Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 270 —

ciarki... pamiętam... to dobrze pamiętam... żołnierze wynosili jakąś kanapę i mnie przycisnęli do muru... ale malarzy, nie, nie pamiętam, żeby malarze tam byli... a i otwartego mieszkania nigdzie, zdaje się, nie było. Tak, nie było...
— Czego ty się czepiasz? — zawołał nagle Razumichin, jakby uderzony nagle jakąś myślą: — toć malarze robili w sam dzień zbrodni, a on był tam trzy dni przed tem? Cóż się więc pytasz?
— Prawda! Pomieszało mi się! — Uderzył się w czoło Porfirjusz. — Do licha, przy tej sprawie człowiek zmysły traci! — zwrócił się, jakby przepraszając, do Raskolnikowa; — bo takbyśmy chcieli się dowiedzieć, czy ich kto nie widział, o ósmej w mieszkaniu, więc przyszło mi właśnie do głowy, żeś pan mógł to widzieć... całkiem mi się pomieszało.
— Trzebaby lepiej uważać — ponuro odezwał się Razumichin.
Ostatnie słowa były powiedziane w przedpokoju. Sędzia odprowadził ich z wielką uprzejmością aż do samych drzwi. Obaj wyszli zachmurzeni na ulicę i przez kilka kroków nie mówili ani słowa. Raskolnikow głęboko odetchnął...