było w jej sercu. Męczyła się nie do zniesienia.
— Oto list pański — zaczęła, kładąc go na stole. — Czyż to możliwe, co pan piszesz? Napomykasz pan coś o jakiejś zbrodni, co jakgdyby się tyczyło brata. Powiadasz pan to zanadto wyraźnie i nie możesz się pan tego zaprzec. Dowiedz się pan tedy, że jeszcze przed panem słyszałam tę głupią bajkę i nie wierzę jej ani słówka. To nędzne i śmieszne podejrzenie. Wiem skąd to wszystko powstało. Pan nie możesz mieć żadnych dowodów. Obiecałeś pan dowieść: mówże pan! Ale wiedz pan zawczasu że nie wierzę panu! Nie wierzę!... — Dunia wymówiła to wszystko, spiesząc się, i na chwilkę rumieniec wystąpił jej na twarz.
— Gdybyś pani nie wierzyła, to czyli mogłabyś pani ryzykować tak dalece, żeby aż przyjść samej do mnie? Pocóżeś pani przyszła? Li tylko z ciekawości?
— Nie dręcz mnie pan, mów pan, mów!
— Niema co mówić, odważna pani jesteś. Dalibóg myślałem, że pani poprosisz pana Razumichina, ażeby ci towarzyszył. Ale widziałem doskonale, że nie był przy pani ani zbliska, ani zdaleka: to odważnie, chciałaś pani oszczędzić przykrości panu Rodjonowi; zresztą wszystko, co pani robisz, jest cudowne... Co się zaś tyczy pani brata to cóż mam pani powiedzieć? Samaś go pani widziała przed chwilą. Jak wygląda, co?
— Wszak nie na tem jedynie opierasz pan swoje oskarżenie.
— Nie, nie na tem, lecz na jego własnych słowach. Przez dwa wieczory z rzędu przychodził do panny Zofji. Pokazywałem pani gdzie siedzieli. Odbył przed nią całkowitą spowiedź. On jest mordercą. Zabił starą emerytkę lichwiarkę, u której sam zastawiał rzeczy; zabił także jej siostrę, przekupkę, imieniem Elżbieta, która wypadkiem weszła do mieszkania siostry w trakcie zbrodni. Zabił je obie toporem, przyniesionym ze sobą. Zabił je dla rabunku i zrabował pieniądze i niektóre przedmioty... O tem wszystkiem sam opowiadał słowo w słowo pannie Zofii która sama jedna zna tajemnicę, lecz w morderstwie nie przyjmowała udziału, ani słowem, ani czynem, przeciwnie zatrwożyła się tak samo, jak pani teraz. Bądź pani spokojną, ona go nie wyda.
— To być nie może! — szeptała Dunia blademi, śmiertelnie drżącemi ustami — to być nie może, niema żadnej najmniejszej przyczyny, żadnego powodu... To kłamstwo! kłamstwo!
— Zrabował, to cała przyczyna. Wziął pieniądze i rzeczy. Prawda, że jak sam zeznaje, nie skorzystał ani z pieniędzy, ani z rzeczy, lecz je ukrył pod kamieniem, gdzie dotąd jeszcze leżą. Ale to dlatego, że nie śmiał skorzystać.
— Ale czyż to podobna, ażeby on mógł ukraść, zrabować? Ażeby mógł choćby pomyśleć o tem — zawołała Dunia, zerwawszy się z miejsca. — Wszak go pan znasz widziałeś go pan? Czyż on może być złoczyńcą?
Prawie błagała Świdrygajłowa; przestrach ją opuścił.
— Proszę pani, jest tu tysiąc i miljon kombinacyj, i względów. Złodziej kradnie, i wie dobrze, że jest łotrem, słyszałem jednak o pewnym porządnym jegomościu, co okradł pocztę; kto go tam wie, a może on istotnie myślał sobie, że dobrze zrobił! Naturalnie, jabym sam temu nie uwierzył, również, jak pani, gdyby mi kto o tem opowiedział z boku. Ale własnym uszom muszę wierzyć. On pannie Zofji wyjaśnił nawet przyczyny, lecz ona i uszom swoim z początku nie dała wiary, ale oczom nareszcie dała wiarę, swoim własnym oczom. Wszak on jej sam mówił o tem, osobiście.
— Jakież... przyczyny?
— To długa sprawa. Jest to, jakby pani powiedzieć, swojego rodzaju teorja, podobna do tej o której mówiłem poprzednio, że naprzykład, pojedyńczy występek jest dozwolony, jeżeli cel główny jest dobry. Jedna zbrodnia i sto dobrych uczynków! Przykre to naturalnie dla człowieka młodego, pełnego zalet i przeświadczonego o własnej wyższości, wiedzieć, że gdyby, naprzykład, był panem głupich trzech tysięcy rubli, cała jego karjera, cała jego przyszłość ukształtowałaby się inaczej, a tymczasem tych trzech tysięcy nie ma. Dodajmy do tego rozdrażnienie spowodowane głodem, ciasnem mieszkaniem, łachmanami oraz dokładnem poczuciem naiwności swojego stanowiska społecznego, a zarazem stanowiska siostry i matki. Najbardziej zaś zarozumiałość, duma i zarozumiałość, choć zresztą, Bóg go tam wie, może i przy dobrych skłonnościach.. Ja bo go tam nie oskarżam nie przypuszczaj pani tego; to do mnie nie należy, zresztą. Była wtem także jedna własna teoryjka, teorja tak sobie, według której ludzie dzielą się, uważa pani, na materjał i na ludzi niezwykłych, to jest na takich ludzi, dla których, dzięki ich wysokiemu poziomowi kodeks nie istnieje, a którzy, przeciwnie, sami tworzą przepisy prawne dla pozostałych ludzi, dla tego materjału, tych śmierci. Teoryjka tak sobie: une théorie comme une autre. Napoleon przypadł mu strasznie do gustu, to jest właściwie przypadło mu do gustu to, że bardzo wielu genjalnych ludzi nie zwracało uwagi na krzywdy indywidualne i szło naprzód, nie bacząc na przeszkody, bez namysłu. To też, zdaje się, wyobraził sobie, iż i on jest człowiekiem genjalnym, to jest był czas jakiś przekonany o tem. Cierpiał on bardzo i teraz jeszcze cierpi na myśl, że teorji potrafił stworzyć, a iść naprzód, bez namysłu, nie był w stanie, a więc nie jest genjalnym. No a to poniża, drażni miłość własną młodzieńca, zwłaszcza w naszem stuleciu...
— A wyrzuty sumienia? Nie przypuszczasz więc pan w nim żadnych uczuć moralnych? Czyżby miał być taki?
— Ach, proszę pani, wszystko się teraz zmieniło, to jest zresztą, on nigdy nie był w zupełnym porządku. Rosjanie są to ludzie o szerokiej duszy, szerokiej, jak ich ojczyzna i nader skłonni do nieporządku i fantastyczności; źle jest jednak być takim bez wybitnego genjuszu. A pamięta pani, jakeśmy wiele na ten temat i w tym rodzaju omówili z panią we dwoje, siedząc wieczorami na tarasie ogrodu, codzień po kolacji. Wtedy pani mnie zarzuciłaś tę szerokość. Kto wie, może właśnie w tym samym czasie, kiedyś pani to mówiła, może on tu leżał i obmyślał swoje. U nas bo, w sferze inteligencji szczególniej, świętych pojęć niema: chyba je kto sobie utworzy z książek... lub wykalkuluje co z pojęć i zasad cudzych. Ale wszak to zadanie przeważnie ludzi uczonych, mnichów jakich, tak, że to nawet nie przystoi człowiekowi świeckiemu. Zresztą moje poglądy są już pani znane; ja nikogo bezwzględnie nie potępiam. Osobiście postępuję, jak chcę, i winnym pozostawiam swobodę. Toć już nieraz mówiliśmy o tem. Miałem nawet to szczęście, że panią zajmowały moje poglądy. Co pani jest, jesteś pani tak blada?
— Znam tę jego teorję. Czytałam w dzienniku jego artykuł o ludziach, którym wszystko się pozwala... Przyniósł mi Razumichin.
— Pan Razumichin? Artykuł pani brata? W dzienniku? Jest taki artykuł? Nie widziałem. To musi być ciekawe! Ale gdzież to się pani wybiera?
— Chcę pomówić z panną Zofją — odparła słabym głosem Dunia — którędy się to idzie do niej. Może już wróciła; pragnę się z nią zobaczyć koniecznie zaraz. Niech mi ona...
Dunia nie mogła dokończyć zdania; oddech jej literalnie został zatamowany.
— Panna Zofja nie powróci do późnej nocy. Tak przypuszczam. Powinna była przyjść bardzo prędko, skoro jednak jej niema, to wróci bardzo późno...
— A, więc ty łżesz! Widzę... łgałeś... wszystko było kłamstwem!... Nie wierzę ci! Nie wierzę! Nie wierzę! — krzyczała Dunia ze wzrastającą wściekłością, całkiem tracąc głowę.
Prawie bez czucia padła na krzesło, które podsunął jej skwapliwie Świdrygajłow.
— Panno Eudoksjo, co się pani stało, opamiętaj się pani! Oto jest woda. Napij się pani trochę...
Bryznął na nią wodą. Dunia drgnęła i ocknęła się.
— Głęboko odczuła! — szeptał do siebie Świdrygajłow, marszcząc brwi. — Panno Eudoksjo, uspokój się pani! On ma przyjaciół. My go uratujemy. Chcesz pani, wywiozę go zagranicę? Ja mam pieniądze; w trzy dni wyrobię paszport. A że tam zabił, to on jeszcze tyle narobi dobrego, że się to wszystko zatrze; uspokój się pani. Jeszcze będzie wielkim człowiekiem. No, co pani jest? Jakże się pani czuje?
— Zły człowiek! Jeszcze drwi sobie. Puść mnie pan...
— Dokąd pani chcesz iść? Ależ dokąd?
— Do niego. Gdzie on jest? Pan wiesz? Dlaczego te drzwi zamknięte? Myśmy tędy weszli, a teraz drzwi zamknięte na klucz. Kiedy zdążyłeś pan zamknąć je na klucz?
— Wszak niepodobna było krzyczeć na wszystkie pokoje o tem, cośmy tu mówili. Ja wcale nie drwię; sprzykrzyło mi się tylko mówić tym językiem. No, gdzież pani pójdzie w tym stanie? Chce go pani zdradzić, czy co? Doprowadzi go pani do szaleństwa i on sam się zdradzi. Dowiedz się pani, że już go śledzą, już trafili na ślad. Pani go tylko wydasz. Wstrzymaj się pani: widziałem i rozmawiałem z nim przed chwilą; można go ocalić. Poczekaj pani usiądź proszę, pomyślimy wspólnie. Dlatego zaprosiłem panią, ażeby pomówić o tem na osobności i dobrze obmyśleć. Siądź-że pani...
— Jakim sposobem możesz go pan ocalić. Czyż go można ocalić?
Dunia usiadła. Świdrygajłow usiadł przy niej.
— Wszystko to od pani zależy, od pani, od pani samej — zaczął z błyszczącemi oczyma, prawie szeptem, jąkając się i nawet nie wymawiając niektórych słów ze wzruszenia.
Dunia z trwogą odsunęła się od niego jaknajdalej. On trząsł się cały.
— Pani... jedno pani słowo, i będzie ocalony! Ja... ja go ocalę. Mam pieniądze i przyjaciół. Zaraz go wyprawię, a sam wezmę paszport, dwa paszporty, jeden dla mnie drugi dla niego. Mam przyjaciół; mam urzędników znajomych... Chce pani... wyrobię paszport i dla niej i dla matki pani, co pani po Razumichinie? Ja panią także kocham.. kocham panią bez granic. Pozwól mi ucałować brzeg twojej szaty, pozwól. Nie mogę słuchać, jak szeleści. Powiedz mi pani: zrób to, ja zrobię! Wszystko zrobię. Zrobię to co jest niepodobieństwem. W co pani wierzy, w to i ja wierzę! Nie patrz, nie patrz pani tak na mnie! Tym wzrokiem pani mnie zabijasz...
Zaczynał jakby majaczyć. Coś się z nim nagle stało, tak jakby mu krew uderzyła do głowy. Dunia zerwała się i pobiegła ku drzwiom.
— Otworzyć! Otworzyć! — wołała przez drzwi, stukając i szarpiąc drzwiami z całej siły. — Otworzyć? Ach czyż niema nikogo?
Świdrygajłow wstał i oprzytomniał. Złośliwy ironiczny uśmiech zwolna występował na jego drżących jeszcze ustach.
— Tam niema nikogo — wymówił spokojnie i dobitnie — gospodyni wyszła i napróżno tylko wysilasz się pani: szkoda piersi.
— Gdzie klucz? Otwórz drzwi zaraz, natychmiast nędzny człowieku!
— Klucz zgubiłem i nie mogę go znaleźć.
— A! Więc to gwałt! — zawołała Dunia, zbladłszy jak śmierć i biegnąc do kąta, gdzie coprędzej zasłoniła się stolikiem, który jej się zdarzył pod ręką. Nie krzyczała, ale wpiła się wzrokiem w swego tyrana i bacznie śledziła za każdym jego ruchem. Świdrygajłow także nie ruszał się z miejsca i stał naprzeciwko niej na drugim końcu pokoju. Zapanował nawet nad sobą, przynajmniej z pozoru. Ale twarz miał bladą jak dawniej. Złośliwy uśmiech nie opuszczał jej dotąd.
— Powiedziałaś pani, że to gwałt. Skoroć gwałt, to sama pani możesz przyznać, że przedsięwziąłem środki odpowiednie. Mojej sąsiadki niema w domu; do Kapernaumowych jest bardzo daleko, pięć zamkniętych pokojów. Wreszcie, jestem przynajmniej dwa razy silniejszy od pani i przytem nie ma się czego obawiać, bo nawet i później nie będzie się pani mogła skarżyć! wszak nie zechcesz pani zdradzić brata, nieprawdaż? Zresztą, nikt pani nie da wiary: no, poco młoda dziewczyna, idzie sama do mieszkania kawalera? Także, gdybyś pani nawet chciała dać na ofiarę brata, to i tak pani nie dowiedziesz: gwałtu trudno dowieść.
— Podły! — szepnęła Dunia w oburzeniu.
— Jak pani sobie życzy, ale zważ pani, że mówiłem w przypuszczeniu. Według zaś mego osobistego zdania masz pani zupełną słuszność: gwałt jest podłością. Mówiłem tylko do tego, że na pani sumieniu nic ciążyć nie będzie, gdyby nawet... gdybyś nawet chciała ocalić brata dobrowolnie, tak jak ja pani proponuję. Poprostu tedy poddałaś się pani okolicznościom, no sile wreszcie, jeśli już bez tego słowa obejść się nie można. Pomyśl pani o tem; los pani brata i matki pani spoczywa w pani rękach. Co do mnie, będę pani niewolnikiem... przez całe życie... będę tu czekał...
Świdrygajłow usiadł na kanapie, o jakie osiem kroków od Duni. Nie wątpiła już ani na jotę o jego nieodwołalnem postanowieniu. Przytem znała go dobrze...
Nagle, wyjęła z kieszeni rewolwer, podniosła kurek i opuściła rękę z rewolwerem na stolik. Świdrygajłow zerwał się z miejsca.
— Aha! Więc to tak! — zawołał zdziwiony, ale uśmiechając się złowrogo — no, to zupełnie zmienia postać rzeczy! Sama mi pani nadzwyczaj ułatwiasz wszystko! Skądeś to pani jednak zdobyła rewolwer? Czy nie od pana Razumichina? Ba! A toć to mój własny! Stary znajomy. A ja go tak wtedy szukałem!... Nasze tedy wiejskie lekcje strzelania, które miałem zaszczyt dawać pani, przydały się na coś.
— To nie twój rewolwer, ale twojej żony, którą zabiłeś łotrze! W jej domu nie miałeś nic własnego. Wzięłam go bo wiem do czego jesteś zdolny. Ośmiel się postąpić krok jeden, a zabiję cię!
Dunia płonęła gniewem. Rewolwer trzymała w pogotowiu.
— No, a brat? Pytam przez ciekawość! — ozwał się Świdrygajłow, wciąż jeszcze stojąc na miejscu.
— Denuncjuj go, jeśli chcesz! Ani mi z miejsca! Nie ruszaj się, bo wystrzelę! Żonę otrułeś, ja wiem, tyś sam morderca!...
— A jesteś pani pewna, że to ja ją otrułem?
— Ty! Sameś mi o tem napomknął; sam mówiłeś mi o truciźnie... ja wiem... jeździłeś po nią... miałeś wszystko w pogotowiu... Bezwarunkowo ty... łotrze...
— Gdyby to nawet było prawdą, to przecież przez ciebie... przecież ty byłabyś tego przyczyną.
— Łżesz! ja ciebie nienawidziłam zawsze, zawsze...
— Ehe, panno Eudoksjo! Snać pani zapomniałaś, jak w zapale propagandy jużeś słabła, jużeś się poddawała.. Ja to po oczach poznałem; pamiętasz pani, wieczorem przy księżycu, słowik śpiewał...
— Kłamiesz! (wściekłość błysnęła w oczach Duni) łżesz, oszczerco!
— Kłamię? Może i kłamię. Skłamałem. Kobietom nie wypada pamiętać takich drobnostek. (Uśmiechnął się). Wiem, że wystrzelisz, piękny djabełku. No więc strzelaj!
Dunia podniosła rewolwer i śmiertelnie blada, z pobielałą, drżącą dolną wargą, z błyszczącemi jak ogień wielkiemi czarnemi oczyma, patrzyła nań zdecydowana, mierząc i wyczekując na pierwszy rzut z jego strony. Nigdy jeszcze nie widział jej tak piękną. Ogień, który błysnął w jej oczach w chwili, gdy podnosiła rewolwer, jakby go sparzył, i serce ścisnęło mu się boleśnie. Postąpił krok i dał się słyszeć wystrzał. Kula obśliznęła się po jego włosach i trafiła w tylną ścianę. Stanął i roześmiał się cicho.
— Ugryzła osa! Prosto w łeb mierzy... Co to? krew! Wyjął chustkę, ażeby obetrzeć krew spływającą cieniutką strugą po jego prawej skroni; widocznie kula drasnęła nieco w skórę na czaszce. Dunia spuściła rewolwer i patrzyła na Świdrygajłowa nietyle z trwogą, ile z jakiemś dzikiem zdumieniem. Jakby już sama nie pojmowała, co uczyniła i co się tu dzieje!
— No, cóż, pudło! Strzelaj pani jeszcze, ja czekam — łagodnie wymówił Świdrygajłow, uśmiechając się ciągle ale jakby ponuro — tak, to zdołam panią pochwycić, zanim wymierzysz.
Dunia drgnęła, szybko odwiodła kurek i znów podniosła rewolwer.
— Wypuść mnie pan! — wyrzekła z rozpaczą — przysięgam, że znów wystrzelę... Zabiję!...
— No i cóż... o trzy kroki nie można nie zabić. No, jeśli nie zabijesz... wtedy...
Oczy mu błysnęły i postąpił jeszcze dwa kroki.
Dunia spuściła kurek. Wystrzału nie było.
— Nabiłaś pani niedobrze. To nic! Jest tam jeszcze nabój. Popraw pani, ja zaczekam. — Stał przed nią o dwa kroki, czekał i patrzył na nią z dziką stanowczością ogniście namiętnym, ciężkim wzrokiem. Dunia pojęła, że raczej umrze, aniżeli ją opuści. „I... i naturalnie musi go zabić teraz, o dwa kroki!...“
Nagle odrzuciła rewolwer.
— Co! — ze zdziwieniem wymówił Świdrygajłow i odetchnął głęboko. Coś jakby mu odrazu spadło z serca i może nie sam ciężar śmiertelnej trwogi, bo i kto wie, czy jej doznawał w tej chwili. Było to wybawienie od innego bardziej bolesnego i ponurego uczucia, którego i sam nie mógłby był w całej sile określić.
Zbliżył się do Duni i łagodnie objął ręką jej kibić. Ona nie sprzeciwiała się, ale, cała drżąca jak listek, patrzyła nań błagalnym wzrokiem. Chciał coś powiedzieć, ale tylko usta mu się krzywiły, a wymówić nie mógł.
— Puść mnie! — błagając rzekła Dunia.
Świdrygajłow drgnął: to ty było już wymówione nie tak jak dawniej.
— „Więc mnie nie kochasz? — zapytał zcicha.
Dunia przecząco pokręciła głową.
— I... nie możesz?... Nigdy? — wyszeptał z rozpaczą.—
— Nigdy! — szepnęła Dunia.
Upłynęła chwila strasznej, niemej walki w duszy Świdrygajłowa. Nieopisanym wzrokiem spoglądał na nią. Nagle odjął rękę, odwrócił się, szybko odszedł do okna: stanął przed niem.
Upłynęła jeszcze chwila.
— Oto jest klucz! (Wyjął go z lewej kieszeni surduta i położył na stół za siebie, nie patrząc i nie odwracając się do Duni). — Bierz pani; uciekaj pani prędzej!...
Uparcie patrzył w okno.
Dunia zbliżyła się do stołu po klucz.
— Prędzej! Prędzej! — powtórzył Świdrygajłow wciąż jeszcze nie ruszając się i nie odwracając głowy. Ale w tem: „prędzej“, zadźwięczała jakaś straszna nuta.
Dunia odczuła ją, porwała klucz, rzuciła się ku drzwiom szybko je odemknęła i wybiegła z pokoju. Po chwili, jak szalona, nieprzytomna, wypadła na kanał i pobiegła w kierunku mostu X.

