Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

— I póki pani mieszkała w domu?
— Tak.
— Ha, nic dziwnego! — wymówił urywanie, a wyraz twarzy i dźwięk jego głosu znowu się nagle zmieniły. Obejrzał się raz jeszcze dokoła.
— Pani to wynajmuje od Kapernaumowa?
— Tak.
— Oni są tam, za drzwiami?
— Tak... Mają także taki pokój.
— Wszyscy w jednym?
— W jednym.
— Jabym się tu bał w nocy, w pani pokoju — zauważył ponuro.
— Gospodarze bardzo są dobrzy, bardzo łaskawi — odparła Zosia, wciąż jeszcze jakby niepewna siebie i nieśmiała. — I wszystkie meble, i wszystko tu, ich. Ale oni bardzo dobrzy, i dzieci często do mnie przychodzą.
— Te jąkały?
— Tak... on się jąka i kuleje. I żona także... Nie powiem żeby się jąkała, ale jakby nie wymawia wszystkiego. To bardzo dobra kobieta. A dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się jąka, a reszta poprostu chora... ale się nie jąkają... A skąd pan ich zna? — dodała z pewnem zdziwieniem.
— Pani ojciec wszystko mi wtedy opowiedział. I o pani opowiedział mi wszystko. I o tem, jak pani o godzinie szóstej poszłaś, a o dziewiątej wróciłaś, i o tem, że Katarzyna całą noc przeklęczała przy pani łóżku.
Zosia posmutniała.
— Zdawało mi się dzisiaj, żem go widziała — szepnęła z niepewnością.
— Kogo?
— Ojca. Szłam przez ulicę, tu niedaleko, na rogu, o dziesiątej, a on jakby szedł przede mną. Zupełnie jakby on. Chciałam już zajść do matki...
— Przechadzałaś się pani?
— Tak — szepnęła Zosia, znowu zmieszana i zawstydzona.
— Pani Katarzyna źle się z panią obchodziła w domu, u ojca, co? Biła panią?
— Ach nie, co też pan, nie; — Z pewnym przestrachem spojrzała nań Zosia.