Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 130 —

ma dniami nie znałem nawet i nigdym jej nie widział. Dodałem przytem, że on, pan Piotr Łużyn, ze wszystkiemi godnościami, nie godzien jest małego palca panny Zofji, o której tak się źle odzywa. Na jego zaś pytanie: czybym posadził pannę Zofję przy mojej siostrze? odparłem, żem już to uczynił tego samego dnia właśnie. Zły, że ani matka, ani siostra, pomimo jego namowy nie chcą poróżnić się ze mną, on od słowa do słowa, jął im prawić impertynencje nie dodarowania. Nastąpiło ostateczne zerwanie i wypędzono go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczorem.
Teraz proszę o szczególną uwagę: wyobraźcie sobie państwo, że gdyby mu się udało dowieść, że panna Zofja jest złodziejką, to najprzód, dowiódłby mojej matce i siostrze, że miał prawo ją szkalować przed niemi i słusznie oburzył się, żem zestawił pannę Zofję z moją siostrą; że powstając na mnie, bronił tem samem honoru mojej siostry, a swojej narzeczonej. Jednem słowem przez to wszystko, mógł znowu poróżnić mnie z moją rodziną i naturalnie pozyskać znowu ich względy. Nie mówię już o tem, że się mścił osobiście na mnie, ma bowiem zasadę przypuszczać, że honor i szczęście panny Zofji są mi bardzo drogie. Takie to jego wyrachowanie! Tak ja rozumiem całą tę sprawę. Oto cała przyczyna, innej być nie może!
Tak, albo prawie tak, zakończył Raskolnikow swoją mowę, często przerywaną wykrzyknikami obecnych, którzy słuchali ze szczególną uwagą. Pomimo jednak wielu przerw, wypowiedział swoje śmiało, spokojnie, wyraźnie i stanowczo. Jego głos pewny, pełen przekonania i twarz surowa, wywarły na wszystkich niepospolite wrażenie.
— Tak, tak, więc to tak! — potwierdzał z triumfem Lebieziatnikow. — Musiało to być tak, bo nawet on się mnie pytał, jak tylko weszła do naszego pokoju panna Zofja, czy pan jesteś, czy nie widziałem pana w liczbie gości pani Katarzyny? Odprowadził mnie w tym celu do okna i tam wypytywał mnie pocichu. Więcc mu koniecznie potrzebną była pańska obecność! Tak, tak, to jasne jak słońce!
Łużyn milczał i uśmiechał się z pogardą. Zresztą, był bardzo blady. Zdawało się, że się namyślał, jak się ma wykręcić. Może z przyjemnością rzuciłby wszystko i uciekł; ale w danej chwili było to prawie niepodobieństwem, zna-