Świdrygajłow stał przy oknie jeszcze ze trzy minuty; nareszcie odwrócił się zwolna, rozejrzał się dokoła i dłoń przeciągnął po czole. Dziwny uśmiech wykrzywił mu usta smutny słaby uśmiech, uśmiech rozpaczy. Krzepnąca krew powalała mu rękę; popatrzył na krew ze złością; zmoczył ręcznik i obmył skroń. Rewolwer, odrzucony przez Dunię i leżący pod drzwiami, rzucił mu się nagle w oczy. Podniósł go i obejrzał. Był to maleńki kieszonkowy rewolwer o trzech strzałach, starej konstrukcji, tkwiły w nim jeszcze dwa naboje i jeden kapiszon. Raz tylko można było jeszcze wystrzelić. Pomyślał, wsunął rewolwer do kieszeni wziął czapkę i wyszedł.

ROZDZIAŁ VI

Cały ten wieczór, do dziesiątej, spędził w różnych traktjerniach i norach, przechodząc z jednej do drugiej. Natknął się gdzieś i na Kasię, która znowu śpiewała inną lokajską piosenkę o tem, jak jakiś „łotr i tyran“:

„Zaczął Kasię mocno ściskać“.

Świdrygajłow poił Kasię i kataryniarza i chórzystów i lokajów i dwóch jakichś pisarczyków. Z tymi pisarczykami zapoznał się dlatego, że obaj mieli krzywe nosy: jeden miał nos skrzywiony na prawo, drugi na lewo. To zabawiło Świdrygajłowa. Zaprowadzili go oni nareszcie do jakiegoś wesołego ogródka, gdzie zapłacił wejście za siebie i za nich. W tym ogródku była jedna cieniutka trzyletnia jodełka i trzy krzaczki. Oprócz tego zbudowano tam „werandę“, a właściwie szynk, w którym można było dostać i herbaty, a także ustawiono kilka zielonych stolików i krzeseł. Chór nędznych śpiewaków i jakiś pijany niemiec monachijski, o wyglądzie kelnera, z czerwonym nosem, ale jakiś bardzo powolny, rozweselali publiczność. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś innymi pisarczykami i zaczęli się bić. Świdrygajłowa wybrali na sędziego.
Rozprawiał z nimi przez kwadrans, ale tak krzyczeli, że nic zrozumieć nie było można. Zdaje się jednak, że jeden z nich ukradł coś i nawet zdołał zaraz sprzedać jakiemuś żydowi, lecz sprzedawszy, nie miał ochoty podzielić się ze swoim kolegą. Okazało się nareszcie, że sprzedanym przedmiotem była łyżka srebrna, własność restauracji. Gdy to spostrzeżono, sprawa zaczęła być kłopotliwą. Świdrygajłow zapłacił za łyżkę, wstał i wyszedł z ogrodu. Była blisko dziesiąta. On sam nie wypił przez ten czas ani kropli wódki i tylko zażądał herbaty, jedynie dla przyzwoitości. Wieczór był ponury i duszny. O dziesiątej całe niebo było groźnie zachmurzone; uderzył piorun i deszcz lunął, jak wodospad. Woda nie spadała kroplami, lecz całemi strugami zalewała ziemię. Błyskawice połyskiwały co chwila i można było doliczyć do pięciu w ciągu każdego błyśnięcia. Cały przemoknięty do suchej nitki, doszedł do domu, zamknął się, otworzył biurko i rozdarł dwa czy trzy papiery. Potem, wsunąwszy pieniądze do kieszeni, chciał zmienić bieliznę, lecz spojrzawszy w okno i przysłuchawszy się piorunom i deszczowi, machnął ręką, wziął kapelusz i wyszedł, nie zamknąwszy mieszkania. Udał się wprost do Zosi; była w domu.
Była nie sama lecz w otoczeniu czworga drobnych dzieci Kapernaumowa. Częstował je herbatą. W milczeniu i z szacunkiem przyjęła Świdrygajłowa, ze zdziwieniem obejrzała jego zmoczone ubranie, ale nie rzekła ani słowa. Dzieci zaraz uciekły, okrutnie przestraszone.
Świdrygajłow usiadł przy stole, a Zosię poprosił, ażeby usiadła przy nim. Ona z nieśmiałością przygotowała się do słuchania.
— Ja może wyjadę do Ameryki — rzekł Świdrygajłow — tak więc widzimy się zapewne po raz ostatni, przyszedłem przeto zrobić pewne rozporządzenia. Widziałaś pani tę damę dzisiaj? Wiem, co ona pani mówiła, niema co powtarzać. (Zosia zrobiła nieokreślony ruch ręką i zarumieniła się). Tacy ludzie rozmawiają na jedno tempo. Co się zaś tyczy siostrzyczek i braciszka pani, to sądzę że są dostatecznie zabezpieczeni, pieniądze wręczyłem za pokwitowaniem w pewne ręce. Zresztą, weź pani te kwity, tak, na wszelki wypadek. Oto są. No, a teraz służę pani. Oto trzy pięcioprocentowe bilety, na sumę 3.000 rs. To weź pani dla siebie, dla siebie samej i niech to zostanie pomiędzy nami, niech nikt się nie dowie, cokolwiekbyś pani usłyszała. Przydadzą się one pani, tak bowiem żyć jak dotąd, to brzydko, panno Zofjo, i zresztą niema już żadnej potrzeby.
— Pan tyle zrobiłeś dobrego dla nas, i dla sierot i dla siostrzyczek — wyszeptała Zosia — że jeżeli i dotąd tak mało dziękowałam panu... to...
— No dobrze, już dobrze.
— A co do tych pieniędzy, to chociaż wdzięczna panu jestem, ale ich nie potrzebuję. Dla mnie samej to, co mam, wystarcza; jeżeli pan jest taki dobry, to te pieniądze...
— Ależ nie, to dla pani, panno Zofjo, i proszę się ze mną nie spierać, bo nawet nie mam czasu. Przydadzą się pani. Pan Raskolnikow ma dwie drogi: albo kulką w łeb albo... kajdanki. (Zosia spojrzała dziko i drgnęła). Nie lękaj się pani: wiem o wszystkiem od niego samego i nie jestem paplą; nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziłaś, ażeby sam poszedł i przyznał się do wszystkiego. To będzie dla niego daleko lepiej. Otóż, jak go ubiorą w kajdanki, to pani za nim? — Nieprawdaż? No, a więc pieniądze przydadzą się pani. Przydadzą się dla niego, rozumie pani? Daję je pani, to tak samo, jakbym jemu dawał. Przytem obiecałaś pani zapłacić dług owej niemce; słyszałem przecie. Poco to pani, panno Zofjo, bierze na siebie tak lekkomyślnie takie kontrakty i zobowiązania? Wszak to pani macocha została dłużna tej niemce, nie pani, to niechby tam ją licho... Tak się na świecie nie żyje... Otóż jeżeliby kto pytał się pani kiedykolwiek jutro, albo pojutrze o mnie (a panią będą badać) to pani o tem, że byłem teraz u pani, nie wspominaj nikomu i pieniędzy pani nie pokazuj, broń Boże, i nie mów pani o tem, że je pani dałem, nikomu. No, a teraz dowidzenia. (Wstał z krzesła). Panu Rodjonowi ukłony. Ale, ale: do czasu złóż pani pieniądze na przechowanie choćby u pana Razumichina. Znasz pani pana Razumichina? Pewno go pani zna. To dobry chłopak. Odnieś mu je pani dziś, lub... kiedy przy okazji. A tymczasem ukryj je pani, jak można najlepiej.
Zosia także zerwała się z krzesła i patrzyła nań z przestrachem. Chciała coś powiedzieć, o coś się zapytać, ale w pierwszej chwili nie śmiała i nie wiedziała jak ma zacząć.
— Jakże to... jakże tak... jakże pan pójdzie na taki deszcz?
— Wybieram się do Ameryki, a mam się bać deszczu ha, ha! Bywaj mi zdrowa, panno Zofjo. Żyj pani i żyj długo, przyda się pani innym. Ale, ale... powiedz pani panu Razumichinowi, że kazałem mu się kłaniać. Powiedz mu pani w te słowa: pan Arkadjusz Świdrygajłow kłania się panu. Tylko koniecznie.
Wyszedł, zostawiwszy Zosię w zdumieniu, w trwodze i w jakiemś niewyraźnem i ciężkiem podejrzeniu.
Okazało się później, że tego samego wieczoru, około północy, złożył on jeszcze jedną bardzo ekscentryczną i niespodziewaną wizytę. Deszcz nie przestawał padać. Cały mokry wszedł on o dwadzieścia minut na dwunastą do szczupłego mieszkania rodziców swej narzeczonej, na trzeciej linji wyspy Wasiljewskiej na Małym prospekcie. Ledwie się dostukał i z początku stał się powodem wielkiego zamieszania; ale pan Świdrygajłow, gdy chciał, był człowiekiem z czarującemi manierami, tak że pierwotny (lubo zresztą bardzo dowcipny) domysł poczciwych rodziców panny, że pan młody urżnął się tak, że sam nie wie, co robi, upadł sam przez się. Osłabionego ojca wytoczyła w fotelu rozważna i bardzo tkliwa matka narzeczonej i, swoim zwyczajem, przystąpiła zaraz do pewnych odległych pytań. (Ta kobieta nigdy nie zadawała pytań otwarcie, lecz zawsze rozpoczynała od uśmiechów, zacierania rąk, a potem jeżeli trzeba było dowiedzieć się czego stanowczego i dokładnie, naprzykład: kiedy pan Świdrygajłow raczy wyznaczyć dzień ślubu, to zaczynała od najciekawszych, prawie chciwych pytań o Paryżu i o tamtejszem życiu dworskiem i chyba potem ostrożnie dopiero dochodziła po kolei do trzeciej linji wyspy Bazylego). Zazwyczaj wszystko to budziło wiele szacunku, ale tym razem pan Świdrygajłow okazał się jakoś niezwykle niecierpliwym i zażądał bezwarunkowo widzenia się z narzeczoną, chociaż mu oznajmiono zaraz na wstępie, że panna udała się na spoczynek. Naturalnie panna zjawiła się, a gość oświadczył jej, że na jakiś czas musi za bardzo ważnym interesem wyjechać z Petersburga i dlatego przyniósł jej piętnaście tysięcy rubli srebrem w różnych papierach, z prośbą, ażeby je przyjęła w podarunku, bo już oddawna miał zamiar podarować jej tę bagatelkę przed ślubem. Zbyt logicznego związku podarunku z natychmiastowym odjazdem i fatygowaniem się dla tego w nocy i po deszczu, oczywiście w tem oznajmieniu nie było, atoli sprawa cała załatwiła się bardzo gładko. Nawet niezbędne wykrzykniki „ach“ i „och“, badania i zadziwienia stały się jakoś nagle niezwykle umiarkowane; natomiast wdzięczność została okazaną jak najgorętsza przy towarzyszeniu łez najrozważniejszej z matek. Świdrygajłow wstał, roześmiał się, pocałował pannę, poklepał ją po buzi, potwierdził, że wkrótce powróci i spostrzegłszy w jej oczkach lubo dziecinną ciekawość, ale zarazem i jakieś bardzo poważne nieme pytanie, pomyślał, ucałował ją powtórnie i zaraz zirytował się w duszy, że podarunek niezwłocznie dostanie się pod klucz najrozważniejszej z matek. Wyszedł, zostawiwszy wszystkich w stanie niezwykłego wzburzenia. Ale czuła mamunia zaraz prędkim półszeptem rozstrzygnęła pewne ważniejsze wątpliwości, a mianowicie, że pan Świdrygajłow — to wielki człowiek, mający moc interesów i stosunków, bogacz — Bóg wie, co mu się tam roi po głowie, pomyślał, pojechał, pomyślał i oddał pieniądze, a więc niema się co i dziwić. Naturalnie rzecz to szczególna, że był cały mokry, ale anglicy np. bywają daleko ekscentryczniejsi, a i wogóle wszyscy ci z wyższego tonu nie dbają o to, co o nich świat powie i nie ceremonjują się wcale. Może on nawet umyślnie tak chodzi, ażeby pokazać, że się nikogo nie lęka. A nadewszystko ażeby o tem nikomu nie mówić, bo jeszcze Bóg wie co z tego może wyniknąć, a pieniądze jak najprędzej pod klucz i co najlepsze w tem wszystkiem, to oczywiście to, że Teodozja była w kuchni, a głównie pod żadnym pozorem nie należy wspominać o tem tej przebiegłej Resslichowej i t. p. i t. p. Przesiedzieli tak i przegawędzili ze dwie godziny. Tylko panna poszła spać daleko wcześniej, zdziwiona i nieco smutna.
A tymczasem Świdrygajłow równiuśko o północy przechodził przez most — kow, w kierunku strony Petersburskiej. Deszcz przestał padać, ale wiatr szumiał. Przejmowały go dreszcze i przez chwilę ze szczególnem zaciekawieniem i nawet zdumieniem spojrzał na czarną wodę Newki. Wkrótce jednak chłodno mu się zrobiło nad wodą, zawrócił się i poszedł na prospekt —oj. Stąpał po nieskończonej ulicy już bardzo długo, prawie od pół godziny, nieraz potykając się po ciemku na drewnianym bruku, ale nie przestawał szukać czegoś ciekawie po prawej stronie prospektu. Tu gdzieś, już na końcu ulicy, zauważył, przejeżdżając tędy niedawno, jakiś drewniany hotel dość obszerny, noszący nazwę, o ile zapamiętał, coś w rodzaju Adrjanopola. Nie omylił się w rachubach: hotel ten w takiej głuszy był tak widocznym, że niepodobna było go nie odnaleźć nawet po ciemku. Był to budynek długi, drewniany, zczerniały, w którym pomimo spóźnionej pory paliły się jeszcze światła i widać było pewien ruch. Świdrygajłow wszedł i od pierwszego spotkanego obdartusa zażądał numeru. Obdartus, zlustrowawszy wzrokiem Świdrygajłowa otrząsnął się i poprowadził go do oddzielnego numeru, dusznego i ciasnego, gdzieś na sam koniec korytarza, w kącie pod schodami. Innego numeru nie było: wszystkie zajęte. Obdartus patrzył pytającym wzrokiem:
— Jest herbata? — zapytał Świdrygajłow.
— Może być.
— Jest co jeszcze?
— Cielęcina, wódka, zakąski.
— Przynieś cielęciny i herbaty.
— Więcej niczego panu nie potrzeba? — zapytał z pewnem zdziwieniem obdartus.
— Nie, nic więcej!
Obdartus oddalił się zupełnie rozczarowany.
— Widocznie niedobre miejsce — pomyślał Świdrygajłow — że też ja o niem nie wiedziałem. Muszę wyglądać na człowieka, powracającego z jakiego café-chantant, ale już po awanturce. Ciekawa rzecz jednak, kto tu staje i nocuje?
Zapalił świecę i obejrzał numer szczegółowo. Była to klateczka tak niska, że Świdrygajłow głową sięgał sufitu, o jednem oknie; pościel bardzo brudna, prosty stół malowany i krzesło zajmowały prawie całą przestrzeń. Ściany wyglądały jakby zbite z desek, z oberwanem obiciem, tak zakurzonem i podartem, że kolor (żółty) można było jeszcze rozpoznać, ale rysunku za nic na świecie. Jedna część ściany i sufitu była ścięta ukośnie, jak zwykle w mansardach; nad tym ukosem szły schody. Świdrygajłow postawił świecę, usiadł na łóżku i zamyślił się. Ale dziwny i nieustanny szept, niekiedy zmieniający się prawie w krzyk, w sąsiedniej izdebce, zwrócił nareszcie jego uwagę. Szept ten trwał od chwili jego przybycia. Zaczął się przysłuchiwać: ktoś wymyślał i nieomal ze łzami obwiniał kogoś innego, ale słychać było jeden tylko głos; Świdrygajłow wstał, zasłonił rękę świecą, a na ścianie zaraz błysnęła szparka: zbliżył się i zaczął patrzeć. W numerze nieco większym, niż jego własny, było dwóch gości. Jeden z nich, bez surduta, z mocno kędzierzawą głową i z czerwoną zaognioną twarzą, stał w pozie mówcy, rozsunąwszy nogi dla utrzymania równowagi, i uderzając się ręką w piersi, patetycznie wymawiał drugiemu, że ten jest nędzarzem, że nawet nie ma rangi, że on go wyciągnął z błota, że jak zechce to go wypędzi i że wszystko to widzi jeden Pan Bóg. Ten, któremu robiono wymówki, siedział na krześle i wyglądał jak człowiek, który chciałby kichnąć, ale któremu się to nie udaje. Niekiedy baranim mętnym wzrokiem spoglądał na mówcę, lecz widocznie nie miał najmniejszego pojęcia o czem mowa i, kto wie nawet, czy słyszał, że do niego mówiono. Na stole dopalała się świeca, stała prawie pusta karafka od wódki, kieliszek, chleb, szklanki, ogórki i naczynia po dawno wypitej herbacie. Obejrzawszy ten obraz z uwagą Świdrygajłow bez współczucia odszedł od szparki i usiadł znowu na łóżku. Obdartus, wróciwszy z herbatą i cielęciną, nie mógł się oprzeć pokusie, ażeby raz jeszcze nie zadać pytania: „czy pan czego nie potrzebuje?“ i otrzymawszy znowu odpowiedz przeczącą, oddalił się ostatecznie. Świdrygajłow rzucił się na herbatę, chcąc się rozgrzać i wypić szklankę, ale zjeść nie mógł ani kawałka, z braku apetytu. Opanowywała go widocznie gorączka. Zdjął palto, surdut, owinął się kołdrą i położył się. Był zirytowany.
— Lepiejby było, gdybym teraz właśnie — pomyślał i uśmiechnął się.
W pokoju było duszno, świeca płonęła słabo, na ulicy wiatr szumiał, gdzieś w kącie skrobała mysz, a i cały pokój jakby trącił myszami i czemś skórzanem. Świdrygajłow leżał i prawie majaczył: myśli w jego mózgu przesuwały się jak w kalejdoskopie. Zdawało się, że chciał bodaj do czegokolwiek przykuć wyobraźnię.
