Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 231 —

— Ach, mój drogi, ależ ja nie wiedziałam, o czem już mam mówić, wyrwało się pani Pulcherji.
— Cóż to, czy się mnie boicie wszyscy? — rzekł z nienaturalnym uśmiechem.
— To rzeczywiście prawda — rzekła Dunia, prosto i surowo patrząc na brata. — Mama, wchodząc na schody, aż się żegnała ze strachu.
Twarz mu się skrzywiła, jakby w konwulsjach.
— Ach, co ty mówisz, Duni! Nie gniewaj się, Rodziu, proszę cię... Poco, Duniu, ach... — wyrzekła w zakłopotaniu matka — prawda, że jadąc, przez całą drogę w wagonie, marzyłam o tem, jak to my się zobaczymy, jak sobie opowiemy nawzajem wszystko... i tak byłam szczęśliwa, żem nawet drogi nie widziała! Ale co ja mówię! jam i teraz szczęśliwa... Niepotrzebnieś mówiła, Duniu... Już przez to samo jestem szczęśliwa, że ciebie widzę, Rodziu...
— No, no, mateczko — z zakłopotaniem wyszeptał, nie patrząc na nią i ścisnąwszy jej rękę — jeszcze się nagadamy!
Powiedziawszy to, posmutniał zaraz i pobladł: znowu pewne niedawne uczucie martwym chłodem przebiegło po jego duszy; znowu zrozumiał, jak najwyraźniej, że przed chwilą strasznie skłamał, że nietylko nigdy nie wypadnie im się nagadać, ale że już o niczem, nigdy i z nikim, nie powinien już mówić. Wrażenie tej męczącej myśli było tak silne, że na chwilę prawie całkiem zapomniał się, wstał z miejsca, i na nikogo nie patrząc, wyszedł z pokoju.
— Co się z tobą dzieje? — zawołał Razumichin, chwytając go za rękę.
Usiadł znowu i jął rozglądać się w milczeniu; wszyscy patrzyli nań ze zdziwieniem.
— Cóżeście tak zamilkli! — zawołał nagle i całkiem niespodziewanie; — mówcież cokolwiek! Poco siedzieć napróżno! No, mówcież! Zacznijmy rozmawiać... Zebraliśmy się i milczymy... No, choć cokolwiek
— Dzięki Bogu! A ja myślałam, że się z nim zaczyna coś jak wczoraj — rzekła, żegnając się matka.
— Co tobie, Rodziu? — z niedowierzeniem spytała Dunia.
— Nic, przyszła mi na myśl jedna rzecz — odparł i nagle roześmiał się.