Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 237 —

jąc, że jest cały jak rozbity, kości go bolały! Na dworze gęsta mgła, nic zobaczyć nie można. Już po piątej: zaspałem. Wstał, włożył ubranie jeszcze mokre. Namacawszy w kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił kapiszon; potem usiadł, wyjął z kieszeni notes i na pierwszej stronie napisał wyraźnie kilka wierszy. Odczytawszy je, namyślił się. Rewolwer i notes leżały tuż przy łokciu. Zbudzone muchy przylepiały się do niedotkniętej porcji cielęciny która stała dotąd na stole. On długo patrzył na nie i nakoniec wolną prawą ręką zaczął nieświadomie łapać jednę muchę. Długo usiłował dokonać swego, ale napróżno. Nareszcie złapawszy siebie na tem ciekawem zajęciu, ocknął się, drgnął, powstał i ostatecznie wyszedł z pokoju. Po chwili był na ulicy.
Mleczna, gęsta mgła unosiła się nad światem. Świdrygajłow udał się po śliskim, zabłoconym, drewnianym bruku, w kierunku Newki. Migały mu przed oczyma, wysoki przybór Newki, wyspa Pietrowska, mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa, i nareszcie ten sam krzak... Z gniewem jął przypatrywać się domom, ażeby myśleć o czem innem. Ani przechodnia, ani dorożk. nie spotkał po drodze. Smutnie i brudno wyglądały jasnożółte drewniane domki z zamkniętemi okiennicami. Chłód i wilgoć przejmowały całe jego ciało i zaczynał drżeć. Niekiedy trafiał na szyldy sklepowe, i odczytywał je starannie. Skończył się nareszcie bruk drewniany. Doszedł już do wielkiej kamienicy. Brudny, przemokły pies ze schowanym pod siebie ogonem, przebiegł mu drogę. Jakiś nieprzytomny pijak, w szynelu, z twarzą na dół, leżał wpoprzek trotuaru. Popatrzył nań i poszedł dalej.
Wysoka wieża błysnęła mu na lewo. Ba! — pomyślał — otóż i miejsce, poco mam iść na Pietrowskij? Przynajmniej wobec urzędowego świadka... o mało się nie uśmiechnął wobec tej nowej myśli i skręcił w ulicę —ską. Tam to stał duży dom z wieżą. Przy zamkniętej wielkiej bramie domu stał oparty o nią plecami niewielki człowieczek, okręcony w szarą żołnierską sukmanę i w miedzianym kasku Achillesa. Drzemiącym wzrokiem, obojętnie spojrzał on na zbliżającego się Świdrygajłowa. Na jego twarzy widać było ten odwieczny wybitny smutek, który tak kwaśno piętnuje wszystkich żydów bez wyjątku. Obaj, Świdrygajłow i Achilles, przez jakiś czas, milcząc, przyglądali