— Widać pod oknem jest jakiś ogród — pomyślał — drzewa szumią; jak ja nie lubię szumu drzew w nocy, podczas burzy, przykre uczucie!
I przypomniał sobie, jak przechodząc koło parku Petrowskiego ze wstrętem nawet pomyślał o nim. Przypomniał sobie także i o moście —kowym i o Małej Newie i znowu jakgdyby poczuł chłód, jak wtedy, gdy stał nad rzeką.
— Nigdy w życiu nie lubiłem wody, nawet na obrazkach — pomyślał znowu i nagle znów się uśmiechnął na pewną szczególną myśl! — Wszak teraz powinno by mi było być wszystko jedno co do całej tej estetyki i komfortu, a tymczasem stałem się podejrzliwy, jak zwierzę, które sobie szuka miejsca... w podobnym wypadku. Właśnie nie trzeba było wtedy iść do Petrowskiego parku! Zimno, ciemno, ha ha! Cóż to, miłych wrażeń poszukuję. Także! Dlaczego nie miałbym zgasić świecy?
Zdmuchnął ją.
— Sąsiedzi śpią już — pomyślał, nie widząc światła i w dawnej szparce. — No, pani Marto dobrodziejko, teraz powinnabyś przybyć, i ciemno i miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. Ale gdzie tam, właśnie teraz nie przyjdziesz...
Przypomniało mu się nagle, niewiadomo dlaczego, jak przed wykonaniem zamachu na Dunię, zalecał Raskolnikowowi, ażeby ją powierzył opiece Razumichina.
— Istotnie, mówiłem to chyba, ażeby samego siebie jeszcze bardziej podrażnić, jak słusznie twierdził Raskolnikow. Przecierpiał nie mało. Wielkim łotrem może być z czasem, gdy głupota mu z głowy wyjdzie, teraz bo zanadto chce mu się żyć. Pod tym względem ci ludzie są podli. No, ale pal go licho, kiedy chce, co mi do tego.
Nie mógł zasnąć. Powoli dawny obraz Duni stawał przed nim i nagle dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Nie, trzeba to już porzucić — pomyślał, ocknąwszy się — trzeba zająć się czem innem. Rzecz dziwna i śmieszna: względem nikogo nigdy nie miałem wielkiej nienawiści, nawet nie miewałem pokusy do zemsty, a jednak to zły znak, zły znak! Kłócić się także nie lubiłem i nie gorączkowałem się, także zły znak! A ile to ja jej naobiecywałem, tfu, do licha! A może jednak i wzięłaby mnie w kluby...
Zamilkł znowu i ścisnął zęby: znowu obraz Duni zjawił się przed nim zupełnie tak, jaką była w chwili, gdy po pierwszym wystrzale przelękła się strasznie, opuściła rewolwer, i ledwie żywa, spoglądała nań tak, że ją dwa razy mógł był złapać, a ona rąk nawet nie podniosłaby do obrony, gdyby był sam jej o tem nie przypomniał. I przyszło mu na myśl, jak mu się jej żal zrobiło w owej chwili, jakby mu serce ścisnęło...
— E! Do licha! Znowu te myśli, wszystko to trzeba porzucić, porzucić!...
Zaczynał tracić przytomność: dreszcz gorączkowy ustawał; nagle jakgdyby coś przebiegło pod kołdrą po ręku jego i po nodze. Drgnął:
— Do licha, czy to tylko nie mysz! — pomyślał — zostawiłem cielęcinę na stole...
Strasznie mu się nie chciało odkrywać, wstawać, marznąć, ale znowu coś nieprzyjemnie drapnęło go w nogę; zerwał prześcieradło i zapalił świecę. Drżąc z zimna, jął oglądać pościel, nic nie było; wstrząsnął prześcieradłem i nagle z za siennika wyślizgnęła się mysz. Zaczął ją chwytać, ale mysz nie uciekała z pościeli, lecz rzucała się w różne strony, wyślizgiwała mu się z pod palców, przebiegała po ręku i nagle wpadła pod poduszkę; zrzucił poduszkę, ale raptem poczuł, że coś mu wpadło za pazuchę, biega mu po ciele, i już jest na plecach, pod koszulą. Zadrżał nerwowo i obudził się. W pokoju było ciemno, leżał na łóżku, okręcony kołdrą, jak poprzednio; pod oknem wył wicher.
— Co za okropność! — pomyślał z gniewem.
Wstał i usiadł na brzegu łóżka, plecami do okna.
— Lepiej już wcale nie spać — postanowił wreszcie.
Od okna dolatywał chłód i wilgoć; nie wstając z miejsca, naciągnął na siebie kołdrę i okręcił się nią szczelnie. Świecy nie zapalał. Nie myślał o niczem i nie chciał myśleć, ale marzenia występowały jedne za drugiemi, błyskały jakieś urywki myśli bez początku i końca i bez treści. Jakgdyby wpadał w półdrzemkę. Chłód, czy też mrok, wilgoć, czy wiatr, wyjący pod oknem i poruszający liśćmi drzew, wywołały w nim jakąś uporczywą fantastyczną skłonność czy chęć, dość, że mu się ciągle wyobrażały kwiaty. Stanął mu przed oczyma przepyszny pejzaż: dzień jasny, ciepły, prawie gorący, dzień świąteczny, dzień Ś-tej Trójcy. Wykwintna, zamożna, rozkoszna willa, w guście angielskim, cała okolona klombami pachnącego kwiecia sadzonego w grządki dokoła domu, ganek obrosły winem i zastawiony krzewami róż: widne lekkie schody, zasłane pysznym dywanem, obstawione rzadkiemi kwiatami w chińskich wazonach. Szczególną uwagę zwrócił na bukiety białych, delikatnych narcyzów, pochylających się na swych jasnozielonych długich łodygach z mocnym aromatycznym zapachem a ustawionych w wazonach z wodą na oknach. Nie chciało mu się nawet odejść od nich, ale udał się na schody i wszedł do wielkiej, wysokiej sali i znowu wszędzie, w oknach, przy drzwiach otworzonych na taras, na samym tarasie, wszędzie były kwiaty. Po podłogach była rozsypana świeżo skoszona pachnąca trawa, okna były otwarte; świeże, lekkie, chłodne powietrze wpływało do pokoju, ptaszki świergotały pod oknami, a pośród sali na stołach pokrytych białym atłasowym całunem stała trumna. Trumna ta była obita białym jedwabiem i obszyta białą gęstą koronką. Girlandy kwiatów ozdabiały ją dokoła. Cała w kwiatach leżała w niej dziewczynka, w białej tiulowej sukni, z rączkami złożonemi i przyciśniętemi do piersi, a białemi jak marmur. Ale jej rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; wianek z róż obejmował jej główkę. Surowy i już skostniały profil jej twarzy był także jakby utoczony z marmuru, ale uśmiech na jej bladych ustach był pełen jakiejś niedziecinnej, nieskończonej troski i wielkiej skargi. Świdrygajłow znał tę dziewczynkę; ani obrazu, ani świec zapalonych nie było przy tej trumnie i nikt przy niej nie odprawiał modłów. Ta dziewczynka była samobójczynią, topielicą. Miała ledwie lat czternaście, ale było to już serce rozbite i zginęło nie mogąc przeżyć krzywdy, która zgorszyła i zadziwiła jej młode, dziecinne pojęcia, zalała niezasłużonym wstydem jej anielsko-czystą duszę i wydała ostatni krzyk rozpaczy, nie usłyszany, lecz wydrwiony w noc ciemną w mroku, wśród zimna, wśród wilgotnej odwilży i wycia wiatru.
Świdrygajłow ocknął się, wstał z łóżka i postąpił do okna. Po omacku znalazł zasuwkę i otworzył okno. Wiatr wpadł jak wściekły do czarnej izdebki i jakby szronem mroźnym oblepił mu twarz i piersi, przykryte jedną koszulą. Pod oknem musiało być istotnie coś w guście ogrodu i zdaje się także przeznaczonego dla zabaw; snać w dzień śpiewali tu szansoniści i roznoszono herbatę do stolików. Teraz zaś z drzew i krzaków spadały do okna krople, ciemno było, jak w piwnicy, tak, że ledwie można było rozróżnić jakieś czarne plamy, oznaczające przedmioty. Świdrygajłow, zgiąwszy się i opierając się łokciami o framugę, wpatrywał się już od pięciu minut w tę mgłę. Wśród mroku i ciszy dał się słyszeć strzał armatni; za nim drugi.
— A, sygnał! Woda przybiera — pomyślał. — Do rana dojdzie tam, gdzie jest niżej, na ulice, zaleje suteryny i piwnice, wypłyną szczury i podczas deszczu wiać ludzie zaczną, złorzecząc, mokrzy, przenosić swoje śmieci na wyższe piętra... A która to teraz godzina?
I zaledwie to pomyślał, gdzieś zbliska, cykając i jakby spiesząc się z całej siły, zegar ścienny wybił godzinę trzecią.
— Ehe, toż to za godzinę będzie już widno? Poco czekać? Wyjdę zaraz, udam się wprost na Pietrowskij: tam wybiorę gdziekolwiek duży krzak, cały zlany deszczem tak, że ledwie, ledwie go się dotknąć, a miljony kropel zleją całą głowę...
Odszedł od okna, przymknął je, zapalił świecę, włożył kamizelkę, surdut, kapelusz i wyszedł ze świecą na korytarz, ażeby odszukać gdzieś w jakiej dziurze, pomiędzy wszelkiemi resztkami i ogarkami świec, obdartusa, zapłacić mu za numer i wyjść z hotelu...
— Najlepsza chwila, o lepszą trudno.
Długo chodził po całym długim i wąskim korytarzu, nikogo nie mogąc znaleźć, i już chciał głośno krzyknąć gdy nagle, w ciemnym kącie, pomiędzy starą szafą i drzwiami spostrzegł jakiś dziwny przedmiot, coś jakby żywego. Nachylił się ze świecą i ujrzał dziecko, dziewczynkę lat pięciu, nie więcej, w zmokłej, jak ścierka do podłóg, sukieneczce, drżącą i płaczącą. Ona jakgdyby się nawet nie zlękła Świdrygajłowa, ale patrzyła nań z głupiem zdziwieniem wielkiemi czarnemi oczyma i niekiedy rumieniła się, jak dzieci, które długo płakały, ale już przestały i nawet już się pocieszyły, a tymczasem chwila jeszcze, i nagle znowu bekną. Twarzyczka dziewczynki była blada i zmęczona; skostniała od zimna, ale — „jakże się tu dostała? Więc skryła się tutaj i przez całą noc nie spała“. Zaczął ją badać. Dziewczynka nagle ożywiła się i coś mu pręciutko jęła bełkotać swoim dziecinnym językiem. Było tam coś o „mamusi“ i że „mamusie udezi“ (uderzy), o jakiejś szklance, którą „lozbila“ (rozbiła) Dziewczynka mówiła bardzo długo; z jej opowiadania można było jako tako dojść do wniosku, że jest to nielubiane dziecko, które matka, jakaś widocznie zawsze pijana kucharka, może i z tego hotelu, biła i zahukała, że dziewczynka stłukła jej szklankę i że się tak przestraszyła, iż uciekła jeszcze wczoraj; długo zapewne chowała się gdzieś na podwórzu, aż nareszcie dostała się tutaj, kucnęła za szafą i przesiedziała w kącie całą noc, płacząc, drżąc z zimna, i z trwogi, ażeby jej znowu nie obito. Świdrygajłow wziął i ją na ręce, poszedł do swego numeru, posadził na łóżku i zaczął rozbierać. Jej dziurawe trzewiczki na bosych nóżkach były tak mokre, jakgdyby przez całą noc leżały w kałuży. Rozebrawszy, położył ją na pościeli, nakrył i okręcił całkiem z głową w kołdrę. Dziecko natychmiast usnęło. Co uczyniwszy, wpadł znowu w ponure zamyślenie.
— Także mi strzeliło wdawać się w nie swoje rzeczy! — rzekł wreszcie z niechęcią i gniewem. — Co za niedorzeczność!
Zirytowany, wziął świecę, ażeby pójść i odszukać bądź co bądź obdartusa i coprędzej opuścić te miejsca.
— Ech, smarkata! — pomyślał z przekleństwem, otwierając już drzwi, ale wrócił, jeszcze raz spojrzał na dziecko, czy śpi, czy nie śpi? Ostrożnie uchylił kołdry. Dziewczynka spała mocnym snem i posilnym. Rozgrzała się pod kołdrą i rumieniec wystąpił na jej bladą buzię. — Ale rzecz dziwna: ten rumieniec odznaczał się jakby jaskrawiej i mocniej, niż zwykły dziecinny rumieniec. „To gorączka — pomyślał Świdrygajłow — to jakby rumieniec z wódki, jakby jej dano wypić cały kieliszek. Różowe usteczka płoną, palą się, ale co to?“ Wydało mu się nagle że jej długie czarne rzęsy jakgdyby drgały i mrugały i jakgdyby się podnosiły, a z pod nich wyglądał złośliwy ostry, jakiś nie dziecinny drwiący wyraz; tak, jakby dziewczynka nie spała i tylko udawała, że śpi. Ależ tak jest: jej usteczka rozszerzają się do śmiechu, brzeżki warg drgają, jakby wstrzymując się jeszcze. Lecz oto już zupełnie przestało się powstrzymywać, to już śmiech, wyraźny śmiech, coś czelnego, wyzywającego błyszczy na tej wcale nie dziecinnej twarzy; to rozpusta, to twarz kamelji, bezczelna twarz, przedajnej kokoty, francuski. Oto już, wcale się nie kryjąc, otwierają się oczy: kusząc go namiętnym i bezwstydnym wzrokiem, przywołują go, śmieją się; coś nieskończenie potwornego i obrażającego było w tych oczach, w tym śmiechu, w całej tej ohydzie dziecinnej buzi.
— Jakto! Pięcioletnia? — wyszeptał z prawdziwą zgrozą Świdrygajłow — to... co to jest, co to jest?
Ale oto już ona zupełnie odwraca się doń całą rozpaloną twarzą, wyciąga ręce...
— A, przeklęta! — krzyknął ze zgrozą Świdrygajłow, zmierzając się pięścią... Ale w tej chwili obudził się.
Leży w tem samem łóżku, tak samo okręcony kołdrą i świeca nie zapalona, a w oknach bieli się zupełny dzień.
„Maligna przez całą noc!“ Podniósł się z gniewem, czując, że jest cały jak rozbity, kości go bolały! Na dworze gęsta mgła, nic zobaczyć nie można. Już po piątej: zaspałem. Wstał, włożył ubranie jeszcze mokre. Namacawszy w kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił kapiszon; potem usiadł, wyjął z kieszeni notes i na pierwszej stronie napisał wyraźnie kilka wierszy. Odczytawszy je, namyślił się. Rewolwer i notes leżały tuż przy łokciu. Zbudzone muchy przylepiały się do niedotkniętej porcji cielęciny która stała dotąd na stole. On długo patrzył na nie i nakoniec wolną prawą ręką zaczął nieświadomie łapać jednę muchę. Długo usiłował dokonać swego, ale napróżno. Nareszcie złapawszy siebie na tem ciekawem zajęciu, ocknął się, drgnął, powstał i ostatecznie wyszedł z pokoju. Po chwili był na ulicy.
Mleczna, gęsta mgła unosiła się nad światem. Świdrygajłow udał się po śliskim, zabłoconym, drewnianym bruku, w kierunku Newki. Migały mu przed oczyma, wysoki przybór Newki, wyspa Pietrowska, mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa, i nareszcie ten sam krzak... Z gniewem jął przypatrywać się domom, ażeby myśleć o czem innem. Ani przechodnia, ani dorożki nie spotkał po drodze. Smutnie i brudno wyglądały jasnożółte drewniane domki z zamkniętemi okiennicami. Chłód i wilgoć przejmowały całe jego ciało i zaczynał drżeć. Niekiedy trafiał na szyldy sklepowe, i odczytywał je starannie. Skończył się nareszcie bruk drewniany. Doszedł już do wielkiej kamienicy. Brudny, przemokły pies ze schowanym pod siebie ogonem, przebiegł mu drogę. Jakiś nieprzytomny pijak, w szynelu, z twarzą na dół, leżał wpoprzek trotuaru. Popatrzył nań i poszedł dalej.
Wysoka wieża błysnęła mu na lewo. Ba! — pomyślał — otóż i miejsce, poco mam iść na Pietrowskij? Przynajmniej wobec urzędowego świadka... o mało się nie uśmiechnął wobec tej nowej myśli i skręcił w ulicę —ską. Tam to stał duży dom z wieżą. Przy zamkniętej wielkiej bramie domu stał oparty o nią plecami niewielki człowieczek, okręcony w szarą żołnierską sukmanę i w miedzianym kasku Achillesa. Drzemiącym wzrokiem, obojętnie spojrzał on na zbliżającego się Świdrygajłowa. Na jego twarzy widać było ten odwieczny wybitny smutek, który tak kwaśno piętnuje wszystkich żydów bez wyjątku. Obaj, Świdrygajłow i Achilles, przez jakiś czas, milcząc, przyglądali się sobie nawzajem. Achillesowi wydało się nareszcie dziwnem, że człowiek nie pijany, stoi przed nim o trzy kroki, patrzy uporczywie i nic nie mówi.
— A co to panu tu p-o-otrza? — wymówił, nie ruszając się i nie zmieniając swojej pozycji.
— No, bracie, jak się masz! — odparł Świdrygajłow.
— To nie miejsce.
— Ja, bracie, jadę w obce strony.
— W obce strony?
— Do Ameryki.
— Do Ameryki?
Świdrygajłow wyjął rewolwer i podniósł kurek. Achilles wytrzeszczył oczy.
— A, co to... takie żarty... tu nie miejsce!
— Dlaczego nie miejsce?
— A dlatego, że nie miejsce.
— Gadasz bracie, to wszystko jedno. Miejsce dobre jak się będą ciebie pytać, to mów, że pojechał do Ameryki.
Przyłożył rewolwer do swej prawej skroni.
— A co to... tu nie można... tu nie miejsce! — zatrząsł się Achilles, rozszerzając oczy coraz bardziej i bardziej.

Świdrygajłow spuścił kurek.

ROZDZIAŁ VII

Tego samego dnia, ale już wieczorem, o godzinie siódmej, Raskolnikow zbliżał się do mieszkania swoje matki i siostry, do tego samego mieszkania w domu Bakelejewa, gdzie je umieścił Razumichin. Wejście na schody były od ulicy, Raskolnikow zbliżał się, ciągle jeszcze tamując kroki i jakby wahając się: wejść czy nie wejść? Ale za nic by się nie wrócił, postanowienie było nieodwołalne.
— Przytem wszystko jedno, one jeszcze o niczem nie wiedzą — myślał — a mnie przyzwyczaiły się uważać za dziwaka...
Ubranie miał okropne: całe zabłocone, po całonocnym deszczu, podarte, zmiętoszone. Twarz jego była zmieniona do niepoznania wskutek zmoczenia, niepogody i oniemal dwudziestoczterogodzinej walki z samym sobą. Całą tę noc spędził on sam Bóg wie gdzie. Ale przynajmniej zdecydował się.
Zastukał do drzwi, otworzyła mu matka. Duni nie było. Nawet służąca gdzieś wyszła. Pani Pulcherja zrazu oniemiała z radosnego zdumienia; potem porwała go za rękę i wciągnęła do pokoju.
— Nareszcie jesteś! — zaczęła, jąkając się z radości. — Nie gniewaj się na mnie, Rodziu, że cię tak głupio spotykam, ze łzami: ja się śmieję, nie płaczę! Nie, cieszę się, ale mam takie głupie przyzwyczajenie, że mi łzy płyną. To od śmierci twojego ojca. Siadajże, mój drogi, musiałeś się zmęczyć, widzę to. Ach, jakżeś się zabłocił.
— Byłem wczoraj na deszczu, mateczko — zaczął Raskolnikow.
— Ależ nie, nie! — przerwała mu stara — myślałeś, że zaraz zacznę cię badać, przez kobiecą ciekawość, nie bój się. Ja rozumiem, wszystko rozumiem, nauczyłam się już teraz po tutejszemu i doprawdy sama widzę, że tu jest rozumniej. Raz na zawsze zrozumiałam, że gdzież mnie tam sądzić twoje postępki i domagać się od ciebie zdania sprawy? Może ty masz Bóg wie jakie interesy i plany w głowie, a może i jakie myśli roją ci się; i miałabym cię trącać w łokieć: o czem myślisz? Ależ... Ach Boże! Pocóż się rzucam, jak szalona... Widzisz, Rodziu, ja twój artykuł odczytuję już po raz trzeci, przyniósł mi go pan Dymitr. Ażem krzyknęła, jak go zobaczyłam; jakże jestem głupia, pomyślałam sobie, oto czemże on się zajmuje, oto rozwiązanie zagadki! Uczeni zawsze są tacy! Może on ma nowe myśli w głowie, może on je urabia sobie, a ja go męczę i drażnię! Czytam, kochanku, i naturalnie, wcale nie rozumiem: tak to zresztą powinno być; gdzież mnie tam!...
— Niech mi go mama pokaże.
Raskolnikow wziął dziennik i rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek się to sprzeciwiało jego położeniu, atoli doznał dziwnego i dotkliwie słodkiego uczucia, jakiego doznaje dwudziestoparoletni autor na widok swej pierwszej pracy drukowanej. Trwało to chwilkę. Przeczytawszy kilka wierszy, spochmurniał i straszny smutek ścisnął mu serce. Cała jego walka duchowa z ostatnich miesięcy przypomniała mu się odrazu. Ze wstrętem i gniewem odrzucił gazetę na stół.
— Wierzaj mi jednak, Rodziu, że pomimo całej mojej głupoty, mogę wnioskować, że ty niezadługo będziesz jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym na świecie naszych uczonych. I śmieli przypuszczać, żeś zwarjował! Ha! ha! ha! Nie wiesz, toć oni tak przypuszczali! Ach nędzne robaki, czyż oni mogą się poznać, gdzie jest rozum! Nawet Dunia o mało w to nie uwierzyła, a co! Nieboszczyk twój ojciec dwa razy posyłał do gazet, z początku wiersze, mam dotąd kajet, pokażę ci go kiedy (a potem już i całą powieść sama wybłagałam go, żeby mi ją dał przepisać), i już jakeśmy się modlili, żeby ją przyjęto, nie przyjęto! Sześć, siedem dni temu gryzłam się, Rodziu, patrząc na twoje ubranie, jak ty żyjesz, co jadasz, w czem chodzisz? A teraz widzę, że byłam głupia, bo gdy zechcesz to wszystko zdobędziesz sobie rozumem i talentem. Ty tylko tymczasem jeszcze nie chcesz i zajmujesz się daleko ważniejszemi sprawami...
— Duni niema w domu, proszę mamy?
— Niema jej, Rodziu. Bardzo często nie widzę jej w domu, zostawia mnie samą. Pan Dymitr, Bóg mu zapłać przychodzi nieraz posiedzieć ze mną i ciągle mówi o tobie. On ciebie kocha i szanuje, mój drogi. Co do siostry, to nie mówię, żeby już mnie tak bardzo zaniedbywała. Nie skarżę się. Ona ma swój charakter, a ja swój; od pewnego czasu ma przede mną jakieś sekrety, ale ja przed wami żadnych sekretów nie mam. Naturalnie, jestem mocno przekonana, że Dunia ma dużo rozumu i że mnie i ciebie bardzo kocha... ale nie wiem już do czego to doprowadzi. Ty żeś przyszedł, bardzo, bardzoś mnie tem ucieszył, a ona gdzieś się bałamuci, ale jak przyjdzie, to ja jej powiem: widzisz, brat twój nas odwiedził, a ty gdzie przez ten czas byłaś, co? Ale ty, Rodziu, nie bałamuć mnie zanadto; możesz, to przyjdź, a nie możesz, to i tak poczekam, cóż zrobić! Ja i tak będę przekonana, że ty mnie kochasz, a to dla mnie wystarcza. Będę czytała twoje dzieła, będę słyszała o tobie od wszystkich, a kiedy niekiedy sam przyjdziesz odwiedzić, czegóż mi więcej potrzeba? Wszak i teraz przyszedłeś, ażeby pocieszyć matkę, widzę przecież...
Tu pani Pulcherja rozpłakała się nagle.
— Znowu te łzy! Nie patrz na mnie! Ach, Boże, co też ja robię — zawołała nagle, zrywając się z miejsca — wszak jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Co to jednak może egoizm staruszki... Zaraz, zaraz!
— Mateczko, niech mateczka da spokój, ja zaraz wychodzę. Przyszedłem nie po to. Niech mnie mama wysłucha.
Pani Pulcherja zbliżyła się doń nieśmiało.
— Mateczko, cokolwiekby się stało, cokolwiekbyś miała usłyszeć o mnie, czy będziesz mnie kochać tak, jak teraz? — zapytał z całą serdecznością, jakby nie myśląc o swoich słowach i nie ważąc ich.
— Rodziu, Rodziu, co tobie? Jakże się możesz o to pytać? I któż może mi coś powiedzieć przeciwko tobie? Ależ ja nikomu nie uwierzę, poprostu wypędzę.
— Przyszedłem cię zapewnić, mateczko, że cię kochałem, i teraz nawet rad jestem, żeśmy sami, że Duni niema — ciągnął z tym samym zapałem — przyszedłem ci powiedzieć, mateczko, otwarcie, że chociaż będziesz nieszczęśliwą, to wiedz przynajmniej, że syn twój kocha cię teraz więcej, niż samego siebie, i że wszystko coś myślała o mnie, że jestem okrutny i nie kocham ciebie, wszystko to było nieprawdą. Ja cię nigdy nie przestanę kochać... No i dosyć; zdawało mi się, że tak trzeba zrobić i od tego zacząć...
Pani Pulcherja całowała go w milczeniu, przyciskała do swojej piersi i płakała pocichu.
— Co ci jest, Rodziu, ja nie wiem — rzekła nareszcie — myślałam przez cały ten czas, że my się tobie poprostu naprzykrzamy, a teraz z tego wszystkiego widzę, że masz wielkie zmartwienie i dlatego tak stronisz od nas. Ja to już oddawna przewiduję, Rodziu. Przebacz mi, że ci to mówię i ciągle myślę o tem i nie sypiam po nocach. Nocy dzisiejszej i Dunia także leżała cała w gorączce, i o tobie tylko wspominała. Coś nie coś słyszałam, ale nic zrozumieć nie mogłam. Przez cały ranek chodziła jak struta, czekała na coś, przeczuwała i oto doczekała się! Rodziu, Rodziu gdzież się zbierasz? Czy jedziesz gdzie, czy co!
— Jadę.
— Tak też i myślałam! I ja mogę z tobą pojechać, jeśli ci się przydam na co. I Dunia; ona cię kocha, ona cię bardzo kocha, i panna Zofja niechby także z nami pojechała, jeśli potrzeba; widzisz, ja chętnie ją przyjmę za córkę. Pan Dymitr pomoże nam wybrać się razem... lecz... gdzież idziesz... wyjeżdżasz?
— Bądź zdrowa, mateczko.
— Jakto! Dziś! — krzyknęła, jakby tracąc go na wieki.
— Nie mogę, nie mam czasu, pilno mi...
— A ja nie mogę ci towarzyszyć?
— Nie, niech matka uklęknie i pomodli się za mnie. Modlitwa matki może będzie wysłuchana.
— Pozwól więc, niech cię przeżegnam, pobłogasławię. O tak, o tak. O Boże, co też my robimy!
Tak, on był rad, był bardzo rad, że nikogo nie było, że był sam z matką. Jakgdyby za cały ten okropny czas hurtem rozmiękczyło mu się serce. Upadł przed nią, całował jej nogi, i oboje płakali w uścisku. I ona się nie dziwiła i nie badała go tym razem. Pojmowała już oddawna, że z synem dzieje się coś okropnego, a teraz zbliżyła się właśnie jakaś straszna chwila dla niego.
— Rodziu, mój drogi, mój pierworodny — mówiła łkając — ty jesteś teraz taki, jakim byłeś za młodu, tak samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś: jeszcze jakeśmy z ojcem żyli i biedowali, tyś już tem nas pocieszał, żeś był z nami, a gdy już pochowałam ojca, to ileż to razy, w takim samym uścisku jak teraz, płakaliśmy na jego grobie. A że ja płaczę oddawna — to dlatego, że serce matki przeczuło nieszczęście. Ledwiem cię po raz pierwszy ujrzała wtedy, wieczorem, pamiętasz, jakeśmy tu przyjechały, to zaraz odgadłam wszystko z twego wzroku, aż mi serce zadrżało, a dziś, kiedym ci otworzyła no, myślę sobie, przyszła stanowcza chwila. Rodziu, Rodziu, przecie nie zaraz odjeżdżasz?
— Nie zaraz.
— Przyjdziesz jeszcze?
— Przyjdę...
— Rodziu, nie gniewaj się, ja nie śmiem cię badać. Wiesz, że nie śmiem, ale tak, tylko dwa słówka mi powiedz, czy ty daleko odjeżdżasz?
— Bardzo daleko.
— Cóż tam, służba, karjera jaka czeka ciebie?
— Co Bóg da... niech się tylko mateczka modli za mnie.
Raskolnikow poszedł ku drzwiom, lecz ona uchwyciła się jego ubrania i rozpaczliwym wzrokiem patrzyła mu w oczy. Twarz jej pełna była zgrozy.
— Dosyć, mateczko — rzekł Raskolnikow, głęboko żałując, że przyszedł.
— Nie na zawsze? Wszak nie na zawsze? Wszak przyjdziesz, przyjdziesz jutro?
— Przyjdę, przyjdę, bądź zdrowa!...
Wyrwał się nareszcie.
Wieczór był świeży, ciepły, jasny; wypogodziło się od samego rana. Raskolnikow wszedł do swego mieszkania; spieszył się. Chciał skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do tej chwili nie chciałby się z kim spotkać. Zbliżając się do swej komórki, spostrzegł, że Nastusia, oderwawszy się od samowaru, uważnie śledzi za nim i odprowadza go oczyma.
— Czy tylko nie ma gości? — pomyślał. — Ze wstrętem stanął mu przed oczyma Porfirjusz. Doszedłszy jednak do swego pokoju i otworzywszy drzwi, spostrzegł Dunię. Siedziała sama jedna, w głębokiej zadumie i widocznie oddawna czekała na niego. On stanął na progu. Dunia zerwała się z kanapy przerażona i wyprostowała się przed nim. Wzrok jej, nieruchomie utkwiony w niego, wyrażał zgrozę i nieutulony smutek. I już z tego jednego wzroku zrozumiał odrazu, że ona wie o wszystkiem.
— I cóż, mam wejść do ciebie, czy odejść? — zapytał z niedowierzaniem.
— Siedziałam cały dzień u Zosi; czekałyśmy na ciebie obie. Sądziłyśmy, że przyjdziesz napewno.
Raskolnikow wszedł do pokoju i wyczerpany usiadł na krześle.
— Jestem trochę słaby, Duniu; bardzo się zmęczyłem, chciałbym panować nad sobą, choćby w tej jednej chwili.
Podejrzliwie objął ją wzrokiem.
— Gdzież byłeś przez całą noc?
— Nie pamiętam dobrze; widzisz, siostro, chciałem zdecydować się ostatecznie i kilka razy chodziłem po nad Newą; to pamiętam. Chciałem tam skończyć; ale... nie zdecydowałem się — wyszeptał znowu podejrzliwie przyglądając się Duni.
— Bogu dzięki! A jakeśmy się o to lękały, ja i panna Zofja! A więc ty wierzysz jeszcze w życie: dzięki Bogu, dzięki Bogu.
Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.
— Nie wierzyłem, a przed chwilą z matką płakaliśmy we wzajemnym uścisku; nie wierzę, ale prosiłem ją, ażeby się modliła za mnie. To Bóg wie, Duniu, jak się to robi, a ja nic tego nie rozumiem.
— Byłeś u matki? Powiedziałeś jej? — ze zgrozą zawołała Dunia. — Odważyłeś się powiedzieć?
— Nie, nie powiedziałem!... słowami, lecz ona domyśliła się wiele. Słyszała w nocy, jak ty mówiłaś w malignie. Jestem przekonany, że już wie połowę, przynajmniej rozumie. Może ja i źle zrobiłem, żem ją odwiedził. Sam nie wiem, pocom tam poszedł, jestem nędznikiem, Duniu.
— Nędznikiem, a jednak gotów jesteś iść na cierpienie. Wszak idziesz przecie?
— Idę. Zaraz. Tak, dla uniknięcia tego wstydu, chciałem się utopić, Duniu, ale stojąc już nad wodą, pomyślałem sobie, że jeżeli dotąd uważałem się za silnego, to niechże się i wstydu nie zlęknę — rzekł, uprzedzając pytania. — Czy to ambicja, Duniu?
— Ambicja, Rodziu.
Jakgdyby ogień błysnął w jego przygasłych oczach; sprawiło mu to niejako przyjemność, że ma jeszcze ambicję...
— A czy nie przypuszczasz, siostro, że poprostu zląkłem się wody? — zapytał z przykrym uśmiechem, zaglądając jej w oczy.
— O, Rodziu, cóż znowu! — zawołała Dunia z goryczą.
Przez dwie minuty trwało milczenie. On siedział ze spuszczoną głową i patrzył na ziemię; Dunia stała przy drugim końcu stołu i spoglądała nań z męczarnią. Nagle wstał:
— Późno, już czas. Idę zaraz wydać siebie. Ale nie wiem, dlaczego idę siebie wydać.
Grube łzy spływały po jego policzkach.
— Ty płaczesz, siostro, a czy możesz podać mi rękę?
— Wątpiłeś o tem?
Uścisnęła go serdecznie.
— Czyliż idąc na cierpienie, nie zmywasz już w połowie swojej zbrodni? — zawołała, tuląc go w objęciach i całując go.
— Zbrodni? Jakiej zbrodni? — zawołał nagle, w napadzie jakiejś wściekłości — czy to, żem zabił nędzną, szkodliwą wesz, starą lichwiarkę, zbyteczną dla świata, która ssała biednych, czy to zbrodnia? Nie myślę o niej i nie myślę jej zmywać. I co mi tam wszyscy gadają ze wszystkich stron: „zbrodnia, zbrodnia!“ Teraz dopiero widzę cały nonsens mojego postanowienia, teraz, kiedy idę po wstyd zbyteczny! Poprostu z nędzy, niezdarności własnej decyduję się na to, a może i dla zysku, jak twierdził ten... Porfirjusz!...
— Bracie, bracie, co też ty mówisz! Toć krew przelałeś — krzyknęła w rozpaczy Dunia.
— Którą wszyscy przelewają — podchwycił nagle z gniewem — którą leje się i zawsze lała się na świecie; jak wodospad, którą leją jak szampana i za którą wieńczą na Kapitolu i nazywają potem dobrodziejem ludzkości. Spójrz tylko baczniej i zbadaj jak się należy! Ja sam miałem na względzie dobro ludzkości i byłbym dokonał setki, tysiąc dobrych uczynków, za to jedno głupstwo, nawet nie głupstwo, a wprost nietakt, bo myśl moja nie była wcale tak głupią, jaką się wydaje teraz, przy niepowodzeniu... przy niepowodzeniu wszystko wydaje się głupie! Tem głupstwem chciałem tylko zyskać niezależność, zrobić pierwszy krok, pozyskać środki, a później wszystkoby się zagładziło niezmierzoną korzyścią, w porównaniu... Lecz ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, bo ja... ja jestem podły! Oto, na czem cała rzecz polega! A jednak pomimo to, waszym wzrokiem nie będę patrzył: gdyby mi się było powiodło, to pozyskałbym laury, a teraz w kazamaty!...
— Ale wszak to co innego, wcale co innego! Bracie, co ty mówisz!
— A! Nie taka forma, nie tak estetycznie dobra forma! No, tego to już nigdy nie zrozumiem, dlaczego trzebić ludzi bombami, prawidłowym szturmem, dlaczego to ma być formą, zasługującą na uznanie? Obawa o estetykę jest pierwszą formą bezsilności!... Nigdy, nigdy wyraźniej nie odczuwałem tego jak teraz i bardziej, niż kiedykolwiek, nie rozumiem swojej zbrodni! Nigdy, nigdy nie byłem bardziej silnie i stanowczo przekonany, jak teraz!
Aż rumieniec wystąpił na jego bladą, zmęczoną twarz. Ale wymawiając ostatni wykrzyknik, niechcący spotkał się wzrokiem z oczyma Duni i tyle, tyle męczarni za siebie znalazł w tem spojrzeniu, że pomimo woli oprzytomniał. Poczuł, że jednak unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Że jednak on był przyczyną...
— Duniu, droga moja!! Jeżelim zawinił, przebacz mi. Chociaż, jeślim winien, przecież przebaczyć mi nie można. Bądź zdrowa! Nie kłóćmy się! Czas już, czas. Nie chodź za mną, błagam cię, muszę jeszcze zajść... Idź raczej teraz i zaraz siądź przy matce. Błagam cię o to! To moja największa prośba do ciebie. Nie odchodź od niej ani na chwilę; zostawiłem ją w trwodze, którą kto wie czy zdoła strawić: umrze albo zmysły straci. Bądź więc z nią! Razumichin będzie przy was; mówiłem mu o tem. Nie płacz za mną: postaram się być mężnym i uczciwym przez całe życie, chociaż jestem mordercą. Może jeszcze kiedy usłyszysz moje imię. Nie shańbię was, zobaczysz; ja dowiodę jeszcze... tymczasem dowidzenia — zakończył skwapliwie, dostrzegłszy znowu jakiś dziwny wyraz w oczach Duni przy swych ostatnich słowach, obietnicach. — Dlaczego tak płaczesz? Nie płacz, nie płacz; wszak nie rozstajemy się na zawsze!... Ach, prawda! Czekaj! Zapomniałem!...
Zbliżył się do stołu, wziął jakąś grubą, zakurzoną księgę, otworzył ją i wyjął z pomiędzy kartek mały portrecik, robiony akwarellą na kości słoniowej. Był to portret córki gospodyni, jego dawnej narzeczonej, która umarła na tyfus, tej samej dziewczyny, co to chciała pójść do klasztoru. Przez chwilę wpatrywał się w tę twarz wyrazistą i chorobliwą, ucałował portret i wręczył go Duni.
— Z nią dużo nagadałem się i o tem, z nią jedną — wymówił w zamyśleniu — jej sercu udzieliłem wiele z tego, co potem urzeczywistniło się tak okropnie. Nie lękaj się — dodał, zwracając się do Duni — ona również przeciwna temu była, jak i ty, i rad jestem, że jej już niema. Najważniejszem jest to, że wszystko teraz pójdzie nowym torem, złamie się na dwoje — zawołał nagle, wracając znowu do swego smutku — wszystko, wszystko, a czy jestem przygotowany do tego? Czy ja sam chcę tego? To, mówią, niezbędnem jest dla wypróbowania mnie. Naco, naco te wszystkie bezmyślne próby? I poco wiedzieć, czy ja będę lepiej postępował, strawiony męczarnią, idjotyzmem, po dwudziestoletniej katordze, lepiej, aniżeli teraz, i co mi wtedy po życiu, gdy mnie już starość obezwładni? Dlaczego ja teraz przystaję na takie życie? O! wiedziałem, że jestem podły, jeszcze dziś o świcie stojąc ponad Newą.
Oboje nareszcie wyszli. Trudno było Duni, lecz kochała go! Poszła, ale odszedłszy z pięćdziesiąt kroków, obejrzała się jeszcze raz, ażeby spojrzeć na niego. Było go jeszcze widać. Doszedłszy do rogu i on się obejrzał; po raz ostatni spotkali się wzrokiem; atoli widząc, że ona nań patrzy, niecierpliwie i nawet gniewnie machnął ręką, ażeby sobie odeszła, a sam szybko skręcił za węgieł.
— Jestem zły, widzę to — myślał do siebie, zawstydziwszy się po chwili swego gniewnego gestu ręką do Duni. — Ale dlaczego one mnie same tak kochają, kiedy nie jestem tego godzien! O gdybym był sam i gdyby mnie nikt nie kochał, to sambym nigdy nikogo nie kochał! Nie byłoby tego wszystkiego! Ciekawa rzecz jednak, czy w ciągu tych przyszłych piętnastu-dwudziestu lat dusza moja upokorzy się o tyle, że ze czcią będę wyrzekał przed ludźmi, nazywając siebie przy każdem słowie rozbójnikiem? Właśnie też, właśnie! Dlatego mnie skazują na wygnanie, tego im właśnie potrzeba... Oto snują się oni wszyscy po ulicy tam i naprzód, i wszak każdy z nich jest podlecem i rozbójnikiem z natury swojej; gorzej nawet, idjotą! A niechby mnie tylko nie skazali na wygnanie, wszyscy by zaraz wybuchnęli świętem oburzeniem! O, jak ja ich wszystkich nie cierpię!
On głęboko się zamyślił nad tem:
— Jakiż to proces zdoła uczynić, by nareszcie przed nimi wszystkimi, bez rezonów, ukorzył się, ukorzył się z przekonania! Ha cóż, dlaczegóżby nie? Oczywiście, tak być powinno. Czyż dwadzieścia lat ciągłego uciemiężenia nie dobiją ostatecznie? Woda kamień toczy. I poco, poco żyć, poco idę teraz, skoro sam wiem, że wszystko tak będzie, jak z książki, a nie inaczej!

Już może po raz setny zadawał sobie to pytanie od wczoraj, a jednak szedł.

ROZDZIAŁ VIII

Gdy wszedł do Zosi, zmrok zapadał. Przez cały dzień Zosia czekała nań w strasznem wzruszeniu. Czekały razem z Dunią. Ta ostatnia przyszła do niej od samego rana, mając na względzie wczorajsze słowa Świdrygajłowa, że Zosia „wie o tem“. Nie będziemy powtarzać szczegółów rozmowy i łez obu kobiet, i o ile zbliżyły się ze sobą. Dunia z tej wizyty wyniosła przynajmniej pociechę, że brat nie będzie sam: do niej, Zosi, do niej pierwszej przyszedł on ze swoją spowiedzią; w niej szukał on człowieka, gdy człowiek był mu potrzebny; więc też i ona pójdzie za nim, gdzie go losy poszlą. Dunia nie pytała się o to, ale wiedziała, że tak będzie. Patrzyła na Zosię nawet z pewną czcią i z początku prawie krępowała ją tem uczuciem szacunku, jakie dla niej powzięła. Zosia gotowa była nawet o mało się nie rozpłakać: ona, przeciwnie, uważała się za niegodną spojrzeć nawet na Dunię. Piękny obraz Duni, gdy ta skłoniła jej się z taką życzliwością i szacunkiem, w czasie ich pierwszego spotkania u Raskolnikowa, na wieki utkwił w jej duszy, jako jedno z najpiękniejszych i nie dających się doścignąć widzeń w jej życiu.
Dunia, nareszcie, nie wytrzymała i opuściła Zosię, ażeby czekać na brata w jego mieszkaniu; zdawało jej się ciągle, że najprzód tam pójdzie. Zostawszy sama, Zosia zaraz zaczęła się dręczyć trwogą na myśl, że on może w istocie skończy na samobójstwie. Tego samego lękała się i Dunia. Ale one obie uspokajały się nawzajem różnemi dowodami, że tak nie będzie, że tak być nie może i były spokojniejsze, póki były razem. Teraz zaś, zaledwie się rozstały i jedna i druga zaczęły znowu myśleć o tem samem. Zosia przypominała sobie, jak wczoraj Świdrygajłow mówił jej, że Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi: Sybir, albo... Znała przytem jego ambicję, gwałtowność, egoizm i niewiarę. Czyżby tylko sama obawa śmierci i słabość charakteru zmusiły go do życia? pomyślała wreszcie w rozpaczy. Tymczasem słońce zaszło. Ona smutna stała przed oknem i uważnie patrzyła przez nie, ale przez to okno widać było tylko szczytową niebieloną ścianę sąsiedniego domu. Nareszcie, kiedy już doszła do zupełnego przekonania, że Raskolnikow umarł, on wszedł do jej pokoju.
Radosny okrzyk wyrwał się z jej piersi. Ale spojrzawszy z uwagą na jego twarz, nagle zbladła.
— Właśnie też! — rzekł z uśmiechem Raskolnikow — przychodzę po twoje krzyże, Zosiu. Samaś mnie przecie posyłała na rozdroże; dlaczegóż więc teraz, kiedy przyszła kreska, stchórzyłaś?
Zosia w zdumieniu patrzyła na niego. Dziwnym jej się wydał ten ton: zimny dreszcz przebiegł po jej ciele, lecz po chwili domyśliła się, że i ton i te słowa, wszystko było udane. On nawet mówił do niej, patrząc jakoś w kąt i unikając patrzenia jej prosto w oczy.
— Ja, bo widzisz, Zosiu, doszedłem do przekonania, że tak może będzie korzystniej. Jest bo pewna okoliczność... Ale długoby było opowiadać, a niema o czem. Mnie tylko, wiesz co gniewa? Irytuje mnie to, że wszystkie te głupie, zwierzęce mordy obstąpią mnie zaraz, wyłupią na mnie swoje ślepie, zaczną mi zadawać swoje głupie pytania, na które trzeba będzie odpowiadać, będą pokazywać palcami... Pfu! Wiesz, ja idę nie do Porfirjusza; znudził on mnie. Pójdę lepiej do mego przyjaciela Procha, to go zadziwię, to wywołam efekt w swoim rodzaju. A trzebaby może więcej zimnej krwi; zanadto stałem się żółciowym ostatniemi czasy. Dasz wiarę: przed chwilą o mało nie pogroziłem siostrze pięścią za to tylko, że się odwróciła, ażeby po raz ostatni spojrzeć na mnie. Paskudny taki stan! Ach, do czego ja doszedłem? No, cóż, gdzież krzyże?
Był jakby sam nie swój. Nie mógł nawet ustać na jednem miejscu, nie mógł skupić uwagi na żadnym przedmiocie; jego myśli przeskakiwały jedna przez drugą, zagadywał się; ręce drżały mu zlekka.
Zosia w milczeniu wyjęła z pudełka dwa krzyże, cyprysowy i miedziany, przeżegnała się sama, przeżegnała jego i włożyła mu na piersi cyprysowy krzyżyk.
— Więc to jest symbol tego, że przyjmuję na siebie krzyż, he! he! Jakbym mało jeszcze wycierpiał dotąd! Cyprysowy, a więc ludowy; miedziany, ten od Elżbietki sobie go zostawiasz — pokaż no? więc wisiał na jej piersiach... w owej chwili? Znam także dwa podobne krzyże srebrne i obrazek. Rzuciłem je wtedy fanciarce na piersi. Wypadałoby mi doprawdy tamte włożyć na siebie... A zresztą, kłamię, zapomnę o wszystkiem: jestem jakiś roztargniony!... Uważasz, Zosiu; przyszedłem właściwie uprzedzić cię tylko, żebyś wiedziała... Nic więcej. Poto tylko przyszedłem. (Hm! myślałem zresztą, że powiem więcej) Przecież sama chciałaś, ażebym poszedł, no i będę siedział w więzieniu; stanie się zadość twej woli; czego płaczesz? I ty także? Przestań, przestań; ach, jak mi ciężko jest z tem wszystkiem!
Budziło się w nim jednak uczucie: serce mu się ścisnęło, gdy patrzył na nią. — Co tej znowu, co jej jest — myślał — czem ja jestem dla niej? Czemu ona płacze, jak matka, albo Dunia? Niańką będzie moją!
— Przeżegnaj się, pomódl się, aby raz — drżącym nieśmiałym głosem poprosiła go Zosia.
— I owszem, ile żądasz! I z całego serca, Zosiu, z całego serca.
Chciał zresztą powiedzieć coś innego.
Przeżegnał się kilka razy. Zosia porwała chustkę i zarzuciła ją na głowę. Była to zielona bajowa chustka, zapewne ta sama, o której wspominał wtedy Marmeladow „familijna“. Raskolnikowowi przyszło to na myśl, ale się nie zapytał. Istotnie, sam już czuł, że jest strasznie roztargniony i jakiś okropnie wzburzony. Zląkł się tego. Uderzyło go nagle i to, że Zosia chce wyjść z nim razem.
— Gdzie? Dokąd? Ależ zostań, zostań. Ja sam znajdę — zawołał i nieomal z gniewem poszedł ku drzwiom.
— I na co mi świta! — mruczał wychodząc.
Zosia została na środku izby. Nawet się z nią nie pożegnał, zapomniał już o niej; w duszy jego zakołatała jakaś zjadliwa, buntująca wątpliwość.
— Czy tylko ja dobrze robię? — znowu pomyślał, schodząc na dół: „czyliż nie można się jeszcze zatrzymać i naprawić wszystkiego... i nie iść?“
Szedł jednak. Nagle poczuł ostatecznie, że napróżno zadaje sobie pytania. Wyszedłszy na ulicę, przypomniał sobie, że się nie pożegnał z Zosią, że ona została na środku pokoju, w swojej zielonej chustce, nie śmiejąc się ruszyć po jego okrzyku i stanął na chwilkę. W tej samej chwili pewna myśl błysnęła mu jak najwyraźniej, jakgdyby czekała, żeby go uderzyć ostatecznie.
— No dlaczego, poco chodziłem do niej teraz. Powiedziałem jej, że za interesem? Nie miałem żadnego interesu. Oznajmić, że idę: więc cóż z tego! Także potrzeba! Czy ja ją kocham? Wszak nie, nie! Wszak i teraz odpędziłem ją, jak psa. Miałżebym w istocie potrzebować od niej tych krzyżów na serjo? O jakże nisko upadłem! Nie, łez jej było mi potrzeba: potrzebowałem widzieć jej przestrach, patrzeć, jak ją serce boli i dręczy! Potrzeba było bodaj o cokolwiek się zaczepić, zyskać na czasie, patrzeć na człowieka! I ja śmiałem tak polegać na sobie, tak marzyć o sobie, ja, nędzarz, nikczemnik, podły, podły!
Szedł na brzegu kanału i już miał niedaleko. Ale doszedłszy do mostu, zatrzymał się nagle zakręcił na most, w bok, i przeszedł na plac Sienny.
Chciwie rozglądał się na prawo i lewo, wpatrywał się z naprężeniem w każdy przedmiot, i na niczem nie mógł skupić uwagi, ciągle rozpraszającej się. „Za jaki tydzień za miesiąc, przewiozą mnie gdziekolwiek w tych aresztanckich budach, po tym moście, jak że to ja wtedy spojrzę na ten kanał, wartoby to mieć na pamięci? — błysnęło mu w głowie. — O, ten szyld, jakto ja wtedy przeczytam te same litery? O, tu napisano: „Stowarzyszenie“, zapamiętam sobie to rz literę rz, a spojrzę na nią za miesiąc, na to samo rz, jakto ja wtedy spojrzę? Co wtedy będę czuł i myślał?... Boże, jak to wszystko musi być nędzne, te wszystkie moje kłopoty! Oczywiście, musi to być bardzo interesującem w swoim rodzaju... (ha! ha! ha! i o czem ja myślę!) staję się dzieckiem, sam przed sobą fanfaronuję; dlaczego ja siebie zawstydzam? Ah! jakiś tłok! O, ten tłusty, niemiec widocznie, co mnie potrącił? Baba z dzieckiem prosi o jałmużnę, to ciekawe, że uważa mnie za szczęśliwszego od siebie. A cóż, możeby ją wesprzeć dla facecji. Ba, piątak ocalał w kieszeni, skąd? Masz, masz, weź kobietko.
— Panie Boże zapłać! — odparła piskliwym głosem żebraczka.
Wszedł na plac Sienny. Było mu nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie spotykać się z ludźmi, ale szedł właśnie tam, gdzie tłum był największy. Dałby był wszystko na świecie, ażeby zostać samemu; ale sam czuł że ani chwili nie będzie sam. W tłumie dokazywał jakiś pijak, chciał tańczyć, lecz ciągle zataczał się w rynsztok. Obstąpiono go. Raskolnikow przecisnął się przez tłum, przez kilka minut patrzył na pijanego, i nagle zaśmiał się krótko i urywanie. Po chwili zapomniał już o nim, nawet go nie widział, lubo i patrzył nań. Odszedł nareszcie, nie pamiętając nawet, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł do środka placu, zadrżał nagle, jakieś uczucie owładnęło nim raptownie, ogarnęło go nawskroś — z ciałem i myślą.
Przyszły mu nagle na myśl słowa Zosi: „Idź na rozdroże, pokłoń się ludziom, ucałuj ziemię, boś zgrzeszył i względem niej, i powiedz głośno: „jestem zabójcą!“ Zadrżał cały, przypomniawszy to sobie. I już do tego stopnia zgnębiła go trwoga, utrapienie tych ostatnich czasów, a zwłaszcza ostatnich godzin, że aż uczepił się możliwości tego całkowicie nowego, zupełnego wrażenia. Zbyt jakoś natrętnie przypadło doń ono: zapłonęło w duszy jedną iskierką i nagle jak ogień objęło go całego. Wszystko w nim nagle rozmiękło i łzy bryznęły. Jak stał, tak i upadł na ziemię...
Ukląkł na środku placu, pokłonił się do ziemi i pocałował ten błotnisty bruk z rozkoszą i szczęściem. Wstał i pokłonił się po raz drugi...
— A to się schlał! — zauważył obok niego jakiś wyrostek.
Dał się słyszeć śmiech.
— On, widzicie, do Jerozolimy idzie; z dziećmi, z ojczyzną się żegna, kłania się całemu światu, stołeczne miasto Sanktpetersburg i jego grunt obcałowuje — dodał jakiś pijaniusienki mieszczanin.
— Chłopak jeszcze młody! — wtrącił trzeci.
— Z porządnych — zauważył ktoś poważnym głosem.
— Dzisiaj trudno rozpoznać, kto porządny, a kto nie.
Wszystkie te głosy i rozmowy powstrzymywały Raskolnikowa i słowa: „jam zabił“, które miał już w pogotowiu, zamarły mu na ustach. Atoli spokojnie zniósł te wszystkie krzyki i nie oglądając się, poszedł prosto przez zaułek w kierunku biura cyrkułowego. Jakieś widmo błysnęło mu w drodze przed oczyma, ale nie zadziwiło go wcale: przeczuwał już, że tak być powinno. W czasie, gdy na placu Siennym pokłonił się powtórnie ku ziemi, odwróciwszy się na lewo, o jakie pięćdziesiąt kroków, spostrzegł Zosię. Chowała się przed nim za jednę z drewnianych budek, a więc towarzyszyła mu w czasie całego tego smutnego pochodu! Raskolnikow uczuł i zrozumiał w tej chwili, raz na zawsze, że Zosia teraz z nim będzie na wieki i pójdzie za nim choćby na koniec świata, gdziekolwiek go losy rzucą. Serce w nim zadrgało... ale, otóż i doszedł do fatalnego kresu...
Dosyć raźno wszedł na podwórze. Trzeba było wejść na trzecie piętro.
Zanim jeszcze dojdę — pomyślał.
Wogóle zdawało mu się, że do chwili stanowczej jeszcze daleko, jeszcze dużo czasu zostaje, wiele rzeczy można jeszcze obmyśleć.
Znowu te same śmieci, te same skorupy na kręconych schodach, znowu drzwi od mieszkań otwarte naoścież znowu te same kuchnie, z których dolatuje czad i smród. Raskolnikow od tamtego czasu nie był tu jeszcze. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, uginały się pod nim, ale szły. Stanął na chwilę dla nabrania powietrza, ażeby zawładnąć sobą i wejść jak człowiek.
— A na co? Poco? — pomyślał nagle, wyszydzając samego siebie. — Jeżeli już trzeba wychylić tę czaszę, to czyż nie wszystko jedno? Im niechlujniej, tem lepiej.
W myśli stanął mu nagle pan porucznik Proch.
— Czy istotnie udam się do niego? A czy by nie można było do kogo innego? Choćby do naczelnika? Możeby zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego komisarza? Przynajmniej odbędzie się wszystko po domowemu.. Nie, nie! Do Procha, do Procha! Pić, to pić odrazu wszystko...
Ochłódszy i ledwie pomnąc samego siebie, otworzył drzwi do kancelarji. Tym razem było w niej bardzo mało ludzi, stał jakiś stróż i jeszcze jakiś człowiek z gminu. Woźny ani wyjrzał nawet z za swej przegródki. Raskolnikow przeszedł do sąsiedniego pokoju.
— Może jeszcze można będzie nie mówić — myślał do siebie.
Tu jakiś jegomość z pisarzy, w cywilnem ubraniu, przykładał się do pisania czegoś na biurku. W kącie siedział jeszcze jeden pisarz. Zamietowa nie było. Naczelnika oczywiście, także nie było.
— Niema nikogo? — zapytał Raskolnikow, zwracając się do jegomościa przy biurku.
— A pan do kogo?
— A... a... a! Kopę lat, kopę zim, góra z górą, jak to tam w bajce... zapomniałem. M-moje uszanowanie! — zawołał nagle głos znajomy.
Raskolnikow zadrżał. Przed nim stał Proch; on nagle wyszedł z trzeciego pokoju.
— Same losy — pomyślał Raskolnikow — dlaczego on jest właśnie?
— Do nas? Cóż pana sprowadza? — wołał porucznik.
Był widocznie w najwyborniejszym i nawet nieco pobudzonym nastroju.
— Jeżeli za interesem, to jeszcze zawcześnie. Ja sam wypadkiem... A zresztą, czem mogę... Przyznam panu.... panie... jakżeż? Daruj mi pan.
— Raskolnikow.
— Cóż że Raskolnikow? Miałżebyś pan przypuszczać, że zapomniałem! Proszę bardzo, nie uważaj mnie pan za takiego... panie Ro...djonie, czy tak?
— Rodjon Romanowicz.
— Tak, tak, tak! Rodjon Romanowicz! Tego właśnie nie mogłem sobie przypomnieć. Dowiadywałem się nawet kilka razy. Przyznam się panu, że od owego czasu serdecznie mi było przykro, żeśmy tak z panem... mnie potem wyjaśniono, że pan jesteś młodym literatem, a nawet uczonym... i że tak powiem, pierwsze kroki... O Boże! któż jednak z literatów i uczonych nie zaczynał od oryginalnych postępków! Ja i moja żona my oboje poważamy literaturę, a żona moja nawet przepada za nią! Literaturę i sztukę! Dość być uczciwym, a resztę można sobie zdobyć talentem, wiedzą, rozumem, genjuszem! Kapelusz, no, co naprzykład znaczy kapelusz? Kapelusz to naleśnik, kupię go u Zimmermana; ale co kryje się pod kapeluszem i co się kapeluszem przykrywa, tego już nie kupię!... Przyznam się nawet, że wybierałem się do pana z przeprosinami, ale sądziłem, że... Ale zapominam się spytać: w istocie masz pan jaki interes? Podobno krewni przyjechali do pana?
— Tak jest, matka i siostra.
— Miałem nawet zaszczyt i szczęście spotkać pańską siostrę — wykształcona, śliczna osoba. Przyznaję, żałowałem bardzo, żeśmy się wtedy pośpieszyli ze sobą Casus! A że wtedy, po pańskiem zemdleniu, spojrzałem na pana takim wzrokiem, to wszystko się wkrótce wyklarowało jak najdoskonalej! Podejrzliwość i fanatyzm! Pojmują pańskie zgorszenie. Może z powodu przybycia rodziny zmieniasz pan mieszkanie?
— N-nie, ja tylko tak... Przyszedłem dowiedzieć się... myślałem, że zastanę tutaj Zamietowa...
— Ach, prawda! Panowieście się zaprzyjaźnili ze sobą; słyszałem. Niema Zamietowa, nie zastałeś go pan. Tak, opuścił nas kochany pan Aleksander! Od wczoraj już tu nie pracuje; odszedł... i odchodząc, poróżnił się nawet ze wszystkimi... nawet dość niezręcznie. Wietrzny chłopak, i tyle; a nawet rokował pewne nadzieje; ale co począć z tą naszą świetną młodzieżą! Chce zdawać jakiś egzamin, ale wszak u nas trochę tylko pogadać i pofanfaronować i na tem się kończy egzamin. To nie to, co pan naprzykład, lub pański przyjaciel Razumichin. Dla pana karjera jest w wiedzy, w uczoności, i nie stropią pana żadne niepowodzenia! Dla pana, można powiedzieć, te wszystkie uciechy życia, nihil est, asceta, mnich, pustelnik!... dla pana książka, pióro za uchem, badania naukowe, oto gdzie się unosi duch pański! Ja sam poczęści... czytałeś pan podróże Livingstona?...
— Nie.
— A ja czytałem. Dziś zresztą za dużo mamy nihilistów; ale to łatwe do zrozumienia; jakie bo dziś czasy, pytam pana? A zresztą, co ja gadam... pan przecież nie jesteś nihilistą! Powiedz mi pan otwarcie, otwarcie!
— N-nie...
— Nie, doprawdy, bądź pan ze mną szczery, nie krępuj się pan, jakbyś pan był sam na sam ze sobą! Co innego służba, co innego... myślałeś pan, że powiem drużba, przyjaźń, lecz uczucie obywatela i człowieka, uczucie ludzkości i miłości Boga Najwyższego. Ja mogę być postacią urzędową i na urzędzie, ale obywatela i człowieka muszę mieć w sobie i zdać sprawę... Pan oto raczyłeś dowiadywać się Zamietowa. Zamietow, on zrobi coś na sposób francuski w nieprzyzwoitym zakładzie, przy kieliszku szampana albo dońskiego, oto czem jest pański Zamietow! A ja może, że tak powiem, może się przejąłem nawskroś uległością z wysokiemi uczuciami i przytem mam znaczenie, rangę, zajmuję posadę! Jestem żonaty i dzietny. Wypełniam obowiązek obywatela i człowieka, a on co za jeden, pytam pana? Zwracam się do pana, jako do człowieka, uszlachetnionego przez wykształcenie. O i takich, choćby akuszerek, za wiele mamy także.
Raskolnikow podniósł brwi ze zdziwieniem. Słowa porucznika, który snać niedawno wstał od stołu, uderzały i sypały się przed nim po większej części jak puste dźwięki. Ale część ich jednak zrozumiał jako tako; spoglądał pytająco i nie wiedział na czem się to skończy.
— Mówię o tych strzyżonych pannach — ciągnął chciwy gawędy porucznik — przezwałem je sam od siebie akuszerkami i uważam, że to dostatecznie określa przedmiot. He! he! Tłoczą się do akademji, studjują anatomję; no powiedz pan sam; no niechże ja zachoruję, no, czyż wezwę dziewicę, ażeby mnie leczyła? He! he!
Porucznik śmiał się, zupełnie kontent ze swoich dowcipów.
— Przypuśćmy, że to jest namiętna żądza wiedzy; ale nauczyłeś się, i masz dosyć. Poco używać tej wiedzy na zło? Poco obrażać szanowne osoby, jak to czyni łotr Zamietow? Dlaczego on mnie obraził, pytam pana? A ile to jeszcze i takich samobójstw mamy? Nie możesz pan sobie wyobrazić. Wszystko to wydaje ostatnie pieniądze i zabija samego siebie. Dziewczątka, chłopaczki, starcy... Oto niedalej nawet jak dzisiaj zrana doniesiono o jakimś przyjezdnym jegomościu. Panie Nilu! jak się nazywa ten jegomość, co to się zastrzelił na Petersburskiej?
— Świdrygajłow — donośnie i obojętnie odparł ktoś z drugiego pokoju.
Raskolnikow zadrżał.
— Świdrygajłow! Świdrygajłow się zastrzelił! — zawołał.
— Jakto! Pan znasz Świdrygajłowa?
— Znam go... znam... On niedawno przyjechał...
— A tak, niedawno przyjechał, po śmierci żony, człowiek okropnej konduity, i nagle zastrzelił się i to tak skandalicznie, że trudno sobie wyobrazić... zostawił w swoim notesie kilka słów, że umiera przy zdrowych zmysłach i prosi, ażeby nikogo nie oskarżono o jego śmierć. Mówią, że ten miał pieniądze. A pan co wie o nim?
— Ja... to mój znajomy... moja siostra była u nich guwernantką...
— Ba, ba, ba... A to pan nam może dać o nim dużo szczegółów. I nie podejrzewałeś pan go wcale?
— Wczoraj go widziałem... pił wino... nie wiedziałem o niczem.
Raskolnikow czuł, że jakgdyby coś nań spadło i przytłukło go.
— Znowu jak gdybyś pan pobladł. Tu u nas takie zepsute powietrze...
— Tak, muszę już odejść — wyszeptał Raskolnikow — przepraszam, zająłem panu czas.
— Ale prosimy, prosimy! Zrobiłeś mi pan wielką przyjemność, i rad jestem bardzo, że...
Porucznik podał mu nawet rękę.
— Chciałem tylko... chciałem się widzieć z Zamietowem.
— Rozumiem, rozumiem, i zrobiłeś mi pan przyjemność.
— Jestem... bardzo kontent... do widzenia.... — uśmiechał się Raskolnikow.
Wyszedł; chwiał się. W głowie mu się kręciło. Nie wiedział, czy stoi na nogach. Zaczął schodzić ze schodów opierając się prawą ręką o ścianę. Wydało mu się, że jakiś stróż, z książką w ręku, potrącił go, wchodząc do kancelarji; że jakiś psiak szczekał piskliwie gdzieś na dole, że jakaś kobieta rzuciła w niego drzazgą i odpędziła. Zeszedł na dół i znalazł się na podwórzu. Tu niedaleko od wyjścia, stała blada, skostniała, Zosia, i dziko spojrzała na niego. Stanął przed nią. Jakiś wyraz chorobliwego znużenia widniał na jej twarzy, coś rozpaczliwego.
Klasnęła w ręce. Brzydki, trwożliwy uśmiech odbił się na jego ustach. Postał, uśmiechnął się i zawrócił na górę, znowu do kancelarji cyrkułu.
Porucznik siedział i szperał w jakichś papierach. Przed nim stał ten chłop, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa, wchodząc na górę.
— Aaa! To pan! Zapomniał pan czegoś? Co się z panem dzieje?
Raskolnikow z pobladłemi wargami, z nieruchomym wzrokiem zwolna przybliżył się do stołu, oparł się ręką o krawędź, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł; słychać było tylko jakieś dźwięki bez związku.
— Panu niedobrze, krzesło! Siadaj pan, siadajże pan! Wody!
Raskolnikow usiadł, ale nie spuszczał oczu z twarzy nieprzyjemnie zdziwionego porucznika. Obaj patrzyli na siebie przez chwilę i czekali. Przyniesiono wodę.
— To ja... — zaczął Raskolnikow.
— Napij się pan wody.
Raskolnikow odsunął ręką wodę i zwolna, z przerwami, ale dobitnie wymówił:
To ja zabiłem wtedy starą emerytkę i jej siostrę Elżbietę toporem i zrabowałem.
Porucznik otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie.

Raskolnikow powtórzył swoje zdanie.    .    .    .    .

EPILOG
I

Sybir. Na brzegu szerokiej, odosobnionej rzeki stoi miasto, jedno z administracyjnych centrów Rosji; w mieście forteca, w fortecy więzienie. W więzieniu już od dziewięciu miesięcy siedzi zesłany do ciężkich robót drugiego rzędu, Rodjon Raskolnikow. Od dnia jego zbrodni minęło prawie półtora roku.
Proces w jego sprawie odbył się bez wielkich zawikłań. Przestępca wyraźnie, stale i uporczywie obstawał przy swojem zeznaniu, nie gmatwając okoliczności, nie łagodząc ich na swoją korzyść, nie przekręcając faktów nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział do ostatniej joty cały proces zabójstwa, wyjaśniał tajemnicę fantu (drewnianej deszczułki z metalową blaszką), który znaleziono w rękach zamordowanej fanciarki; opowiedział szczegółowo o tem, jak wziął zabitej klucze, opisał te klucze, opisał skrzynkę i czem była napełniona; nawet wyliczył niektóre przedmioty, jakie się w niej znajdowały; wyjaśnił zagadkę zamordowania Elżbiety: opowiedział o tem, jak przychodził i dobijał się Koch, a za nim student, powtórzywszy wszystko, co mówili ze sobą: jak on, przestępca, zbiegł później ze schodów i słyszał krzyk Mikołajka i Michałka; jak ukrył się w pustem mieszkaniu, przyszedł do domu i nareszcie wskazał kamień na podwórzu, na prospekcie Wozniesieńskim przy bramie, pod którym istotnie znaleziono rzeczy i woreczek. Słowem, rzecz cała była jak na dłoni. Sędziowie śledczy i przysięgli byli bardzo zdziwieni, zwłaszcza tem, że ukrył woreczek i rzeczy pod kamieniem, nie skorzystawszy z nich, a najbardziej tem, że nietylko nie pamiętał szczegółowo wszystkich przedmiotów, jakie zrabował ale nawet omylił się co do ich liczby. Ta okoliczność właśnie, że ani razu nie otworzył woreczka i nawet nie wiedział, ile w nim było pieniędzy, wydała się nieprawdopodobną, (w woreczku okazało się trzysta siedemnaście rubli srebrem i trzy 20-to kopiejkówki; wskutek długiego leżenia pod kamieniem niektóre wierzchnie, największe papierki uległy wielkiemu zniszczeniu). Długo starano się wyśledzić: dlaczego właśnie, podsądny kłamie pod tym jednym względem, podczas gdy do reszty przyznaje się dobrowolnie i rządzi się prawdą. Nakoniec, niektórzy (zwłaszcza psychologowie) wyrazili możliwość przypuszczenia, że on istotnie nie zaglądał do woreczka, a więc i nie wiedział, co w nim było, i nie wiedząc, zaniósł go pod kamień, ale zaraz wyprowadzili z tego wnioski, że zbrodni musiał towarzyszyć stan chwilowego zaćmienia umysłu, inaczej mówiąc chorobliwa manomanja morderstwa i grabieży, bez dalszych celów i wyrachowań. Tu bardzo na rękę przyszła najnowsza modna teorja chwilowego obłąkania, którą tak często starają się w naszych czasach stosować do niektórych przestępców. Przytem ciągły stan hipochondryczny Raskolnikowa został stwierdzony dokładnie przez wielu świadków, przez lekarza Zosimowa, dawnych jego kolegów, gospodynię i służbę. Wszystko to mocno przyczyniło się do wniosku, że Raskolnikow nie zupełnie wygląda na zwyczajnego zabójcę, rozbójnika i rabusia, ale że jest to coś innego. Ku wielkiej irytacji obrońców tej opinji, sam przestępca nie usiłował bronić siebie; na pytanie ostateczne: co go mogło skłonić do zbrodni i co go pobudziło do popełnienia rabunku, odparł nader wyraźnie, z szorstką stanowczością, że przyczyną wszystkiego było jego złe położenie, jego nędza i niedola, chęć utrwalenia kroków swojej karjery życiowej przy pomocy co najmniej trzech tysięcy rubli, które miał nadzieję znaleźć u zabitej. Zdecydował się zaś na zbrodnię wskutek swego lekkomyślnego i znikczemniałego charakteru, rozdrażnionego przytem niepowodzeniami i biedą. Na pytanie zaś, co właściwie skłoniło go do przyznania się do winy, odparł otwarcie, że nic tylko szczera skrucha. Wszystko to tchnęło nieomal brutalnością...
Wyrok okazał się jednak daleko łagodniejszy, aniżeli można się było spodziewać, wnosząc z faktu przestępstwa i może właśnie dlatego, że przestępca nietylko nie usiłował się tłumaczyć, ale jakgdyby sam wyrażał chęć naj największego potępienia siebie. Wszystkie szczególne i niezwykłe okoliczności przestępstwa zostały wzięte w rachubę. Chorobliwy stan i nędza przestępcy przed spełnieniem zbrodni, nie ulegały najmniejszej kwestji. To, że nie skorzystał ze zrabowanych przedmiotów, zaliczono po części na karb budzącej się skruchy, po części niezupełnie zdrowego stanu władz umysłowych w czasie spełnienia zbrodni. Fakt wypadkowego zamordowania Elżbiety posłużył nawet jako przykład, potwierdzający ostatnie przypuszczenie: człowiek popełnia dwa morderstwa i zapomina zarazem, że drzwi są otwarte!
Nareszcie, oskarżenie samego siebie wtedy, gdy sprawa zagmatwała się niezwykle fałszywem zeznaniem słabego na umyśle fantasty (Mikołaja) i gdy nadto, na prawdziwego przestępcę nietylko wyraźnych dowodów, ale nawet podejrzenia nie było prawie, (Sędzia Porfirjusz dotrzymał słowa), wszystko to ostatecznie wpłynęło na złagodzenie mu kary.
Wyszły przytem na jaw wcale niespodziewanie i inne okoliczności łagodzące. Były student Razumichin wygrzebał skądciś fakty i przedstawił dowody, że przestępca Raskolnikow, za czasów pobytu swego w uniwersytecie z ostatnich funduszów pomagał pewnemu biednemu koledze suchotnikowi i utrzymywał go prawie przez pół roku. Po jego zaś śmierci, pielęgnował jego starego i zrujnowanego na zdrowiu ojca (którego zmarły utrzymywał od trzynastego roku swego życia), umieścił nareszcie tedy starca w szpitalu, a gdy i on umarł, sprawił mu pogrzeb. Wszystkie te wiadomości, wywarły potem wpływ na złagodzenie przyszłych losów Raskolnikowa. Nawet jego była gospodyni, matka zmarłej narzeczonej Raskolnikowa, wdowa Zarnicynowa, zaświadczyła także, że kiedy jeszcze mieszkali w innym domu, przy Pięciu Węgłach, Raskolnikow w czasie pożaru, w nocy, wyniósł z jakiegoś palącego się mieszkania dwoje małych dzieci i sam się przytem poparzył. Ten fakt zbadano starannie i stwierdzono go zeznaniem kilku świadków. Słowem, skończyło się na tem, że przestępca skazany został na ciężkie roboty drugiego rzędu, na przeciąg tylko lat ośmiu, przez wzgląd na przyznanie się do winy i pewne łagodzące okoliczności.
Już w początkach procesu matka Raskolnikowa zasłabła. Duni i Razumichinowi udało się ją wywieźć z Petersburga na cały czas sądu. Razumichin wybrał miasto przy kolei, nieopodal Petersburga, ażeby mieć możność regularnego baczenia za całym przebiegiem procesu i zarazem jak najczęstszego widzenia się z Dunią. Pani Pulcherja cierpiała na dziwną chorobę nerwową, graniczącą nieomal z obłąkaniem przynajmniej częściowem. Dunia, powróciwszy do domu po ostatniem widzeniu się z bratem, zastała matkę ciężko chorą, w gorączce i malignie. Tegoż wieczoru umówiła się z Razumichinem, co właściwie odpowiadać matce na jej pytania o bracie, i nawet wymyśliła z nim razem dla matki całą historję o odjeździe Rodzia gdzieś daleko, na pogranicze Rosji, wskutek prywatnego polecenia, które da mu nareszcie i pieniądze i sławę. Ale uderzyło ich, że pani Pulcherja o nic takiego wcale się nie pytała ani teraz, ani później. Przeciwnie, sama sobie stworzyła całą historję o odjeździe syna; opowiadała ze łzami, jak on przychodził się z nią żegnać; dawała niekiedy poznać, że jej samej tylko są wiadome pewne bardzo ważne i tajemnicze okoliczności, i że Rodzio ma wielu potężnych wrogów, tak, że się musi ukrywać. Co się zaś tyczy jego przyszłej karjery, to i ona nie wątpi o jej świetności, naturalnie jednak po zwalczeniu przeszkód i niebezpieczeństw, zapewniała Razumichina, że syn jej będzie nawet z czasem znakomitością, czego dowodzi jego artykuł i jego błyskotliwy talent literacki. Ten artykuł czytała nieustannie, odczytywała go nawet niekiedy głośno, o mało nie spała z nim razem, a jednak pomimo to nie wypytywała się wcale, gdzie znajduje się teraz Rodzio, chociaż widocznie unikano z nią rozmowy o tem, co samo już mogło obudzić jej podejrzenia. Zaczęto się nareszcie lękać tego dziwnego milczenia pani Pulcherji pod pewnemi względami. Nie zauważyła naprzykład wcale, że nie ma od niego listów, podczas, gdy dawniej mieszkając w swojej mieścinie żyła tylko nadzieją i oczekiwaniem, ażeby jak najprędzej otrzymać list od swojego najukochańszego synaczka. Ta ostatnia okoliczność zanadto już była trudną do wytłumaczenia i niezmiernie niepokoiła Dunię; przychodziła jej myśl, że matka zapewne przeczuwa coś okropnego w losie syna i boi się pytać, ażeby nie dowiedzieć się czegoś jeszcze okropniejszego. W każdym razie, Dunia widziała jasno, że matka nie jest przy zdrowych zmysłach.
Ze dwa razy zresztą zdarzyło się, że ona sama tak pokierowała rozmową, iż niepodobna było, odpowiadając jej, nie wspominać o tem, gdzie właściwie znajduje się teraz Rodzio; gdy zaś odpowiedzi mimowoli musiały być niedostateczne i podejrzane, robiła się nader smutną ponurą i milczącą, co trwało przez długi czas. Dunia spostrzegła nareszcie, że trudno kłamać i wykręcać się, i przyszła ostatecznie do wniosku, że lepiej już zupełnie milczeć pod pewnemi względami; ale coraz bardziej i bardziej stawało się wyraźnem, że biedna matka podejrzewa coś strasznego. Dunia przypomniała sobie pomiędzy innemi słowa brata, że matka wsłuchiwała się w jej majaczenia, w nocy, w wilję tego fatalnego dnia, po jej zajściu ze Świdrygajłowem: czy aby tylko nie usłyszała czego wówczas? Często, niekiedy po kilku dniach i nawet tygodniach smutnego, ponurego milczenia i cichych łez, chora jakoś histerycznie ożywiała się i zaczynała nagle mówić głośno, prawie nie zamykając ust, o swoim synu, o swoich nadziejach, o przyszłości... Fantazje miewała niekiedy bardzo dziwne. Pocieszano ją, potakiwano jej (ona sama może widziała, że jej potakują i tylko pocieszają), ale pomimo to mówiła..
W pięć miesięcy po zeznaniu przestępcy wydano nań wyrok. Razumichin widywał się z nim w więzieniu, o ile pozwalano. Zosia także. Nareszcie przyszedł czas rozstania. Dunia przysięgła bratu, że to rozstanie nie na wieki; Razumichin także. W młodej i gorącej głowie Razumichina utrwalił się projekt zrobienia w ciągu trzech, czterech lat następnych, w miarę możności, bodaj początku przyszłego bytu, zebrania trochę grosza i przeniesienia się na Syberję, gdzie grunt jest bogaty pod wieloma względami, a robotników, ludzi i kapitałów brak; tam osiedlić się w tem samem mieście, gdzie będzie Rodzio, i... wszyscy razem zaczną nowe życie. Żegnając się, wszyscy płakali. Raskolnikow w ostatnich dniach był bardzo zamyślony, rozpytywał się o matkę. I wciąż się o nią niepokoił. Nawet bardzo lękał się o nią, co znowu trwożyło Dunię. Dowiedziawszy się szczegółowo o chorobliwym stanie matki, zrobił się bardzo ponury. Z Zosią był, niewiadomo dlaczego, bardzo rozmowny w ciągu tego całego czasu, Zosia, przy pomocy pieniędzy, które jej zostawił Świdrygajłow, dawno już spakowała swoje rzeczy i przygotowana była do udania się za partją aresztantów, w której będzie i on. O tem nigdy ani słowa nie było wzmianki pomiędzy nią a Raskolnikowem; lecz oboje wiedzieli, że tak będzie. W czasie ostatecznego pożegnania on dziwnie się uśmiechał wobec gorących zapewnień siostry i Razumichina, o ich szczęśliwej przyszłości, kiedy on wyjdzie z katorgi, i przepowiedział, że chorobliwy stan matki skończy się wkrótce katastrofą. On i Zosia wyjechali nareszcie.
W dwa miesiące potem Dunia wyszła za mąż za Razumichina. Ślub był smutny i cichy. Pomiędzy zaproszonymi znajdowali się jednak Porfirjusz i Zosimow. Przez cały czas ostatni Razumichin miał pozór człowieka stanowczo zdecydowanego. Dunia wierzyła ślepo, że wypełni swoje plany, bo i nie mogła nie wierzyć: w tym człowieku znać było silną wolę. Między innemi, zaczął on znowu uczęszczać na uniwersytet dla ukończenia kursu. Oboje co chwila układali sobie plan na przyszłość: oboje stanowczo zamierzali za jakie pięć lat osiedlić się na Syberji. Tymczasem liczyli na Zosię...
Pani Pulcherja z radością pobłogosławiła związek córki z Razumichinem; ale po ślubie zrobiła się jak gdyby jeszcze smutniejszą. Ażeby jej zrobić przyjemność, Razumichin opowiedział między innemi fakt o studencie i jego starym ojcu i o tem że Rodzio się poparzył, a nawet chorował, wyratowawszy z ognia, w zeszłym roku, dwoje dzieci. Obie nowiny doprowadziły już i bez tego cierpiącą na umyśle panią Pulcherję prawie do stanu zachwycenia. Nieustannie mówiła o tem, zawiązywała rozmowy nawet na ulicy (chociaż Dunia zawsze jej towarzyszyła). W omnibusach, w sklepach, złapawszy jakiego słuchacza skierowywała rozmowę na swego syna, na jego artykuł, jak to on wspomagał studenta, poparzył się podczas pożaru i t. p. Dunia nie wiedziała nawet, jak ją powstrzymać. Pomijając już same niebezpieczeństwo takiego chorobliwego stanu, mogło byłoby się zdarzyć, że ktoś przypomniałby sobie nazwisko Raskolnikowa, głośne z ostatniego procesu, i mógłby był o tem powiedzieć. Pani Pulcherja dowiedziała się nawet o adresie matki dwojga wyratowanych z ognia dzieci i chciała koniecznie pójść do niej. Nareszcie, niepokój jej wzrósł do ostatnich granic. Niekiedy zaczynała nagle, płakać, często zachorowywała i w gorączce majaczyła. Pewnego poranku oznajmiła wprost, że według jej wyrachowania Rodzio powinienby niebawem powrócić, że pamięta, jak przy pożegnaniu sam wspominał że właśnie w dziewięć miesięcy może się go spodziewać. Zaczęła wszystko sprzątać w mieszkaniu, zaczęła przystrajać pokój, przeznaczony dla niego (swój własny), oczyszczać meble, prać i zakładać świeże firanki, i t. p. Dunia była przerażona, ale milczała i nawet domagała jej urządzać pokój na przyjęcie brata. Po niespokojnym dniu, spędzonym w nieskończonych fantazjach, w radosnych marzeniach i łzach, nocą zachorowała i do rana była już w gorączce i w malignie. W dwa tygodnie potem umarła. W malignie wyrywały jej się słowa, z których można było zmiarkować, że daleko więcej przeczuwała straszny los syna, aniżeli nawet przypuszczano.
Raskolnikow długo nie wiedział o śmierci matki, chociaż korespondencja z Petersburga zawiązała się od samego jego osiedlenia się na Syberji. Zawiązała się przez Zosię, która regularnie co miesiąc pisała na adres Razumichina i co miesiąc otrzymywała z Petersburga odpowiedź. Listy Zosi wydawały się zrazu Durni i Razumichinowi niewystaczającemi, ale później doszli do przekonania, że lepiej pisać niepodobna, bo i w tych listach w rezultacie był jak najściślejszy i jak najzupełniejszy opis losu ich nieszczęśliwego brata. Listy Zosi były pełne najpowszedniej rzeczywistości, tchnęły prostym i wyraźnym opisem całego życia Raskolnikowa w katordze. Nie było tu wzmianki ani o jej własnych nadziejach, ani marzeń o przyszłości, ani opisów własnych uczuć. Zamiast usiłowań przedstawienia jego duchowego stanu i wogóle jego wewnętrznego życia stały same fakty, to jest jego własne słowa, szczegółowe wiadomości o stanie jego zdrowia, czego zażądał wtedy a wtedy przy widzeniu się, o co ją prosił, co jej polecił, i t. p. Wszystkie te wiadomości komunikowane były szczegółowo. Obraz nieszczęśliwego brata pod koniec wystąpił sam przez się, narysował się dobitnie i wyraźnie; tu nie mogło być pomyłki, były bowiem same fakty prawdziwe.

Ale mało pociechy mogli mieć dla siebie, Dunia i mąż jej, z tych listów, zwłaszcza w początkach. Zosia zawsze donosiła, że on wiecznie jest nachmurzony i nawet prawie wcale nie interesuje się nowinami, które ona mu donosi za każdym razem z listów, jakie odbiera; że niekiedy dopytuje się o matkę, i gdy mu już, widząc że zgaduje prawdę, powiedziała o jej zgonie, to ku wielkiemu jej zdziwieniu, nawet wiadomość o śmierci matki, jakgdyby niezbyt silnie nań oddziałała, przynajmniej tak jej się wydało z pozoru. Pisała, między innemi, że tak, jakby zamknął się przed wszystkimi, do swego nowego życia zastosował się bardzo łatwo i poprostu, że jasno pojmuje swoje położenie, nie spodziewa się żadnego polepszenia, nie miewa żadnych lekkomyślnych złudzeń (co tak się często zdarza w jego położeniu) i niczemu się prawie nie dziwi pośród nowego otoczenia, które tak mało jest przecież podobnem do dawnego. Doniosła, że zdrowie jego jest w dobrym stanie. Chodzi na roboty, których ani unika, ani się wypiera. Pod względem pożywienia jest prawie obojętny, ale że pożywienie to, oprócz dni niedzielnych i świątecznych, jest tak liche, że nareszcie z ochotą przyjął od niej, Zosi trochę pieniędzy, ażeby zaprowadzić sobie na codzień herbatę; co do reszty, prosił ją, ażeby się nie wtrącała bo te wszystkie zabiegi o jego wygody dokuczają mu tylko. Dalej Zosia doniosła, że w więzieniu siedzi razem z innymi; jak tam jest w środku w kazarmach, nie wiedziała ale przypuszcza, że musi być tam ciasno, brudno i nie zdrowo; że śpi na tapczanie, podścielając sobie wojłok i nie chce innego posłania. Ale że żyje tak ordynarnie i biednie wcale nie wskutek jakiegoś uprzedniego planu czy zamiaru, lecz poprostu wskutek niedbałości i zobojętnienia dla swego losu. Zosia pisała otwarcie, że, zwłaszcza w początku, nietylko nie interesował się jej odwiedzinami, ale nawet prawie gniewał się na nią, był niechętny do rozmowy i nawet traktował ją szorstko, ale że nareszcie te odwiedziny przeszły u niego w przyzwyczajenie i prawie w potrzebę, tak że bardzo nawet tęsknił, gdy przez kilka dni była chora i nie mogła go odwiedzić. Widuje się zaś z nim w święta, przy bramie więziennej lub w kordegardzie, dokąd go wywołują do niej na kilka minut; w dni zaś powszednie na robotach, gdzie go odwiedza, albo w warsztatach, lub cegielniach, lub też w spichrzach na brzegu Irtyszu. O sobie Zosia donosiła, że udało jej się zawrzeć w mieście pewne znajomości i pozyskać nawet protekcję; że się zajmuje szyciem, a ponieważ w mieście niema prawie modniarki, to stała się nawet niezbędną w wielu domach; nie wspominała tylko, że przez nią i Raskolnikow pozyskał względy władzy, że mu zmniejszono roboty i t p. Nareszcie przyszła wiadomość, Dunia zauważyła nawet pewne szczególniejsze wzruszenie i niepokój w jej ostatnich listach, że on od wszystkich stroni, że w więzieniu towarzysze go nie lubią, że milczy po całych dniach i staje się bardzo bladym. Nagle, w ostatnim liście, Zosia napisała, że zachorował bardzo poważnie i leży w szpitalu, w aresztanckim oddziale.

II

Raskolnikow był chory oddawna; ale nie okropność więziennego życia, nie roboty, nie pokarm, nie ogolona głowa: nie łachmany go złamały: o! co go tam obchodziły te wszystkie męki i cierpienia! Przeciwnie, rad był nawet robocie: zmęczony fizycznie, zdobywał sobie przynajmniej kilka godzin spokojnego snu. I cóż znaczyło dlań pożywienie, ten mdły kapuśniak z tarakanami? Będąc studentem, często i tego nie miewał. Ubranie miał ciepłe i odpowiednie do rodzaju życia. Kajdan nie czuł prawie na sobie. Czyż miał się wstydzić swej ogolonej głowy, i kusej kurtki? Przed kim? Przed Zosią? Zosia bała go się i miałże się jej wstydzić?
A jednak... Wstydził się nawet Zosi, którą męczył za to swą pogardą i traktowaniem brutalnem. Lecz nie ogolonej głowy i nie kajdan się wstydził: jego ambicja była dotkliwie draśnięta; i zachorował przez ambicję. O jakże byłby szczęśliwy, gdyby mógł był sam siebie obwinić! Przeniósłby wtedy wszystko, nawet wstyd i hańbę. Ale surowo sądził siebie i oburzone sumienie jego nie znalazło żadnej szczególnie wielkiej winy w jego przeszłości, oprócz chyba zwyczajnego błędu, który zresztą każdemu mógł się był przytrafić. Wstydził się właśnie tego, że on, Raskolnikow, zginął tak ślepo, beznadziejnie, głucho i głupio, przez jakiś wyrok ślepego losu i musi ulec i poddać się „bezsensowności“, jakiegoś wyroku, jeżeli chce jako tako uspokoić siebie.
Niepokój bezprzedmiotowy i bezcelowy w teraźniejszości, a w przyszłości nieustanna ofiara, którą nic się nie wskóra, oto co go czekało na świecie. I cóż z tego, że za osiem lat będzie miał tylko trzydzieści dwa lata i będzie mógł nowe życie rozpocząć! Poco żyć? Co mieć na względzie! Do czego dążyć! Żyć, ażeby istnieć? Ależ on po tysiąc razy i dawniej gotów był oddać swoje istnienie za ideję, za nadzieje, nawet za fantazję. Samo istnienie nie wystarczało dla niego; chciał zawsze czegoś więcej. Może tylko powodowany jedynie siłą swoich pragnień, poczytał siebie wtedy za człowieka, któremu więcej wolno, niż innym.
I chociażby mu losy dały były skruchę, skruchę palącą, dręczącą serce, pozbawiającą snu i taką skruchę wśród strasznych mąk, której, roi się pętla i odmęt! O, on by się cieszył: Męczarnie i łzy, wszak i to życie. Ale on nie żałował swego przestępstwa.
Przynajmniej, mógłby się był gniewać na swą głupotę, tak jak gniewały go poprzednio jego dziwaczne i głupie postępki, które go doprowadziły do turmy. Ale teraz, już w turmie, na wolności, znowu rozważył i zbadał wszystkie swoje dawne postępki i wcale nie znalazł ich tak głupiemi i niedorzecznemi, jak mu się wydawały w owej chwili stanowczej, dawniej.
— Czem, czem — myślał — moja myśl była głupszą od innych myśli i teoryj, rojących się i spychających się nawzajem jedna drugą, na świecie, od czasu jak świat jest światem. Dość tylko spojrzeć na to wzrokiem niezależnym, szerokim i wolnym od wpływów powszednich, a wtedy, oczywiście, moja myśl wcale nie wyda się taka... O, opozycjoniści i mędrcy za srebrną dziesiątkę, dlaczego zatrzymujecie się w pół drogi?
No i dlaczego im mój postępek wydaje się tak niedorzecznym? — mówił dalej do siebie. — Dlatego, że jest występkiem? Co znaczy słowo: występek? Sumienie mam spokojne. Naturalnie, dokonanem zostało przestępstwo kryminalne; naturalnie, przestąpiono literę prawa i przelano krew, no więc weźcie sobie za literę prawa moją głowę... i basta! Oczywiście, w takim razie nawet wielu z dobroczyńców ludzkości, którzy nie otrzymali władzy w dziedzictwie, lecz sami ją zdobyli, powinniby ulec kaźni przy pierwszych swoich krokach. Ale ci ludzie wytrzymali swoje postępki i dlatego są w porządku, ja zaś nie wytrzymałem, i dlatego też nie miałem prawa pozwalać sobie na eksces.
Pod tym jednym tylko względem przyznawał się do winy: że nie wytrzymał i denuncjował siebie samego.
Cierpiał także na myśl: dlaczego się wtedy nie zabił? Dlaczego stał wtedy nad rzeką i przełożył przyznanie się do winy? Czy istotnie taka siła tkwi w tej chęci życia i tak trudno ją przezwyciężyć? Wszak ją przezwyciężył Świdrygajłow, który lękał się śmierci?
Z męczarnią zadawał sobie to pytanie i nie mógł pojąć że już i wtedy, gdy stał nad rzeką, może przeczuwał w sobie i w swoich przekonaniach głębokie kłamstwo. Nie pojmował, że to przeczucie mogło być hasłem przyszłego przełomu w jego życiu, przyszłego odrodzenia, przyszłych nowych poglądów na życie.
Dopuszczał raczej jedynie tylko martwy pociąg, instynktu, którego nie umiał pohamować i dzięki któremu nie mógł zwalczyć przeszkód (przez słabość i nędzę). Patrzył na swych towarzyszy więziennych i dziwił się, że i oni także lubili życie, że je cenili nadewszystko! Właśnie, wydało mu się, że w więzieniu życie bywa jeszcze bardziej cenione jak na swobodzie. Ileż to mąk i katuszy doznali niektórzy z nich, jak naprzykład włóczędzy! Czyż istotnie może tyle dla nich mieć znaczenia jakiś promień słońca, gęsty las, gdzieś w nieznanej głuszy, zimne źródło, zapamiętane jeszcze przed trzema laty i o ujrzeniu którego włóczęga marzy jak o schadzce z kochanką, widzi je we śnie, i tę trawkę zieloną wkoło niego, i tego ptaszka śpiewającego w krzakach? Wpatrując się dalej, widział przykłady, jeszcze trudniejsze do wytłumaczenia.
W więzieniu, pośród otaczającej go sfery, on oczywiście wielu rzeczy nie dostrzegał, bo i nie chciał wcale dostrzegać. Żył jakoś ze spuszczonemi oczyma, patrzeć było dlań wstrętnem i nieznośnem. Ale pod koniec wiele rzeczy zaczęły go dziwić i jakoś pomimo woli zaczynał spostrzegać to, czego poprzednio nie podejrzewał nawet. Wogóle zaś i najwięcej zaczęła go dziwić ta straszna, ta nieprzebyta przepaść, leżąca pomiędzy nim i tą całą hałastrą. Zdawało się, że on i oni należeli do różnych narodowości. On i oni patrzyli wzajemnie na siebie z niedowierzaniem i niechęcią. On znał i pojmował ogólne przyczyny takiego rozdziału; ale nigdy nie przypuszczał dawniej, ażeby te przyczyny były w istocie tak głębokie i silne. W więzieniu znajdowali się także zesłani polacy, przestępcy polityczni. Ci poprostu traktowali tych ludzi jak hołotę, jak chłopów i pogardzali nimi zgóry; ale Raskolnikow nie mógł tak patrzeć: on widział jasno, że ta hołota jest pod wieloma względami mądrzejszą od tych samych polaków. Byli tam rosjanie, także zbyt pogardzający tymi ludźmi, jeden były oficer i dwóch seminarzystów. Raskolnikow jasno widział, że i oni są w błędzie.
Jego zaś samego nie lubili i unikali wszyscy. Znienawidzono go nawet pod koniec, dlaczego? On nie wiedział tego. Pogardzono nim, wyśmiewano się z niego, wyszydzali jego przestępstwo ci, którzy byli daleko winniejsi od niego.
— Tyś pan! — mówili doń. — Gdzie tobie do topora; to wcale nie po pańsku.
W drugim tygodniu Wielkiego Postu przyszła na niego kolej spowiadania się razem z całą kazarmą. Chodził do cerkwi na modlitwę razem z innemi. Z jakiej przyczyny sam nie wiedział, zdarzyła się raz kłótnia: wszyscy razem rzucili się nań z wściekłością.
— Ty bezbożniku! Ty w Boga nie wierzysz! — krzyczeli doń. — Ciebie trzeba zabić.
Nigdy nie mówił z nimi o Bogu i religji, ale oni chcieli go zabić, jako bezbożnika; on milczał i nie sprzeciwiał się im. Jeden z więźniów rzucił się nań ze stanowczym zamiarem popełnienia zbrodni. Raskolnikow oczekiwał go spokojnie i w milczeniu; brew się nie poruszyła, ani rys twarzy jego nie drgnął. Konwojny zdążył na czas stanąć pomiędzy nim a mordercą, inaczej byłaby się krew przelała.
Jeszcze jednej kwestji nie mógł zrozumieć, dlaczego oni wszyscy tak polubili Zosię? Ona nie ubiegała się o ich względy, spotykali ją rzadko, niekiedy tylko na robotach, gdy przychodziła na jedną chwilkę, ażeby go odwiedzić A jednak, wszyscy ją znali, wiedzieli, że przyjechała za nim, wiedzieli jak mieszka i gdzie mieszka. Pieniędzy im nie dawała, przysług szczególnych nie robiła. Raz tylko na Boże Narodzenie przyniosła dla wszystkich więźniów jałmużnę: pierogów i kołaczy. Ale, powoli, pomiędzy nimi a Zosią zawiązywały się pewne bliższe stosunki: pisała im listy do ich krewnych i wysyłała je pocztą. Ich krewni i krewne, którzy przyjeżdżali do miasta, przesyłali, wedle ich wskazówek, na ręce Zosi rzeczy dla nich i nawet pieniądze. Ich żony i kochanki znały ją i bywały u niej. I gdy zjawiła się na robotach, przychodząc do Raskolnikowa, albo spotykała się z partją aresztantów, idących na robotę, wszyscy zdejmowali czapki, wszyscy się kłaniali:
— Matuszka, Zofja Siemionówna, matko ty nasza, delikatna, chorowita! — mówili ci piętnowani, ordynarni katorznicy do tej maleńkiej i chudziutkiej istotki.
Ona się do nich uśmiechała. Oni lubili nawet jej chód, odwracali się, ażeby popatrzeć jak ona idzie i chwalili ją; chwalili ją nawet za to, że taka maleńka, nie wiedzieli nawet, za co ją pochwalić. Chodzili nawet do niej leczyć się.
On przeleżał w szpitalu przez cały koniec postu i przez święta. Już będąc rekonwalescentem, przypomniał sobie swoje sny, gdy jeszcze leżał w gorączce i w malignie. Roiło mu się w chorobie, jakoby cały świat skazany został na pastwę jakiejś strasznej i niesłychanej morowej zarazy, idącej z głębi Azji na Europę. Wszyscy musieli zginąć oprócz niektórych, bardzo niewielu wybranych. Zjawiły się jakieś nowe bakterje, żyjątka były duchami, obdarzonemi rozumem i wolą. Ludzie, których się uczepiły dostawały zaraz obłąkania. Lecz nigdy, nigdy ludzie nie mieli się za tak rozumnych i stanowczych, jak ci właśnie zarażeni. Nigdy nie uważali za bardziej kategoryczne i słuszne swoich wyroków, swoich wywodów naukowych swoich moralnych przekonań i poglądów. Całe osady, całe miasta i narody zarażały się i warjowały. Wszyscy byli niespokojni i nie rozumieli jeden drugiego, każdy myślał że w nim jednym zawarta jest prawda, i męczył się, patrząc na innych, bił się w piersi, płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli kogo i jak sądzić, nie mogli się zgodzić co uważać za złe, a co za dobre. Nie wiedzieli kogo oskarżać a kogo usprawiedliwiać. Ludzie zabijali jeden drugiego w jakiejś bezmyślnej złości. Zbierali się jeden przeciwko drugiemu całemi armjami, lecz armje już w marszu, zaczynały nagle same siebie gnębić, szeregi pierzchały, rycerze rzucili się jeden na drugiego, kłuli się i zarzynali gryźli i pożerali jeden drugiego. W miastach przez cały dzień uderzano na trwogę: wzywano wszystkich, lecz kto i poco wzywał, nikt tego nie wiedział, a wszyscy byli w trwodze. Opuszczano najpospolitsze rzemiosła, każdy bowiem ofiarowywał swoje myśli, swoje poprawki i zgodzić się nie mogli; rolnictwo stanęło. Gdzie niegdzie ludzie zbiegali się w kupki, umawiali się o coś, przysięgali, że się nie rozstaną, ale zaraz zaczynali coś zupełnie innego, aniżeli zamierzali przed chwilą, zaczynali oskarżać siebie nawzajem, bili się i zarzynali. Zaczęły się pożary, zaczął się głód. Wszyscy i wszystko ginęło. Zaraza wzrastała i rozszerzała się coraz dalej i dalej. Uratować się w całym świecie mogło bardzo niewielu, a tymi byli czyści i wybrani, posłannicy nowego rodzaju ludzi i nowego życia, lecz nikt nie słyszał ich ani głosu.
Raskolnikowa męczyło to, że to bezmyślne majaczenie tak smutnie odzywa się w jego wspomnieniach, że tak długo nie mija wspomnienie tych gorączkowych widzeń. Mijał już drugi tydzień po świętach: dnie były jasne, ciepłe, wiosenne; w kazarmach aresztanckich otworzono okna za kratami, (przy których chodził żołnierz na straży). Zosia, przez cały czas jego choroby, mogła go tylko dwa razy odwiedzić w kazarmach; za każdym razem trzeba było prosić o pozwolenie, a to było trudne. Ale ona często przychodziła na podwórze szpitalne pod okna, zwłaszcza pod wieczór, a niekiedy tak tylko, ażeby postać na dworze chwileczkę i chociaż zdaleka popatrzeć u okna kazarmy.
Pewnego razu, nad wieczorem, już prawie zupełnie zdrów Raskolnikow, zasnął; obudziwszy się zbliżył się niechcący do okna i nagle, ujrzał w bramie szpitalnej Zosię. Stała i jakby czekała na coś. Coś jakby ukłuło go w tej chwili w serce, zadrżał i co prędzej odszedł od okna. Następnego dnia Zosia nie przychodziła, na trzeci dzień także, spostrzegł, że czeka na nią z upragnieniem. Nareszcie został wypisany. Przyszedłszy do więzienia, dowiedział się od aresztantów, że Zosia zachorowała, leży w domu i nigdzie nie wychodzi.
Był bardzo niespokojny, posyłał dowiadywać się o jej zdrowie. Wkrótce dowiedział się, iż niema niebezpieczeństwa. Dowiedziawszy się, ze swej strony, że on za nią tęskni i że się nią interesuje, Zosia przysłała mu karteczkę, napisaną ołówkiem, i zawiadomiła go, że daleko jej lepiej, że się tylko poprostu zaziębiła i że już niedługo, bardzo niedługo, przyjdzie go odwiedzić w czasie robót. Gdy czytał tę kartkę, serce mu biło silnie i boleśnie.
Dzień był znowu pogodny i ciepły. Wczesnym rankiem, około szóstej, udał się do robót, na brzeg rzeki, gdzie w śpichrzu urządzany był piec do opalania alabastru, gdzie go tłuczono. Udało się tam wszystkiego trzech robotników. Jeden z aresztantów wziął konwojnego, poszedł z nim do fortecy po jakiś instrument drugi zajął się rąbaniem drew i układaniem ich w piecu. Raskolnikow wyszedł ze śpichrza na sam brzeg, usiadł na rozłożonych pod śpichrzem belach i zaczął patrzeć na szeroką i pustą rzekę. Z wysokiego brzegu, rozpościerała się szeroka przestrzeń. Z dalekiego drugiego brzegu ledwie słychać było dźwięki jakiejś pieśni. Tam, w oblanym słońcem nieprzejrzanym stepie, ledwie dostrzegalnemi punktami czerniały koczujące jurty. Tam była wolność i żyli inni ludzie, wcale nie podobni do tutejszych, tak jakby sam czas stanął, jakgdyby nie minęły jeszcze wieki Abrahama i jego stada. Raskolnikow siedział, spoglądał nieruchomie nie odrywając się; myśl jego przechodziła w marzenia, w żądze; o niczem nie myślał, lecz jakiś smutek trapił go i męczył.
Wtem, tuż przy nim znalazła się Zosia. Zbliżyła się pocichu i usiadła obok niego. Było jeszcze bardzo wcześnie ranny chłód jeszcze dokuczał. Miała na sobie stary burnus i swoją zieloną chustkę. Na jej twarzy wychudłej, bladej, wydłużonej, widać było ślady choroby. Radośnie i życzliwie uśmiechnęła się do niego, ale jak zwykle nieśmiało podała mu rękę.
Ona zawsze podawała mu rękę nieśmiało, niekiedy nawet wcale mu nie podawała, jakgdyby w obawie, że ją odepchnie. On zawsze jakby ze wstrętem brał jej rękę, zawsze nieomal, z gniewem spotykał ją, niekiedy uparcie milczał przez cały czas jej odwiedzin. Zdarzało się, że ona przerażała się i odchodziła w głębokim smutku. Ale teraz ich ręce nie chciały się puścić; on szybko przenikliwie spojrzał na nią, nic nie wymówił i spuścił oczy na dół. Byli sami nikt ich nie widział. Strażnik odwrócił się naówczas.
Jak się to stało, on sam nie wiedział, lecz nagle coś jakby go porwało i rzuciło do jej nóg. Płakał i ściskał jej kolana. W pierwszej chwili ona strasznie się przelękła i cała jej twarz skostniała. Zerwała się z miejsca i, drżąca patrzyła na niego. Lecz zaraz wszystko zrozumiała. W jej oczach zajaśniało nieskończone szczęście: zrozumiała, i dla niej nie było już najmniejszej wątpliwości, że on kocha, kocha ją bez granic, i że nadeszła przecież ta upragniona chwila...
Chcieli mówić, nie mogli. Łzy błysnęły w ich oczach Oboje byli bladzi i wychudzeni: ale na tych bladych i chorych twarzach błyszczała już zorza odnowionej przyszłości, zupełnego odrodzenia do nowego życia. Obudziła ich miłość, jedno serce zawierało nieskończone źródło życia dla serca drugiego.
Postanowili czekać: cierpieć. Mieli jeszcze przed sobą siedem lat, a do tej chwili ileż nieznośnych męczarni i ileż nieskończonego szczęścia! Ale on odżył, wiedział o tem czuł to zupełnie całą swoją odnowioną istotą, a ona, ona wszak żyła tylko jego życiem!
Wieczorem tego samego dnia, gdy już zamknięto kazarmy, Raskolnikow leżał na tapczanie i marzył o niej. Wydawało mu się nawet, że tego dnia wszyscy więźniowie, byli jego nieprzyjaciele, patrzyli nań inaczej. Sam nawet rozpoczynał z nimi rozmowy i odpowiadali mu przychylnie. Przypominał to sobie teraz, ale wszak tak być musiało: czyż teraz nie powinno się było wszystko zmienić?
Myślał o niej. Przypominał sobie, jak ją nieustannie dręczył, jak katował jej serce; przypomniał sobie jej bladą, chudą twarzyczkę, ale te wspomnienia prawie że nie były dlań teraz uciążliwemi, wiedział jaką nieskończoną miłością okupi teraz wszystkie jej cierpienia.
Bo i czemże są te wszystkie, wszystkie męczarnie przeszłości! wszystko, nawet jego przestępstwo, nawet wyrok i zesłanie, wydawały mu się teraz, w pierwszym zapale jakimś faktem zewnętrznym, dziwnym, który jakgdyby się nie z nim wydarzył. Zresztą, nie mógł on tego wieczoru myśleć o czemkolwiek długo i stale, zatrzymać swej myśli na czemkolwiek, bo nawet nie mógłby o niczem decydować przytomnie; czuł tylko: zamiast dialektyki nastąpiło życie, i w umyśle musiało się uformować coś zupełnie innego...
Pod poduszką miał Ewangelję. Wziął ją machinalnie. Ta książka należała do niej. Była to ta sama książka z której czytała mu o wskrzeszeniu Łazarza. Podczas swej katorgi myślał, że ona go zamęczy religją. Lubiła rozmowę o Ewangelji i narzucała mu się z księgami nabożnemi. Teraz ku wielkiemu jego zdziwieniu ona ani razu nie zagadnęła o tem, ani razu nawet nie proponowała mu Ewangelji, aż on sam poprosił o nią na kilka dni przed swoją chorobą, i ona w milczeniu przyniosła mu książkę. Do tego czasu jej nie otwierał.
Nie otworzył jej i teraz, lecz jedna myśl go uderzyła „czyliż jej przekonania mogą nie być teraz i mojemi przekonaniami? Jej uczucia, jej dążenia przynajmniej...“
Ona także przez cały ten dzień była wzruszona a w nocy nawet znowu zachorowała. Lecz była tak szczęśliwą, że prawie zlękła się swego szczęścia. Siedem lat, tylko siedem lat! W początkach swojego szczęścia, w pewnych chwilach oboje gotowi byli patrzeć na te siedem lat jak ma siedem dni. On prawie nie wiedział o tem, że nowe życie nie przychodzi mu darmo, że musi je drogo okupić, zapłacić za nie wielkim, przyszłym czynem...
Ale tu już zaczyna się nowa historja, historja stopniowego odnawiania się człowieka, historja stopniowego przekształcenia się, stopniowego przechodzenia z jednego świata w drugi, zawierania znajomości z nową, dotąd zupełnie mu obcą rzeczywistością. Mogło by to posłużyć za temat nowego opowiadania, ale powieść niniejsza jest skończona.

KONIEC



  1. Dodano przez Wikiźródła.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu - Fragment tekstu - I po wszystkiem czegoś bardzo przyjemnego. - jest umieszczony prawidłowo dwa akapity niżej.
  3. Przypis własny Wikiźródeł W tym wydaniu, w porównaniu do wydania „Zbrodnia i kara“ Fiodor Dostojewski - Towarzystwo wydawnicze Rój 1927 r. nastąpiła tu pomyłka zecerska (nie ma tutaj żadnej treści).
  4. Porównaj Biblję w przekładzie ks. Jakóba Wujka.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Ujednolicono nazewnictwo rozdziałów do końca Tomu II przez Wikiźródła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.